piątek, 24 kwietnia 2015

Złoty łan: Przed


1/4

– Pojedziesz dziś z matką posprzątać zajazd – oto pierwsze słowa, które usłyszałem zaraz po przebudzeniu.
Kiedy zszedłem na dół nie usłyszałem nawet słowa powitania. Ojciec siedział w fotelu z rozłożoną gazetą, a mama wycierała blaty w kuchni. Robiła tak każdego ranka. W każdym razie ten obrazek, który wykwitł przede mną, widuję niemalże każdego dnia.
– Dzień dobry – postanowiłem pokazać więcej wychowania aniżeli moi rodzice.
– Nie zareagowałeś na moje polecenie – oburzył się ojciec, przerzucając stronę gazety i poprawiając okulary na nosie.
Westchnąłem cicho i zająłem miejsce przy stole, czekając, aż mama skończy sprzątać. Nie lubiła, kiedy ktoś się jej poniewierał pod nogami.
– Dobrze, pojadę z mamą – odparłem udając, że niesamowicie zainteresowały mnie sztuczne kwiatki w uszczerbionym wazoniku.
                Kiedy mama skończyła rutynowe, poranne porządki i przeniosła się do łazienki, by zrobić pranie, podszedłem do lodówki by znaleźć coś, z czego mógłbym przygotować śniadanie. Zauważyłem kilka niezjedzonych plastrów pomidora i ogórka na talerzu, co znaczyło, ze rodzice już jedli i zostawili trochę dla mnie. Wyjąłem je i wziąłem dwie kromki chleba z półki. Pomyślałem sobie, że wypadałoby wybrać się do miasta po niewielkie zakupy.
                Mieszkanie na odludziu, gdzie twoimi jedynymi sąsiadami są badajże cztery podobne domki, a centrum znajduje się kilkanaście kilometrów dalej, nigdy nie było moim marzeniem. Jest wielu ludzi, którzy marzą o tym, by mieszkać na wsi, ale ja zdecydowanie odradzam.
                Nasza malutka miejscowość Brzozowo, usytuowana niedaleko Łodzi, leżała bodajże cztery kilometry stąd. Tam przynajmniej zaczynały się jakieś zabudowania i prywatne sklepiki, gdzie towar kosztuje trzy razy więcej niż w supermarkecie. My zazwyczaj jeździliśmy na zakupy do Łodzi, po drodze zatrzymując się na samotnej stacji benzynowej na końcach Brzozowa.
                Można by powiedzieć, że nasza czterodomowa osada leży na terytorium bliżej nieokreślonym.  Niby jesteśmy zameldowani jako Brzozowo, ale ja nie czuję przynależności do tej wioski. Jakiś marzyciel uznałby to za pewnego rodzaju wolność. Owszem, można sobie filozofować i wymyślać różne historie o życiu jako człowiek odcięty od reszty społeczeństwa, który nawet nie utożsamia się z własną miejscowością. Jednak kiedy pożyje się tak przez jakiś czas, nie jest się raczej zadowolonym. Chodząc do liceum pragnie się spotkać ze znajomymi i nawet pójść wspólnie ze szkoły. Niestety mieszkając na bliżej nieokreślonym terytorium trzeba czekać na samotny bus, który akurat tylko jeden jedzie w tamtą stronę.
                Inni zazdroszczą, jak to fajnie jest mieszkać w takim zaciszu, mieć świeże powietrze, a za oknem nie słychać zgiełku. Oczywiście nie wiedzą, jak to miło jest nie móc do kogo gęby otworzyć, chyba, że do twarzyczki słonecznika wybranego spośród tysiąca innych na polu.
                Nie mam rodzeństwa, a w „okolicy” mieszkają tylko cztery podobne małżeństwa. Trochę mam o to pretensje do rodziców, ponieważ wydaje mi się, że doskonale wiedzą jak musi czuć się samotny młody chłopak, zmuszony do mieszkania na takim odludziu. Chociaż, znając moich rodziców… Pewnie się takimi sprawami nie interesują. Nie wiem także co chodziło im po głowach, kiedy wprowadzali się do tego domu. Dlaczego zachciało im się życia w takiej izolacji?
                Nigdy nie pytałem ich, dlaczego nie chcieli mieć drugiego dziecka. Być może po prostu nie mogli? Teraz mieli już na to za dużo lat i nawet nie chcieli słyszeć o czymś takim jak adopcja. Najwyraźniej im wystarczałem. Nie robiłem wrzawy, byłem spokojny, a to było właśnie to, co cenili sobie najbardziej.
                Przyzwyczaiłem się już do takiego chłodnego traktowania. Nie czepiali się mnie, o ile posłusznie wykonywałem ich polecenia i nie wpadałem im pod nogi.
                Od czasu do czasu pomagałem ojcu w polu, choć zwykle moje zajęcia ograniczały się do umycia traktora, kiedy odstawił go po pracy. Tata był rolnikiem i zajmował się dziewięcioma hektarami ziemi, na których sialiśmy żyto, słonecznik i ziemniaki w niewielkiej ilości. Niemalże całość szła na sprzedaż.
                Ojciec uczył mnie kiedyś jazdy traktorem, lecz po paru razach uznał, że jestem baba i się do tego nie nadaję. Wolał integrować się z dwójką sąsiadów, którzy mieli podobne upodobania co on. Przez pewien czas czułem się troszkę odrzucony i było mi smutno, kiedy narzekał, że żadnego pożytku ze mnie nie ma. Zapewne chciał, abym potem to ja zajmował się polem.
                Prócz tego na podwórku mieliśmy kilkanaście kur i kaczek dla własnego użytku. Mieliśmy kiedyś także kozę z młodym, lecz stara zdechła z jakiejś choroby, a jej koźlę gdzieś się zawieruszyło. Miałem po tym niezłą jazdę, choć akurat tego dnia się nim nie zajmowałem.
                Z matką miałem relacje nieco lepsze. Pół albo cały dzień spędzała w zajeździe „Złoty łan”, który odziedziczyła po swojej świętej pamięci cioci. Lubiłem tam spędzać czas, chociaż nie jeździłem tam z nią zbyt często. Od czasu do czasu pojawiali się goście, zwykle przejezdni, którzy zatrzymywali się na podstój. Zajazd leżał bowiem przy jednej z głównych dróg i tak samo jak nasze domy otoczony był polami żyta, słonecznika a nawet i kukurydzy.
                Co trzy miesiące robiliśmy z matką w zajeździe gruntowne porządki. Owszem, pracowała tam jedna sprzątaczka, ale ona zajmowała się pokojami na bieżąco, kiedy ktoś chciał zakwaterować się na jedną noc. Kiedy ojciec informował mnie, że jadę z matką do zajazdu znaczyło to, że czas na umycie wszystkich okien, podłóg i każdego przykurzonego talerzyka czy ozdobnika.
                Niedawno rozpoczęły się wakacje, dlatego niesamowicie się nudziłem. Wiedziałem, że ojciec patrzy na mnie z pogardą, ponieważ wolałby mieć bardziej przydatnego i silnego syna, a nie taką ciotę jak ja.
                Gruntowne sprzątanie zajazdu zajmuje nam zazwyczaj dwa dni, kiedy pracujemy od późnego rana do wieczora, kiedy nie jest jeszcze szaro, albowiem mama boi się jeździć po ciemku. Lubię być czymś zajęty, bowiem nie mam możliwości codziennego wyrywania się do miasta. Przez wakacje bus jeździ raz na dwa, trzy dni.
               
