środa, 24 grudnia 2014

24 grudnia 1945 (one-shot)


24 grudnia 1945 roku
miejsce, gdzie styka się wszystko ze wszystkim i wszystko z niczym

Drogi S.!
                Kiedy wszystko się zaczęło, mieliśmy obaj po szesnaście lat i patrzyliśmy na wszystko młodzieńczym okiem, które jeszcze nie do końca rozumiało przeróżne zagmatwane sprawy, które codziennie spadały na barki mnóstwa ludzi.
                Już w trakcie dobiegaliśmy do dorosłości i musieliśmy nauczyć się spostrzegać otoczenie w zupełnie innym świetle, nauczyć się żyć ze świadomością, że każdy następny dzień trzeba wykorzystywać należycie, żyć jeszcze mocniej, póki mamy czas.
                Od kilku miesięcy nie śpię, mimo, że nie ma już potrzeby, aby zrywać się o nienaturalnych porach. Leżę i zastanawiam się nad tym, czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak kiedyś, zanim stało się to, czego się nie spodziewaliśmy. Mimo, że minęło już trochę czasu od oficjalnego zakończenia wojny, nadszarpane ludzkie dusze nigdy się już nie zagoją. Ludzie przez pewien czas cieszyli się naprawdę, a teraz ta radość jest jedynie osłoną dla prawdziwych emocji, które rozrywają ich wnętrza.
                Tak bardzo chciałbym, abyś chociaż mógł cierpieć ze mną. Póki co, ten świstek papieru zastępuje mi słuchającego ciebie, a resztka przyschniętego tuszu zapamiętuje moje słowa, które bez tej katastrofy byłyby bardziej ulotne.
                Twój licznik zatrzymał się przed dziewiętnastką, mój brnie dalej i póki co nie widzę, aby chciał iść śladem Twojego. Ostatnio zmieniono mi kolejną cyferkę i od niedawna widnieje u mnie liczba dwadzieścia dwa. Twój licznik, a raczej oni postanowili, że już na wieki pozostaniesz tym prawie dziewiętnastolatkiem.
                Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy oficerki Twojego ojca wreszcie na ciebie pasowały. Chodziłeś w nich bez przerwy i chwaliłeś się wiekowymi butami. Ja zawsze mogłem tylko o takich pomarzyć. Zazdrościłem Twojemu ojcu porządności i tego, jak dbał o swoje rzeczy, mimo, że miał wszystkiego pod dostatkiem. Nigdy Ci tego nie powiedziałem, lecz Ty zawsze się ze mną dzieliłeś, nawet wtedy, kiedy śmiali się z Ciebie, chłopca z dobrego domu, który lubił zadawać się z dziećmi podwórka. Kiedyś to były jedyne nasze ogromne zmartwienia. Później nagle wszystko się wszystkim odmieniło i trzeba było zrównać się do tego samego poziomu.
                Wtedy rozgorzała ta nasza wielka kłótnia, jak najbardziej nie na miejscu i w nieodpowiedniej porze. Wstydziłem się przyznać, że to moja wina i do tej pory sobie tego nie wyjaśniliśmy. Pozostało mi jedynie spowiadać się ze wszystkiego brudną kapką tuszu, jak gdybyś miał kiedykolwiek to usłyszeć.
                Równie mocno wstydzę się przyznać, że niekiedy liczę na to, że jakimś sposobem słyszysz moje myśli czy rzeczywiście rozumiesz te skrobnięcia piórkiem. Sam sobie funduję terapię, która niestety nie skutkuje, a jedynie pewnie niszczy mnie jeszcze mocniej i wżera się coraz głębiej.
                Czasem chciałbym być taki bezbarwny jak Twój pierwszy rosół… czy cokolwiek to było. Bezsmakowy jak Twoja pierwsza zupa na obozie; zrobiony z niczego. Chwaliłem Cię za tę wodzionkę, choć każde z nas czuło się, jak gdyby jadło jakiś wywar z samych kości. Tego też Ci nigdy nie powiedziałem, że wylaliśmy tę zupę. Po prostu wolałem widzieć Cię uśmiechniętego i zadowolonego ze swojego wytworu. Potem gotowałeś więcej i więcej, aż w końcu ktoś poprosił cię, byś przestał. Znów mi wstyd, że to ja Ci tego nie powiedziałem, abyś nie pogrążał się na nowo przed całym zastępem.
                Dlaczego zawsze zaczynamy dostrzegać wszystko dopiero wtedy, gdy tego zabraknie? Dlaczego zmuszasz mnie do spowiadania się brudnej kartce?!
                Jednak w końcu to nie jest przecież Twoja wina.
                Dlaczego istnieją ludzie, którzy przekładają wszystko ponad dobro innych? Ciekawe, co by zrobili, gdyby to oni znaleźli się w takiej sytuacji. To nie jest tak jak w bezbarwnych książkach historycznych, gdzie wzmianka o wojnie jest tylko zwykłym, nic nie znaczącym zdaniem.
                Tylu ludziom zatrzymał się licznik. To jest niczym zamiłowanie do kolekcjonowania długowiecznych okazów. Za co stałeś się kolejnym, martwym eksponatem?
