5
września, środa
Zaczynamy szkołę. Wkraczają
stare obowiązki. Poziom mojego dobrego humoru spadał z każdym dniem odkąd
wróciłem do domu. Rodzice zainteresowali się mną bardziej, niby stęsknieni, ale
tydzień później znów powróciła im ta obojętność. Ludzie też zaczynali mnie
wkurzać. Wmawiali mi, że się zmieniłem, a ja nie do końca wiedziałem, o co im
chodzi. Poczucie humoru zeszło u mnie na nieco inny tor. Rzadziej chciało mi
się śmiać. Wyczerpałem zapasy szaleństwa w Bułgarii i chyba potrzebowałem
czasu, aby to odpowiednio nadrobić. Postanowiłem w tym roku utrzymać dosyć
wysokie oceny, więc ochoczo zabrałem się do pracy. Z jasnowłosym spotkałem się
raz po szkole i poszliśmy wspólnie zapalić na górkę. Postanowiliśmy, że to będzie
nasze miejsce.
Wolałem spędzać czas w
samotności. Nie wiedziałem co mi odbiło, ale siedzenie w pokoju przez kilka
godzin zaczęło mi bardzo odpowiadać. Poszedłem na ostatni trening i
zrezygnowałem z łucznictwa, niby ze względu na te plecy. Było trochę smutnych
min, ale wiedziałem, że nigdy nic nie wniosłem do ich wysokiej kadry.
Włóczyłem się długo po obrzeżach
miasta, a z każdym dniem pogoda robiła się coraz gorsza. Tak jak mój humor. Nie
wiedziałem, co się dzieje. Zaczynałem wśród bieżących dni odkrywać zachodzące
we mnie zmiany. Czułem się jak połączony z warunkami atmosferycznymi, które
idealnie dopasowywały się do mojego stanu.
17
listopada, sobota
Zaczęło się od tego, że
wybuchały między nimi błahe sprzeczki. Siedziałem sobie wtedy w pokoju, aż
skończą. Muszą mieć te chwile na wyżycie się na sobie. Nie ma małżeństw
idealnych, są jedynie te powierzchowne. Potem kłócili się coraz bardziej, więc
wychodziłem na długo, aby nie odreagowywali na mnie. Dlatego za bardzo nie
wiedziałem, o co w tym wszystkim chodziło. Potem ojciec osądził matkę o zdradę.
Wypierała się tego tak rozpaczliwie, że schodziłem na dół, krzyczałem na ojca,
dostawałem po pysku i uciekałem. Zawsze bałem się konfliktów, które za każdym
razem wnosiły coś nowego w nasze monotonne życie.
26
grudnia, środa
W tym roku nie było świąt. Na
pewno nie takich, jak zazwyczaj. Rodzina śmiała się i biesiadowała, lecz my we
trójkę przywdzialiśmy ten rodzaj masek, który potrafi zmylić każdego. Jednak
ten mój z każdym dniem psuł się coraz bardziej, kiedy widziałem miłość emanującą
z babci, dziadka, ciotki czy wujka. Od nas nie biło nic podobnego.
Zastanawiałem się nad sensem tego wszystkiego, jednak nie mogłem dojść do
sensownego rozwiązania.
31
grudnia, poniedziałek
Rozświetliłem pokój setkami
kolorowych lampek, sam także obwiązałem się kablem i podłączyłem wszystkie do
prądu. Wyglądało bajecznie, a w samym środku ja – zmarnotrawiony elf, uwięziony
sznurem światełek. Pierwszy raz od dłuższego czasu spędziłem samotnie noc
sylwestrową, a kiedy fajerwerki zaczęły rozświetlać pochmurzone niebo,
wymyśliłem trzynaście kurew.
4
stycznia 2013, piątek
Wracali wieczór, matka później,
ojciec wcześniej i znów zaczynała się wrzawa, bo to, bo tamto. Nie wierzyłem w
te pieprzone zdrady – przecież to wszystko wyglądało przy nas tak abstrakcyjnie.
