24 grudnia 1945 roku
miejsce, gdzie styka się wszystko ze wszystkim i wszystko z niczym
Drogi S.!
Kiedy wszystko się
zaczęło, mieliśmy obaj po szesnaście lat i patrzyliśmy na wszystko młodzieńczym
okiem, które jeszcze nie do końca rozumiało przeróżne zagmatwane sprawy, które
codziennie spadały na barki mnóstwa ludzi.
Już w trakcie
dobiegaliśmy do dorosłości i musieliśmy nauczyć się spostrzegać otoczenie w
zupełnie innym świetle, nauczyć się żyć ze świadomością, że każdy następny
dzień trzeba wykorzystywać należycie, żyć jeszcze mocniej, póki mamy czas.
Od kilku miesięcy
nie śpię, mimo, że nie ma już potrzeby, aby zrywać się o nienaturalnych porach.
Leżę i zastanawiam się nad tym, czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak kiedyś,
zanim stało się to, czego się nie spodziewaliśmy. Mimo, że minęło już trochę
czasu od oficjalnego zakończenia wojny, nadszarpane ludzkie dusze nigdy się już
nie zagoją. Ludzie przez pewien czas cieszyli się naprawdę, a teraz ta radość
jest jedynie osłoną dla prawdziwych emocji, które rozrywają ich wnętrza.
Tak bardzo
chciałbym, abyś chociaż mógł cierpieć ze mną. Póki co, ten świstek papieru zastępuje
mi słuchającego ciebie, a resztka przyschniętego tuszu zapamiętuje moje słowa,
które bez tej katastrofy byłyby bardziej ulotne.
Twój licznik
zatrzymał się przed dziewiętnastką, mój brnie dalej i póki co nie widzę, aby
chciał iść śladem Twojego. Ostatnio zmieniono mi kolejną cyferkę i od niedawna
widnieje u mnie liczba dwadzieścia dwa. Twój licznik, a raczej oni postanowili,
że już na wieki pozostaniesz tym prawie dziewiętnastolatkiem.
Doskonale pamiętam
ten dzień, kiedy oficerki Twojego ojca wreszcie na ciebie pasowały. Chodziłeś w
nich bez przerwy i chwaliłeś się wiekowymi butami. Ja zawsze mogłem tylko o
takich pomarzyć. Zazdrościłem Twojemu ojcu porządności i tego, jak dbał o swoje
rzeczy, mimo, że miał wszystkiego pod dostatkiem. Nigdy Ci tego nie
powiedziałem, lecz Ty zawsze się ze mną dzieliłeś, nawet wtedy, kiedy śmiali
się z Ciebie, chłopca z dobrego domu, który lubił zadawać się z dziećmi podwórka.
Kiedyś to były jedyne nasze ogromne zmartwienia. Później nagle wszystko się wszystkim
odmieniło i trzeba było zrównać się do tego samego poziomu.
Wtedy rozgorzała
ta nasza wielka kłótnia, jak najbardziej nie na miejscu i w nieodpowiedniej
porze. Wstydziłem się przyznać, że to moja wina i do tej pory sobie tego nie
wyjaśniliśmy. Pozostało mi jedynie spowiadać się ze wszystkiego brudną kapką
tuszu, jak gdybyś miał kiedykolwiek to usłyszeć.
Równie mocno
wstydzę się przyznać, że niekiedy liczę na to, że jakimś sposobem słyszysz moje
myśli czy rzeczywiście rozumiesz te skrobnięcia piórkiem. Sam sobie funduję
terapię, która niestety nie skutkuje, a jedynie pewnie niszczy mnie jeszcze
mocniej i wżera się coraz głębiej.
Czasem chciałbym
być taki bezbarwny jak Twój pierwszy rosół… czy cokolwiek to było. Bezsmakowy
jak Twoja pierwsza zupa na obozie; zrobiony z niczego. Chwaliłem Cię za tę
wodzionkę, choć każde z nas czuło się, jak gdyby jadło jakiś wywar z samych
kości. Tego też Ci nigdy nie powiedziałem, że wylaliśmy tę zupę. Po prostu
wolałem widzieć Cię uśmiechniętego i zadowolonego ze swojego wytworu. Potem
gotowałeś więcej i więcej, aż w końcu ktoś poprosił cię, byś przestał. Znów mi
wstyd, że to ja Ci tego nie powiedziałem, abyś nie pogrążał się na nowo przed
całym zastępem.
Dlaczego zawsze
zaczynamy dostrzegać wszystko dopiero wtedy, gdy tego zabraknie? Dlaczego
zmuszasz mnie do spowiadania się brudnej kartce?!