                Zamiast żyć, starać się normalnie funkcjonować, jak chociażby sąsiadki zza ścian, żyję po cichu w środku wspomnień. Dzień w dzień wracam myślami do momentu, w którym się poznaliśmy, kiedy oboje postanowiliśmy wstąpić do harcerstwa. Tak bardzo pragnę, aby tamte wydarzenia na nowo znalazły miejsce w rzeczywistości, aby wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, abyśmy nigdy nie pojechali odwiedzić Warszawę, aby nikt nawet nie pomyślał o słowie ‘wojna’…
                Założę się, że myślisz tak samo, a jednak lepiej mi, gdy ci to opowiadam, jakbyś był tego zupełnie nieświadomy. Może Ty jeden potrafisz wybrnąć z ciężkiej materii wspomnień?
                Pomóż mi wyjść.
                Miesza mi się jawa ze snem, wyobraźnia z rzeczywistością.
                Budzę się i za każdym razem mam takie przeczucie, że to, co oficjalnie odeszło, wróci znowu. Że tym razem zbudzi mnie nad ranem mój własny krzyk, już nie Twój. On ciągle dźwięczy mi w uszach, kiedy to mieliśmy oboje po szesnaście lat i życie postanowiło wprowadzić nowe zasady i nauczyć nas w praktyce czegoś jeszcze innego.
                Już wtedy pożałowałem, że poprzedniego wieczora tak cieszyliśmy się z odwiedzin stolicy i byliśmy tak zaślepieni własną przyjemnością. W końcu i tak nigdy Ci nie powiedziałem w żywe oczy tego, co od dawna nagromadzało się na dnie serca. Zwykle się wypierałem, a później i tak robiłem na opak. Byłem tak zadowolony z tego, że wreszcie mamy siebie przez cały możliwy czas, że pieniądze zebrane na ‘czarną godzinę’ w końcu zostaną wykorzystane. Jednak nie należycie. Wydawało mi się, że los sprawił nam najpiękniejszą niespodziankę, pozwalając na chwile swawoli i pozostawiając nas z przyjemnymi doświadczeniami, pogodzoną kłótnią i naprawionymi relacjami rodzinnymi. Udawałem, że nie obchodzi mnie sytuacja naszych rodzin. Ty przejmowałeś się aż zanadto, a ja chciałem tylko, byś przestał się dołować.
                Tak mi wstyd, że nie wykorzystywałem należycie ostatnich dni. Żyliśmy w strachu, rosnącym z każdym dniem, a ja odgrywałem przed Tobą bohatera, tak jak ty wtedy, kiedy byliśmy jeszcze małymi dzieciaczkami. Byłem zazdrosny o każdą osobę, szczególnie każdą dziewczynę, która z Tobą rozmawiała i miała zbyt dobry kontakt. Kiedyś jeszcze mogliśmy myśleć o takich błahostkach. W końcu przecież każdy wybuch nieustannie zbliżał nas do bram śmierci, bo wszyscy po kolei przestaliśmy mieć jakąkolwiek nadzieję. Mieliśmy żyć spokojnie, cudownie i marnować dni na śpiewaniu i jedzeniu Twojego bezsmakowego rosołu. I tak w końcu śmiałeś się sam z siebie, a ja obawiałem się, że krytyka sprawi, że zamkniesz się w sobie. Pamiętny 1939 sprawił, że wyostrzyły się nam zmysły. Każdy taki jak my musiał od razu przybrać postawę dorosłego, poważnego człowieka. Już sama tego świadomość zrujnowała nasze życia, a liczniki wiedziały, kiedy mają skończyć zmianę cyferki.
                Działaliśmy i żyliśmy, a słowo ‘życie’ było wtedy największą wartością, na równi z ‘nadzieją’, niekiedy… często.. bardzo często nawet wyższą. Wtedy właśnie kłamałem, kiedy kłamać nie było wolno, nie płakałem, kiedy na to zezwalano. Pierwsza śmierć, którą widzieliśmy, wstrząsała każdym z nas. Nie mogliśmy pojąć ulotności naszej ogromnej wartości. Wtedy właśnie pragnąłem się do Ciebie lepić bez ustanku, chciałem, żebyś o wszystkim wiedział. Byliśmy wtedy na skraju formalnej dorosłości, której każdy już miał dosyć. Tyle czasu siedzieliśmy uwięzieni w stolicy, która niegdyś wydawała się nam wybawieniem, nowym doświadczeniem i zmianą w rutynowym rytmie dnia. Rzeczywiście, była taka, lecz los najwyraźniej zrozumiał nasze prośby zupełnie inaczej.
                Wtedy nie było czasu na rozterki, wtedy liczył się działania i egzystencja na najwyższych obrotach. Widziałem, że już tego nie wytrzymujesz, wyręczałem Cię, maiłem już dosyć widoku bólu na Twej twarzy, który praktycznie z niej nie znikał. Wtedy właśnie zakochałem się w Tobie, kiedy w krytycznych warunkach pozwalałeś, aby uśmiech zagościł na Twej twarzy w najmniej nieoczekiwanym momencie. To uczucie sprawiało jednak, że robiłem to, co do mnie nie należy – przestałem martwić się o innych i szukałem tylko okazji, kiedy znajdziemy spokojne miejsce, z dala od zgiełku i jakichkolwiek odgłosów. Przeżywałem chwile rozkojarzenia, które sprawiły, że życie wielu znajomych wisiało na włosku, a ja miałem ochotę nas wydać, wyjść z kryjówki i wykrzyczeć, jak bardzo Niemców nienawidzę za zniszczenie wnętrza nam, młodym ludziom. Że w jakikolwiek sposób zapragnęli niszczyć to, co pewnie oni także uznawali za wielką wartość i dozę przyjemności. Że nie wiedzieli, że my także mamy takie same uczucia.