Przez przypadek włączyłem się do kłótni, by bronić matkę. Znowu mi się dostało,
ale tym razem nie uciekłem, stałem zawzięcie po jej stronie…
10
stycznia, czwartek
Póki nie zobaczyłem jej z innym. Nie wyglądało to jak
zwykła przyjaźń. Głupio się poczułem, widząc ją z jakimś innym facetem u boku,
odmiennym niż ojciec. Pomimo to nadal ją broniłem, szczególnie wtedy, kiedy
ojciec groził rozwodem. Krzyczał, że mimo podzielności majątkowej ona bierze
jego pieniądze, bardzo duże pieniądze. Że sam nie wie po co jej aż tyle tych
pieniędzy. Że się szlaja, że stała się dziwką, bo już nie wie co ma zrobić na
starość. Matka też krzyczała na ojca, że ostatnio wszystko się u niego zmienia,
że nie jest już tym, kim był choćby miesiąc temu. Lecz to wszystko było tylko wierzchołkiem
góry lodowej. Miałem dosyć. Miałem tego tak cholernie dosyć, że kiedy usłyszałem
podniesiony głos, już brałem do ręki ostry kawałek metalu, żeby wszystko
zagłuszyć przyjemnym bólem. Bo po prostu byłem słaby i ciekawy. Nigdy się
jednak nie odważyłem naciąć głębiej. Potem krzyczeli na mnie, a wszystkie słowa
zlewały się w jedną wielką breję, która robiła mi papkę z mózgu. Siedziałem na
podłodze w ciemnym pokoju i biłem głową w ścianę; z każdą kolejną kreską
mruczałem pod nosem ‘kurwa’
trzynaście razy.
15 stycznia, wtorek
Chodzenie do szkoły i widok ludzi, którzy nagle zaczęli na
mnie inaczej patrzeć sprawił, że pojawiały się we mnie stany przypominające
załamanie. Dlaczego ludzie tak szybko zaczynają oceniać siebie nawzajem? Nic im
nie zrobiłem, a dostrzegałem te spojrzenia, które chciały pokroić moje serce.
Nie odzywałem się. Ich sprawa, co sobie zaczęli o mnie myśleć. Wuefista
odciągnął mnie na bok i oskarżył o okaleczanie się. Zachowywałem się jak
głupek, udawałem, że nic nie wiem. Postanowiłem być bardziej uważny i nosić
bandamki na rękach, kiedy nie miałem na sobie długiego rękawka.
21
stycznia, poniedziałek
Praktycznie przestaliśmy się
spotykać w domu, ciągle się mijaliśmy – i dobrze. Wreszcie usłyszałem ciszę,
choć później zaczynała mi przeszkadzać, więc i tak wychodziłem z domu. Rodzice
sprawili, że kłótnia w tle stała się dla mnie czymś naturalnym. Raz oboje nie
wrócili na noc – nudziło mi się, więc właśnie wtedy pofarbowałem się na czarno.
Amatorskie studio stworzyłem nad umywalką i wanną w łazience, poplamiłem trochę
płytki (na szczęście zeszło) i kilka dłuższych chwil później wyszedłem z niej
mroczniejszy ja.
Nie byłem żadnym pieprzonym emosem, po prostu to wszystko
co robiłem, jak się ubierałem i zachowywałem zaczęło odzwierciedlać mój stan
wewnętrzny. Ojciec zagroził mi, że wywali mnie z domu, jak się nie poprawię.
W ogóle odkąd zaczęły się te
wszystkie kłótnie zrozumiałem, że jakoś w ogóle rodziców przestałem kochać. To
nie było to co kiedyś – każde z nas utworzyło wokół siebie barierę nie do
przebicia, a moje uczucia zaczęły blednąć. Oczywiście, że czułem jeszcze
delikatne sentymenty do matki, bo właśnie głównie przy niej spędziłem większość
swojego życia. Ojciec stał mi się zbyt obojętny – tylko ze względu na to, że
niekiedy rzadko go widywałem. Zagorzały polityk, kurwa. Co z tego, że w radzie
miasta, gdzie za bardzo co robić nie miał.