Jednak w końcu to
nie jest przecież Twoja wina.
Dlaczego istnieją
ludzie, którzy przekładają wszystko ponad dobro innych? Ciekawe, co by zrobili,
gdyby to oni znaleźli się w takiej sytuacji. To nie jest tak jak w bezbarwnych
książkach historycznych, gdzie wzmianka o wojnie jest tylko zwykłym, nic nie
znaczącym zdaniem.
Tylu ludziom
zatrzymał się licznik. To jest niczym zamiłowanie do kolekcjonowania długowiecznych
okazów. Za co stałeś się kolejnym, martwym eksponatem?
Zamiast żyć,
starać się normalnie funkcjonować, jak chociażby sąsiadki zza ścian, żyję po
cichu w środku wspomnień. Dzień w dzień wracam myślami do momentu, w którym się
poznaliśmy, kiedy oboje postanowiliśmy wstąpić do harcerstwa. Tak bardzo
pragnę, aby tamte wydarzenia na nowo znalazły miejsce w rzeczywistości, aby
wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, abyśmy nigdy nie pojechali odwiedzić
Warszawę, aby nikt nawet nie pomyślał o słowie ‘wojna’…
Założę się, że
myślisz tak samo, a jednak lepiej mi, gdy ci to opowiadam, jakbyś był tego zupełnie
nieświadomy. Może Ty jeden potrafisz wybrnąć z ciężkiej materii wspomnień?
Pomóż mi wyjść.
Miesza mi się jawa
ze snem, wyobraźnia z rzeczywistością.
Budzę się i za
każdym razem mam takie przeczucie, że to, co oficjalnie odeszło, wróci znowu.
Że tym razem zbudzi mnie nad ranem mój własny krzyk, już nie Twój. On ciągle
dźwięczy mi w uszach, kiedy to mieliśmy oboje po szesnaście lat i życie
postanowiło wprowadzić nowe zasady i nauczyć nas w praktyce czegoś jeszcze
innego.
Już wtedy
pożałowałem, że poprzedniego wieczora tak cieszyliśmy się z odwiedzin stolicy i
byliśmy tak zaślepieni własną przyjemnością. W końcu i tak nigdy Ci nie
powiedziałem w żywe oczy tego, co od dawna nagromadzało się na dnie serca.
Zwykle się wypierałem, a później i tak robiłem na opak. Byłem tak zadowolony z
tego, że wreszcie mamy siebie przez cały możliwy czas, że pieniądze zebrane na
‘czarną godzinę’ w końcu zostaną wykorzystane. Jednak nie należycie. Wydawało
mi się, że los sprawił nam najpiękniejszą niespodziankę, pozwalając na chwile
swawoli i pozostawiając nas z przyjemnymi doświadczeniami, pogodzoną kłótnią i
naprawionymi relacjami rodzinnymi. Udawałem, że nie obchodzi mnie sytuacja
naszych rodzin. Ty przejmowałeś się aż zanadto, a ja chciałem tylko, byś
przestał się dołować.
Tak mi wstyd, że
nie wykorzystywałem należycie ostatnich dni. Żyliśmy w strachu, rosnącym z
każdym dniem, a ja odgrywałem przed Tobą bohatera, tak jak ty wtedy, kiedy
byliśmy jeszcze małymi dzieciaczkami. Byłem zazdrosny o każdą osobę, szczególnie
każdą dziewczynę, która z Tobą rozmawiała i miała zbyt dobry kontakt. Kiedyś
jeszcze mogliśmy myśleć o takich błahostkach. W końcu przecież każdy wybuch
nieustannie zbliżał nas do bram śmierci, bo wszyscy po kolei przestaliśmy mieć
jakąkolwiek nadzieję. Mieliśmy żyć spokojnie, cudownie i marnować dni na
śpiewaniu i jedzeniu Twojego bezsmakowego rosołu. I tak w końcu śmiałeś się sam
z siebie, a ja obawiałem się, że krytyka sprawi, że zamkniesz się w sobie.
Pamiętny 1939 sprawił, że wyostrzyły się nam zmysły. Każdy taki jak my musiał
od razu przybrać postawę dorosłego, poważnego człowieka. Już sama tego
świadomość zrujnowała nasze życia, a liczniki wiedziały, kiedy mają skończyć
zmianę cyferki.