                Każdy pewnie tak wtedy krzyczał i ganił samego siebie.
                I jakoś żyliśmy, odbierając życia komuś innemu, a oni zabierali je nam.
                Kiedy Ty się załamywałeś, ja usiłowałem nie podejść do ciebie i siedzieć przy Tobie, skulony jak najbliżej, najciaśniej. Odgrywałem wtedy rolę wypranego z uczuć, który już był wielce obrażony na cały świat, kiedy reszta się starała i nie mogła nawet pomyśleć o takiej ewentualności. Chciałem żyć, chciałem żyć w przeciwieństwie do innych, w przeciwieństwie do Ciebie. Wiedziałem, że nie jesteś na tyle silny, a mimo to wciąż pchałem cię do przodu, a Ty uznawałeś mnie za zło wcielone.
                Umierałem, kiedy znikałeś na moment.
                Umierałem, kiedy znów chwytaliśmy broń w dłoń i rzucaliśmy sobie resztki naboi.
                Umierałem, gdy widziałem z jaką godnością ubierasz oficerki ojca.
                Umierałem sam przez siebie, bo to nie był czas na takie rozterki, a Ty niczego nie byłeś świadom.
                Wtedy właśnie nikt nie liczył minut, dni, tygodni… Czas zlał się w jedno – jednocześnie był i go nie było. Oczywiście musiał znaleźć się śmiałek, który robił wszystko na opak – ja. Taki dumny, kiedy posyłałeś mi uśmiech za to, co wewnątrz skrywało coś zupełnie innego. Tak bardzo wtedy kłamałem. Żyliśmy, zbroczeni krwią na twarzach, wyciskaliśmy z siebie siódme poty. Ja i tak nie sięgałem nikomu ponad pięty, dlaczego byłeś ze mnie taki dumny?
                Byliśmy kochankami nocy, przyjaciółmi mroku, a ja przyzwyczaiłem się do wszechogarniającej nas czerni. Pamiętasz, wtedy to całowałem Cię pod wpływem chwili, jakbym wiedział, że coś się zdarzy. Oczywiście, zdarzało się ciągle, co minutę, a ja wybrałem sobie oczywiście nieodpowiedni moment. Tak się bałem, wtedy po prostu nie wytrzymałem, a Ty po prostu zaniemówiłeś, kiedy wręcz płakałem słowami. Kochałem Cię i nienawidziłem jednocześnie. Kochałem za to, że mi ślepo zaufałeś i nienawidziłem za to zaufanie, gdyż ono przysporzyło mi wtedy tyle bólu. To w końcu stało się tak szybko, że nie zdążyłbym odliczyć nawet dziesięciu sekund. W końcu ja jedyny liczyłem te drobinki. Nie sądziłem, że uczucia i emocje potrafią zmieniać się tak szybko. W końcu przez długi okres czasu żyliśmy tylko z jednym – ze strachem, z umierającą nadzieją i nienawiścią.
                A teraz jedynie Ci o tym przypominam, czego nie powinienem robić.
                Ale Ty chyba nie zdajesz sobie z tego sprawy.
                Przecież nie było Cię już nazajutrz, a ja przetrwałem przez głupie szczęście, głupi fart. To nie miało być tak, że przetrwają ci najgorsi, a jakoś tak się złożyło, że mój licznik nadal odlicza mi te cholerne dni. Bo jednego wieczoru zasmakowałem Twoich ust i taka była kara.
                Bo ciekawość to pierwszy stopień do piekła, w naszym przypadku już pewnie setny, tysięczny.
                To nie było tak, że po prostu byłem ciekawy. Ty zapewnie pomyślałeś sobie, że wojna pomieszała mi coś w głowie. NIE.
                NIE.
                NIE.
                Chciałem na ciebie krzyczeć, wrzeszczeć, żeby tak na mnie nie patrzył. I posłuchałeś. A raczej to oni dowiedzieli się, że dzieje się tutaj coś niemoralnego i trzeba z tym skończyć. Ty po prostu znalazłeś się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
                Tak.
                Dokładnie.
                Tak się teraz oszukuję. Upodabniam do wszystkich innych ludzi, którzy z fałszywym szczęściem kończą przygotowania do uroczystej kolacji. Mimo, że przeżyłem swoje najgorsze sześć lat i powinienem dziękować za nie Bogu przy świątecznym stole, teraz chcę jedynie zatrzymać swój licznik, bo czuję, że więcej nie dam rady.
                Kartka też już ma dosyć.
                Dobrze, już kończę, kochany.
                Ręka mi się trzęsie, a to zupełnie tak, jakbym zaczął mówić bez ładu i składu, a Ty tak tego nie lubisz.
                To okrutne z mojej strony, że postanowiłem do tego wrócić. W końcu tej nocy także nie będę spał. Nie ma mowy, abym kiedykolwiek przypomniał sobie, co to spokojny sen. Abym jeszcze jakkolwiek potrafił rozróżniać sny, marzenia i realia. W końcu blizny zostają na zawsze, a ja jestem chory i ich nie wyleczę. Zachorowałem wtedy na tę miłość, popularną dosyć chorobę.
                I znowu robię na przekór, widzisz?
                Inni chcą odbudowywać, a ja włóczę się po ruinach.
                Tak bardzo chciałbym, abyś znowu tutaj był, bo już tego nie wytrzymuję.