28 stycznia, poniedziałek
Kiedy oni zaczynali się kłócić,
ja zaczynałem pisać po ścianach. Trochę już poszarzały po ostatnim malowaniu, a
chwilę później zaczęły zapełniać się cytatami pisanymi czarnym markerem, długopisem,
cienkopisem – ogólnie wszystkim co miałem pod ręką. Czasem dokładałem
abstrakcyjne plamy czarnej farby, którą znalazłem w półce. Siedziałem sobie i
malowałem palcem, po chwili robiłem się cały czarny. Na ścianie powstawały
różne dziwaczne obrazki i przyznaję, że mazanie po takich nietypowych
powierzchniach spodobało mi się bardziej niż jakakolwiek najlepsza kartka.
Malowałem jakieś stwory, zdarzyło mi się stworzyć kilka mrocznych dziewczyn,
autoportretów, ale i tak najbardziej lubiłem malować facetów. Przychodziłem do
domu, zapalałem zapachowe świeczki i zabierałem się do pracy. Gdyby ktoś wszedł
do mojego pokoju pewnie w pierwszym momencie pomyślałby sobie, że coś jest ze
mną nie tak. Z pewnością coś było.
Znowu dziwnie na mnie patrzyli,
ale jakoś inaczej… Spojrzenia były różne, jakby przez ten czas zdążyli
podzielić się na jakieś grupy – pytający, przerażeni, obrzydzeni i drwiący.
Wezwali mnie do pedagoga, bo wuefista nakablował, że się tnę. Przesiedziałem
nudny wykład i co chwilę tylko kiwałem głową. Martwili się, bo przestałem się
uczyć, w ogóle się nie odzywałem, zafarbowałem włosy. Nie ważne.
7
lutego, czwartek
Nagle kłótnie ustały. Była
burza, przeszła i pozostał jedynie lekki deszczyk, który zraszał mi kark
chłodną wodą. Odzywali się do siebie normalnie, a ja przez te kilka dni
myślałem, że to zwykły sen albo alternatywna rzeczywistość. Nawet zszokowany
nauczyłem się na sprawdzian po miesiącu przerwy od nauki. Dostałem 5, a
atmosfera w domu stała się… inna. Bardzo
inna. Taka nieprawdziwa. Liczyłem
na poprawę, nawet już dawno przestałem się ciąć, nawet bandamki na rękach
przestały być tak bardzo potrzebne.
15
lutego, piątek
Pomimo tego, że mój nastrój nie podniósł się zbyt wysoko,
odnowiłem kontakt jasnowłosym. Zaniedbaliśmy rozmowy od września.
Spacerowaliśmy sobie co jakiś wieczór, kiedy nie miałem sił pokazywać się w
domu. Nie przeszkadzał mu mój wisielczy humor, spodobały się mu moje zafarbowane
włosy. Czasem nawet je dotknął, co przyjmowałem z wielką aprobatą. Nie wiem,
czy miał on jakiś fetysz włosów, ale ja mogłem od razu zasnąć, kiedy ktoś się
bawił moimi.
19
lutego, wtorek
Akurat rodziców nie było, kiedy pierwszy raz zaprosiłem go
do swojego pokoju, królestwa wylanej
osobowości. Już nawet nie do domu,
ale tylko do pokoju. Przez dom jedynie przechodziłem. Spodobały się
mu moje ściany, choć wciąż jeszcze nie były skończone i zostało jeszcze dosyć
dużo pustej przestrzeni. Zauważył, że jeden portret naprawdę przypomina jego –
rzeczywiście, tak zgrały się na nim jego rysy twarzy.
4
marca, poniedziałek
Był moją ulgą w cierpieniu, choć starałem się, by tego nie
zauważył. Chociaż i tak pewnie to wiedział, był zbyt bystry. Dokładnie
wiedział, że nie robiąc nic, nie współczując, nie mogąc pomóc, pomagał mi
najlepiej. Nauczyłem się grafiku rodziców – kiedy się kłócili, kiedy
wychodzili, wracali, a kiedy nie. Zapraszałem go do siebie, gdy dom był pusty. Przemierzaliśmy część do przechodzenia, która z każdym
dniem stawała się coraz bardziej bezbarwna i trafialiśmy do królestwa wylanej
osobowości. On był artystyczną duszą, tak samo jak ja, ale ludzie z zewnątrz
tego nie potrafili się doszukać.