                Po zjedzeniu śniadania poszedłem pozbierać jajka do kurnika i przy okazji posprawdzałem wszystkie inne możliwe kryjówki dla naszych kur. Uwielbiały one robić nam na złość i składać jaja na przykład pod drzewem. Zostawiłem w spokoju tylko czerwoną Wyścigówkę, która chyba postanowiła pierwszy raz w życiu przejść okres kwoczenia.
                Wyścigówka była jedną z najbardziej nieogarniętych i niegrzecznych z naszych podopiecznych. Zwykle goniła tam i z powrotem to za muchą, to za kogutem, który co rusz znajdował coś dobrego do zjedzenia i ani myślała o tym, by na chwilkę usiąść w miejscu. Od dawna chcieliśmy mieć kurczaki, choć niekoniecznie od niej. Mama martwi się, że wylęgnie się nam kilka nowych Wyścigówek.
                Ułożyłem zebrane jajka w pustych kartonowych pudełeczkach, by później zanieść je jeszcze do sąsiada, który nie zajmuje się hodowlą kur, lecz posiada dużą szklarnię. Zwykle następowała u nas taka wymiana – my zanosiliśmy im jajka, a oni dawali nam trochę warzyw.
                Sypnąłem kurom i kaczkom ziarna, sprawdziłem ilość wody we wiadrze i pofrunąłem do domu, by zdążyć się jeszcze umyć. Upał był niesamowity i cieszyłem się, że przedwczoraj ogarnąłem jako tako kurnik, albowiem nie pachniałoby z niego najlepiej.