Działaliśmy i
żyliśmy, a słowo ‘życie’ było wtedy największą wartością, na równi z
‘nadzieją’, niekiedy… często.. bardzo często nawet wyższą. Wtedy właśnie
kłamałem, kiedy kłamać nie było wolno, nie płakałem, kiedy na to zezwalano.
Pierwsza śmierć, którą widzieliśmy, wstrząsała każdym z nas. Nie mogliśmy pojąć
ulotności naszej ogromnej wartości. Wtedy właśnie pragnąłem się do Ciebie lepić
bez ustanku, chciałem, żebyś o wszystkim wiedział. Byliśmy wtedy na skraju
formalnej dorosłości, której każdy już miał dosyć. Tyle czasu siedzieliśmy
uwięzieni w stolicy, która niegdyś wydawała się nam wybawieniem, nowym
doświadczeniem i zmianą w rutynowym rytmie dnia. Rzeczywiście, była taka, lecz
los najwyraźniej zrozumiał nasze prośby zupełnie inaczej.
Wtedy nie było
czasu na rozterki, wtedy liczył się działania i egzystencja na najwyższych obrotach.
Widziałem, że już tego nie wytrzymujesz, wyręczałem Cię, maiłem już dosyć
widoku bólu na Twej twarzy, który praktycznie z niej nie znikał. Wtedy właśnie
zakochałem się w Tobie, kiedy w krytycznych warunkach pozwalałeś, aby uśmiech
zagościł na Twej twarzy w najmniej nieoczekiwanym momencie. To uczucie
sprawiało jednak, że robiłem to, co do mnie nie należy – przestałem martwić się
o innych i szukałem tylko okazji, kiedy znajdziemy spokojne miejsce, z dala od
zgiełku i jakichkolwiek odgłosów. Przeżywałem chwile rozkojarzenia, które
sprawiły, że życie wielu znajomych wisiało na włosku, a ja miałem ochotę nas
wydać, wyjść z kryjówki i wykrzyczeć, jak bardzo Niemców nienawidzę za
zniszczenie wnętrza nam, młodym ludziom. Że w jakikolwiek sposób zapragnęli
niszczyć to, co pewnie oni także uznawali za wielką wartość i dozę przyjemności.
Że nie wiedzieli, że my także mamy takie same uczucia.
Każdy pewnie tak
wtedy krzyczał i ganił samego siebie.
I jakoś żyliśmy,
odbierając życia komuś innemu, a oni zabierali je nam.
Kiedy Ty się
załamywałeś, ja usiłowałem nie podejść do ciebie i siedzieć przy Tobie, skulony
jak najbliżej, najciaśniej. Odgrywałem wtedy rolę wypranego z uczuć, który już
był wielce obrażony na cały świat, kiedy reszta się starała i nie mogła nawet
pomyśleć o takiej ewentualności. Chciałem żyć, chciałem żyć w przeciwieństwie do
innych, w przeciwieństwie do Ciebie. Wiedziałem, że nie jesteś na tyle silny, a
mimo to wciąż pchałem cię do przodu, a Ty uznawałeś mnie za zło wcielone.
Umierałem, kiedy
znikałeś na moment.
Umierałem, kiedy
znów chwytaliśmy broń w dłoń i rzucaliśmy sobie resztki naboi.
Umierałem, gdy
widziałem z jaką godnością ubierasz oficerki ojca.
Umierałem sam
przez siebie, bo to nie był czas na takie rozterki, a Ty niczego nie byłeś świadom.
Wtedy właśnie nikt
nie liczył minut, dni, tygodni… Czas zlał się w jedno – jednocześnie był i go
nie było. Oczywiście musiał znaleźć się śmiałek, który robił wszystko na opak –
ja. Taki dumny, kiedy posyłałeś mi uśmiech za to, co wewnątrz skrywało coś
zupełnie innego. Tak bardzo wtedy kłamałem. Żyliśmy, zbroczeni krwią na
twarzach, wyciskaliśmy z siebie siódme poty. Ja i tak nie sięgałem nikomu ponad
pięty, dlaczego byłeś ze mnie taki dumny?
Byliśmy kochankami
nocy, przyjaciółmi mroku, a ja przyzwyczaiłem się do wszechogarniającej nas
czerni. Pamiętasz, wtedy to całowałem Cię pod wpływem chwili, jakbym wiedział,
że coś się zdarzy. Oczywiście, zdarzało się ciągle, co minutę, a ja wybrałem
sobie oczywiście nieodpowiedni moment. Tak się bałem, wtedy po prostu nie
wytrzymałem, a Ty po prostu zaniemówiłeś, kiedy wręcz płakałem słowami. Kochałem
Cię i nienawidziłem jednocześnie. Kochałem za to, że mi ślepo zaufałeś i
nienawidziłem za to zaufanie, gdyż ono przysporzyło mi wtedy tyle bólu. To w
końcu stało się tak szybko, że nie zdążyłbym odliczyć nawet dziesięciu sekund.