13
marca, środa
Uśmiechnąłem się po raz
pierwszy, gdy mama specjalnie zrobiła dla mnie obiad.
Nawet włosy się chyba zaczęły
cieszyć, bo farba mi trochę zeszła. Co za tandetny produkt.
Mimo tego i tak się mijaliśmy,
ale wreszcie rozsunąłem zasłony i namalowałem portret z kolorowymi akcentami.
Grafik rodziców się trochę
załamywał i naprawdę zaczynałem sądzić, że to już koniec. Koniec kłótni, których do końca i tak tematów nie znałem.
Mimo to znów spotkałem się z nim i wspólnie zafarbowaliśmy mi włosy, tym razem
jakąś porządniejszą farbą. Jego fetysz włosów się nasilił i tym razem się pocałowaliśmy.
W mojej wyobraźni. Przez moment
czułem się, jakbym miał za chwilę umrzeć. Było zbyt dobrze. Siedzieliśmy na łóżku tak blisko – ja ze świeżymi
włosami, w których on co rusz zatapiał swoje palce. Nieporadnie ale pełni pasji
muskaliśmy swoje usta. W mojej wyobraźni.
Poprosiłem go, aby zostawił mi na szyi jakiś znak, abym wspominał. W mojej wyobraźni.
Żegnaliśmy się. Z zewnątrz jak
starzy, najlepsi przyjaciele, a mojej wyobraźni pierwszymi i ostatnimi
pocałunkami.
Rozerwany grafik sprawił, że zjawił się ojciec i po raz
drugi zagroził mi, że wyrzuci mnie z domu.
Nie wiem czy jakoś się dowiedział, nie miałem nawet pojęcia, czy chodziło mu o
te pocałunki, kiedy wdarł się w snach do mojej wyobraźni. Może kłótnie weszły mu w nawyk i potrzebował ich jak
narkotyków.
14
marca, czwartek
Dzień ciszy. Potrzebowałem go
tylko dla siebie. Chciałem się zgubić w lesie, ale jakoś słabo mi to poszło.
23
marca, sobota
Potem mama zrobiła kolejny
obiad, który i tak później zwróciłem. Ojciec oznajmił, że sprawa rozwodowa
została rozpatrzona i za miesiąc odbędzie się rozprawa. Krzyczałem na nich,
rozbiłem kilka talerzy, ale oni zdawali się mnie nawet nie zauważać. Ojciec
groził rozwodem stosunkowo niedawno – zapewne zrobili to w tajemnicy już jakiś
czas temu. Popieprzeni cholerycy. Nigdy nie widziałem ludzi tak bardzo wdanych
w konflikt. Kłótnia tak wszczepiła im się pod skóry, że przestali na nią
jakkolwiek reagować. Zaczynałem się czuć jak jakaś przeszkoda, ktoś zupełnie
niepotrzebny. Kimże wtedy byłem dla nich? Już wolałem, żeby ojciec po raz
kolejny mnie uderzył niż ignorował. Żeby matka chociaż na mnie spojrzała, choć
jej oczy zrobiły się chłodniejsze niż lód.
Wieczór
minął im na kolejnej szarpanej kłótni, a ja siedziałem przy swoich portretach i
trzynastu kurwach. Spojrzałem na jego kolorowy
portret i namalowałem jeszcze jeden, dodając mu wyrazu twarzy pełnego pasji, aż
sam się podnieciłem, jedynie patrząc na mój własny wytwór. Zachciało mi się z
nim prawdziwego seksu, pełnego uczuć, w którym mógłbym dotknąć każdego miejsca
na ciele mojej psychicznej podpory. Wyszedłem na spacer o trzeciej w nocy, aby
trochę ochłonąć. Wstyd mi było. Znowu musiałem zacząć wiązać bandamki.
Doskonale wiedziałem, że dzień wyobrażonych pocałunków był naszym ostatnim
dniem – nie ma go już tutaj przy mnie, nie ma go na skraju tego miasta. Jest zbyt daleko, by przyszedł do mnie kiedy go
potrzebowałem. Nie zadzwoniłem, ale chciałem – przybyło mu teraz jego własnych
problemów. Poza tym normalni ludzie o
tej porze śpią.