Kocham Cię,
K.


16 grudnia 2014

_____________________

Wigilia kojarzy mi się z czasem takiej spowiedzi, kiedy wszyscy otwierają się i mówią sobie to, czego w zwykły dzień nigdy by sobie nie wyznali. O tym właśnie sobie pomyślałam, kiedy po raz pierwszy przeczytałam ten tekst na czysto, odkąd zaraz po napisaniu go kilka dni temu zamknęłam plik Worda.

2 komentarze:

  1. To było piękne. Bardzo wzruszające i niby wyczuwało się tą lekkość w opisanych sytuacjach, przemyśleniach, odczuciach, ale zarazem były tak dosadne i obrazowe, że nie można się było nie wzruszyć. Historia opowiedziana w formie listu, przedstawiająca nieszczęśliwego i zakochanego człowieka, który obnaża całego siebie... Poprowadzona wspaniale i przemyślanie, nie szablonowo, z przeplatającymi się refleksjami i uczuciami bohatera. Naprawdę, świetnie Ci to wyszło. I historia sama w sobie nie jest banalna. Zazdroszczę talentu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zacznę od tego, że bardzo dziękuję za życzenia świąteczne. Bardzo mi miło. Zarazem chciałabym ci życzyć szczęśliwego nowego roku :)
    Co do tekstu...
    Coś mnie w nim urzekło. Był tak cholernie smutny, a zarazem... prosty. Nie wiem jak to inaczej opisać. Był idealny.

    OdpowiedzUsuń