W końcu ja jedyny liczyłem te drobinki. Nie sądziłem, że uczucia i emocje
potrafią zmieniać się tak szybko. W końcu przez długi okres czasu żyliśmy tylko
z jednym – ze strachem, z umierającą nadzieją i nienawiścią.
A teraz jedynie Ci
o tym przypominam, czego nie powinienem robić.
Ale Ty chyba nie
zdajesz sobie z tego sprawy.
Przecież nie było
Cię już nazajutrz, a ja przetrwałem przez głupie szczęście, głupi fart. To nie
miało być tak, że przetrwają ci najgorsi, a jakoś tak się złożyło, że mój
licznik nadal odlicza mi te cholerne dni. Bo jednego wieczoru zasmakowałem Twoich
ust i taka była kara.
Bo ciekawość to
pierwszy stopień do piekła, w naszym przypadku już pewnie setny, tysięczny.
To nie było tak,
że po prostu byłem ciekawy. Ty zapewnie pomyślałeś sobie, że wojna pomieszała
mi coś w głowie. NIE.
NIE.
NIE.
Chciałem na ciebie
krzyczeć, wrzeszczeć, żeby tak na mnie nie patrzył. I posłuchałeś. A raczej to
oni dowiedzieli się, że dzieje się tutaj coś niemoralnego i trzeba z tym skończyć.
Ty po prostu znalazłeś się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Tak.
Dokładnie.
Tak się teraz
oszukuję. Upodabniam do wszystkich innych ludzi, którzy z fałszywym szczęściem
kończą przygotowania do uroczystej kolacji. Mimo, że przeżyłem swoje najgorsze
sześć lat i powinienem dziękować za nie Bogu przy świątecznym stole, teraz chcę
jedynie zatrzymać swój licznik, bo czuję, że więcej nie dam rady.
Kartka też już ma
dosyć.
Dobrze, już
kończę, kochany.
Ręka mi się
trzęsie, a to zupełnie tak, jakbym zaczął mówić bez ładu i składu, a Ty tak
tego nie lubisz.
To okrutne z mojej
strony, że postanowiłem do tego wrócić. W końcu tej nocy także nie będę spał.
Nie ma mowy, abym kiedykolwiek przypomniał sobie, co to spokojny sen. Abym
jeszcze jakkolwiek potrafił rozróżniać sny, marzenia i realia. W końcu blizny
zostają na zawsze, a ja jestem chory i ich nie wyleczę. Zachorowałem wtedy na
tę miłość, popularną dosyć chorobę.
I znowu robię na
przekór, widzisz?
Inni chcą
odbudowywać, a ja włóczę się po ruinach.
Tak bardzo
chciałbym, abyś znowu tutaj był, bo już tego nie wytrzymuję.
Kocham Cię,
K.
16 grudnia 2014
_____________________
Wigilia kojarzy mi się z czasem takiej spowiedzi, kiedy wszyscy otwierają się i mówią sobie to, czego w zwykły dzień nigdy by sobie nie wyznali. O tym właśnie sobie pomyślałam, kiedy po raz pierwszy przeczytałam ten tekst na czysto, odkąd zaraz po napisaniu go kilka dni temu zamknęłam plik Worda.
To było piękne. Bardzo wzruszające i niby wyczuwało się tą lekkość w opisanych sytuacjach, przemyśleniach, odczuciach, ale zarazem były tak dosadne i obrazowe, że nie można się było nie wzruszyć. Historia opowiedziana w formie listu, przedstawiająca nieszczęśliwego i zakochanego człowieka, który obnaża całego siebie... Poprowadzona wspaniale i przemyślanie, nie szablonowo, z przeplatającymi się refleksjami i uczuciami bohatera. Naprawdę, świetnie Ci to wyszło. I historia sama w sobie nie jest banalna. Zazdroszczę talentu :)
OdpowiedzUsuńZacznę od tego, że bardzo dziękuję za życzenia świąteczne. Bardzo mi miło. Zarazem chciałabym ci życzyć szczęśliwego nowego roku :)
OdpowiedzUsuńCo do tekstu...
Coś mnie w nim urzekło. Był tak cholernie smutny, a zarazem... prosty. Nie wiem jak to inaczej opisać. Był idealny.