24
kwietnia, środa
Miesiąc minął szybko, wszystko
zostało pozałatwiane, a my byliśmy po ostatniej rozprawie. Matkę jakiś czas
temu wylano z pracy, nie miała pieniędzy. Ojciec wszystko zrobił pod siebie, pieprzony
polityk. Bez wojny zgodziłem się na to, aby on miał spisane na mnie prawa
rodzicielskie, bo jeszcze nie miałem osiemnastki. Przestałem się odzywać.
Kiwałem głową, kiedy było trzeba. Poza tym ojciec prywatnie się mnie wyrzekł –
krzyczał, że jestem błędem, który wiecznie będzie przypominać mu o matce i oficjalnie
wyrzucił mnie z domu i zabronił mi się przy nim pokazywać. Nie protestowałem.
Do trzech razy sztuka – jego groźby się spełniły. Matka płakała, ale nic nie
mówiła. Każde z nich chciało na nowo ułożyć sobie życie, a ja w tym
przeszkadzałem.
Martwiłem się, bo moja głowa nagle stała się zupełnie pusta
– co ze sobą zrobię…? Do kogo się wyniosę…? Przecież pozostało mi jedynie
zabrać swoje rzeczy i opuścić królestwo wylanej osobowości. Tak bardzo zacząłem
wszystkiego żałować. Pragnąłem, by wróciły poprzednie dni, aby sprawy przybrały
inny obieg. Żeby rodzice się pogodzili, a on wrócił do miasta, by znów zanurzyć
chude palce w moich włosach. Stałem się jedną, wielką kupką nieszczęścia.
Kiedy ostatnio gadałem z kimkolwiek z klasy? Do żadnego z
nich nie mogłem zwrócić się o pomoc. Aż tak bardzo popsułem sobie wszelakie
relacje? Akceptowałem tylko i wyłącznie jego.
Nie pomyślałem o tym co się stanie, kiedy go zabraknie. Myślałem, że tak już
zostanie na zawsze. Pudło. Życie nas i tak nienawidzi, nie ważne co zrobimy.
26
kwietnia, piątek
Kiedy jechaliśmy samochodem, nie mogłem znieść tej
przerażającej atmosfery, kazałem ojcu się zatrzymać i wysiadłem w centrum
miasta. Wiedziałem, że na nic jest im moja obecność, przecież ledwo tolerują
siebie nawzajem. Łapałem wzrok ojca w lusterku, który sprawiał, że czułem na
sobie kolejne chłodne cięcia. Wskrzeszały one fale dreszczy na moim karku i
znikały, lecz pozostawiały po sobie szramy na sercu i plamy niepokoju w duszy.
Cały się wtedy trzęsłem. Moje ciało przestało reagować na
prośby; patrzyłem na drżące dłonie, raz po raz ściskając palce, niby wierząc,
że to jakoś pomoże je uspokoić. Czułem się… Nie potrafiłem tego sprecyzować.
Czułem się nijako. Był to ten stan,
chwila zawahania, kiedy patrzysz na te kilka dróg wijących się przed tobą i
rozmyślasz nad konsekwencjami, które wynikną z tego jaką z nich wybierzesz.
Kiedy szedłem przez park, spotkałem Papilio – mojego
przyszywanego wujka, kolegę ojca. Poza tym byłem zdenerwowany, że wybierając tak publiczne miejsce, ludzie nie mogą
pooglądać mojej prawdziwej natury, tylko widzą
mnie w tym przeklętym, eleganckim wdzianku. Lubiłem tego gościa, chociaż
ostatnim razem widzieliśmy się wieki temu. Czyli miesiąc temu. Byłem u niego
raz, na krótko – mieszkał w ogromnym wiktoriańskim domu (rozpłynąłem się na ten
widok), na jakiejś wysokiej górce przy lesie, oddalonym nieco od sąsiadów.
Wszystkie pomieszczenia miały pewien klimat, którego trudno doszukać się w jakimkolwiek
innym domu i wszystko było tak wspaniale urządzone. Nie mam pojęcia, jak to zrobił,
ale wiedziałem, że pieniędzy mu raczej nie brakowało. Poza tym pamiętałem, że
miał własną motylarnię (o ile się to tak nazywa), gdzie na ścianach za szkłami
wisiały zasuszone owady. I szył jakieś wymyślne, staromodne ubrania. Wydawał
się być dziwakiem, ale chyba za to go wtedy tak doceniłem. Za podążanie własną ścieżką.
Pytał, czy to ja, choć doskonale to wiedział, prawdopodobnie
nie rozpoznał mnie po tym eleganckim wdzianku, a kąciki jego ust lekko uniosły
się w górę. Nie byłem jednak pewien, czy to nadal tamten ja.
Lubił, gdy ktoś mówił na niego Papilio. Wciąż nie
wiedziałem dlaczego. Chciałem z nim porozmawiać, jednocześnie miałem ochotę go
minąć i wrócić do rozmyślań nad swoim losem. Pogadaliśmy trochę, nie pytał o
losy naszej rodzinki. Przecież wiedział o wszystkim, również o tym, że już była
ostatnia rozprawa. Nawet z nim mój ojciec się posprzeczał, a Papilio wciąż nie
mógł znieść myśli, że nagle tak niespodziewanie rozbili sobie rodzinę. Na
szczęście wiedział, że na razie nie chcę rozmawiać o moim nowym problemie braku
miejsca zamieszkania… braku wszystkiego, więc nie kontynuował
tematu. Teraz jakoś rozpoznał, że jestem rozdrażniony i zaprosił mnie do
siebie, żeby nie gadać na środku ścieżki w parku, tylko posiedzieć chwilę w
motylarni.
Byłem czymś więcej, niż tylko rozdrażnionym chłopaczkiem –
rozpacz zaczęła się powoli we mnie gotować. Co mi tam – mogę wynieść się dziś,
jutro, nikomu to nie zrobi żadnej różnicy, a mi da więcej chwil do namysłu, co
ze sobą zrobię.
Miał ze sobą samochód, więc postanowił mnie podwieźć, bo
chciałem się przebrać. W takim razie po co maszerował przez park? Nie chciałem
w to wnikać, bo Papilio miał różne dziwne skłonności. Zostawiał gdzieś auto, a
szedł zupełnie gdzie indziej…
Odnaleźliśmy jego czarny samochód po drugiej stronie parku.
Powiedział, że będzie się mu przyjemnie jechało, bo matowy kolor lakieru pasuje
do moich włosów. Zmarszczyłem brwi i wpakowałem się do auta. Podwiózł mnie, a
ja poprosiłem, by wysadził mnie trochę wcześniej. Podreptałem szybko do domu i
z duszą na ramieniu dotknąłem klamki od drzwi.
Nikogo nie było.
O dziwo.
Na szczęście.
Pobiegłem do swojego królestwa wylanej osobowości i
spojrzałem na popisane ściany, które nagle zaczęły wyzwalać zbyt duże ilości
sentymentów. Portrety jasnowłosego.
Chwyciłem tubkę czarnej farby, zamoczyłem w niej palce i
zrobiłem mu wtedy grube kreski na oczach, jakby nagle stał się jakimś
przestępcą. Zbyt duża ilość farby zaczęła spływać po ścianie, znacząc cieniutką
linią najpierw jego policzki, potem szczękę, szyję, obojczyki… Zamalowałem tak
wszystkie oczy jego portretów. Żegnaj,
kochanie.
Porwałem z szafy
jakiś naciągnięty, bury sweter, ciemne rurki i szybko zrzuciłem z siebie niewygodne
eleganckie ciuchy. Porzuciłem je na łóżku i szybko ubrałem się w swój ulubiony
strój. Przeczesałem czarne włosy w rozbitym lustrze i poprawiłem oczy kredką,
bo zdołały się już trochę rozmyć. Dobrze mi tak było. Pedalsko według niektórych, ale dobrze z tą kredką.
Chciałem porwać walizkę i wrzucić do niej wszystkie swoje
rzeczy, aby jak najszybciej zejść rodzicom z oczu. Co zrobią z tym domem? Nie wiem, ale słyszałem, że ten dom już nie będzie nasz. Ich. Będzie
teraz kogoś innego, o ile się sprzeda. Zamalują ściany w moim królestwie
wylanej osobowości. Wytrą rządek kropli krwi, które upuszczałem przy sobie za
każdym razem, gdy odmawiałem trzynaście kurew.
Nie było czasu na wspominki. Czekał Papilio i
zakonserwowane motyle w wiktoriańskim domu.
Pochłonął mnie wtedy taki melancholijny nastrój, lecz
starałem się nie dawać tego po sobie poznać. Czy właśnie starałem się uciec od
problemu, który czyhał na mnie od pewnego czasu? Doskonale wiedziałem, że nie
ma już żadnej możliwości ominięcia go. Początkowe próby załagodzenia go szybko
sprawiły, że się poddałem i zaniechałem kolejnych, aż wreszcie nadszedł moment
kulminacyjny i… Koniec…? Setki myśli kłębią się w mojej głowie, a ja sam czuję
się coraz bardziej bezradny, nawet więcej niż przez ostatnie tygodnie.
Nie miałem sił, żeby
się pozachwycać jego posiadłością, choć wszystko emanowało niecodziennym
pięknem. Nic się nie zmieniło, odkąd zawitałem tam pierwszy raz – przynajmniej
tak mi się zdawało. Zaprosił mnie do salonu, zrobił jakiejś egzotycznej herbaty
i przez moment siedzieliśmy w ciszy. Papilio wpakował sobie do herbaty
niesamowitą ilość mleka. Patrzyłem na niego skrzywiony, myśląc o tym ohydztwie.
Widział, że czuję się nieco speszony, więc przenieśliśmy
się do motylarni, mojego ulubionego pomieszczenia w tym domu. Zauważyłem, że
przybyło mu trochę więcej okazów, a pod każdym z nich widniała karteczka z
nazwą gatunku. Pozwolił mi obejrzeć je wszystkie, robiłem to z zapartym tchem.
Motyle były niesamowicie specyficznymi stworzeniami, pięknymi i delikatnymi. A
każdy z nich był inny, niczym fruwająca garstka jakiegoś snu zawarta w łuskach
skrzydeł. Tyle, że te należące do Papilio już nie fruwały; były uwięzione. Jak
gdyby chciał uwiecznić wszelkie możliwe rodzaje niekończących się snów.
Pokazał mi jego ulubionego motyla – Papilio Lowi – którego czarne skrzydła od dołu rozjaśniały się w
delikatny błękit. Był naprawdę niesamowity i ja także zwróciłem na niego
szczególną uwagę. Już wiedziałem, skąd wzięło się jego przezwisko.
Skoro motyle według mojego rozumowania były metaforą snu, Papilio Lowi mógłby obrazować
nadciągający koszmar, który pożera delikatną strukturę delikatnego marzenia
utkanego z jasnobłękitnych łusek.
Widok wszystkich barwnych skrzydeł sprawił, że od razu
przestałem myśleć o dzisiejszym dniu i przygnębiających wydarzeniach.
Niesamowicie cieszyłem się, że Papilio interesuje się tymi stworzonkami, bo sam
byłem niesamowicie urzeczony motylami, od zawsze.
Opowiedział mi o tym, skąd wziął
tyle motyli. Że pierwsze sztuki kupił na aukcji, bo mu się spodobały, a potem
go tak wciągnęło, kiedy zdobył Papilio
Lowi. Wspominałem, że ten dom posiada swój niepowtarzalny, tajemniczy
klimat, który uderza w ciebie od razu? Starsze domy zapewne tak oddziałują, a
kiedy są wystrojone w takim stylu naprawdę czuje się, jakby siedziało się w
domu jakiejś londyńskiej arystokracji.
Papilio zaproponował, abym się
do niego wprowadził na jakiś czas. Zaskoczyło mnie to i starałem się nie
okazywać po sobie lekkiej radości. Czy była ona spowodowana? Ulgą, że mam gdzie
się podziać? Fascynacją nowym, przepięknym miejscem?
O MAMCIUU!!!
OdpowiedzUsuńPiękne..
jestem... w niebie...
wiesz, nie mogę zrozumieć, że to dopiero drugi rozdział...
masz fantastyczny talent do tego typu rzeczy...
mogę czytać na okrągło ♡
~ Twoja Kimi ♡