                W okolicy wszystko wyglądało jak jedna, wielka żółta plama. Zboże i słoneczniki powoli dojrzewały, a potęgował to żar lejący się z nieba. Zauważyłem na nim tylko jedną chmurkę.
                Woda była zimna – nie paliliśmy na razie w piecu – lecz idealna, by się należycie schłodzić. Słońce już zaczynało górować a to znaczyło, że czas zapakować się do samochodu.
                Mama wrzuciła na tylne siedzenie kilkanaście nowych ścierek i szmat, oraz niedawno nabyte obrusy, które zamierzała zmienić w jadalni, mówiąc, że tamte są już przeżytkiem. Spakowaliśmy także trochę detergentów w razie czego, wsiedliśmy do samochodu, mama odpaliła silnik i wyjechaliśmy na główną drogę.
                Sezon letni rozpoczął się w pełni. Wyminęło nas kilkanaście aut spieszących ku upragnionym wakacjom. Świadczyły o tym obce rejestracje. Zapewne większość z nich jechała nad morze, reszta w góry czy na pojezierza.
                Marzyłem o podobnych wakacjach, lecz moi rodzice nawet o tym nie myśleli. Zastanawiam się, dlaczego. Najprawdopodobniej nie lubią długich podróży, może nawet nie chcą ruszać się z domu i nie widzi im się wizja spędzenia dni w miejscu odmiennym niż te nudne pola?
                Ostatnio jednak udało mi się wyjechać z klasą na dwa dni do Wrocławia. Choć ta wycieczka nie była szczytem moich marzeń, byłem bardzo zadowolony, że spędziłem nockę wśród ludzi i nie musiałem gapić się w puste pola.

                Znużony oparłem łokieć o ramę otwartego okna. W samochodzie było niesamowicie duszno i nawet pęd powietrza niczego nie zmieniał.
                Zajazd oddalony był od naszego domu o bodajże cztery kilometry. Kiedy tam dotarliśmy, zauważyłem przed budynkiem furgonetkę naszego dostawcy i jej właściciela, który rozmawiał żywo ze sprzątaczką. Oboje mieli coś koło pięćdziesiątki i świetnie się dogadywali. Wydawać się mogło, że są najlepszymi przyjaciółmi, takie wrażenie wywierali z daleka. Widywali się niezbyt często i dlatego musieli nadrabiać to długimi rozmowami.
                Ja za panią Elą nie bardzo przepadałem, ponieważ ona traktowała mnie jedynie jako parę rąk do pomocy. Najwyraźniej nie tolerowała młodych ludzi, co odbijało się również wtedy, kiedy zatrzymywały się u nas na postoju jakieś autokary z dziećmi z kolonii czy młodzieży jadącej na obóz.
                Mam wtedy wielką ochotę chociażby zamienić z nimi słówko, ale ta zagania mnie wtedy do pościągania firanek i zmusza mnie do wystawania przez otwarte okno. Słyszałem raz, jak nazywają mnie „panienka z okienka” i miałem wtedy ogromną ochotę, by się z nimi poznać. Załadowali się do autokarów akurat wtedy, kiedy skończyłem.
                – Dzień dobry Elu – przywitała się moja mama, wychodząc z samochodu. – Staszek, w końcu się raczyłeś zjawić! – podeszła do nich, a ja także wygramoliłem się z auta. Mama nie pomyślała o tym, żeby postawić go w cieniu. Zwykle, kiedy podsuwałem jej takie pomysły tłumaczyła się, że nie jest zbyt dobrym kierowcą nie będzie w stanie wykręcić. Wtedy właśnie bardzo chciałem nauczyć się jeździć autem i chwalić się umiejętnością wykręcania w najtrudniejszych sytuacjach.
                Odchyliłem tylne siedzenie i wyjąłem stosik ścierek i obrusów z zamiarem zaniesienia ich do środka.
                – Dzień dobry – przywitałem się z nimi radośnie, a ci pokiwali mi tylko głową. Spuściłem wzrok i postanowiłem zająć się tym, co do mnie należy.
                Zaniosłem szmaty na recepcję rozkoszując się przyjemnym chłodem panującym wewnątrz. Wystrój zajazdu nie był brzydki – „Złoty łan” przypominał starą, ładnie urządzoną chatę. Ostatnim razem w oknach powiesiliśmy firanki, przez co miejsce zrobiło się o wiele bardziej przytulne. Za ścianą znajdowała się duża sala jadalniana wraz z barem i wejściem do kuchni. Pracowało tam dwóch kucharzy, za barem zwykle stałem ja lub moja mama i przyjmowaliśmy zamówienia.
                Obok recepcji znajdowały się schody prowadzące na piętro, gdzie znajdowało się dwadzieścia pokoi, nad którymi na co dzień pieczę sprawowała pani Ela lub moja mama. Wydaje mi się jednak, ze to ja najdokładniej je sprzątałem, ale nigdy nie wytknąłem pani Eli błędu, ponieważ obawiałem się, że mnie zbzioka i naskarży na mnie, że się wywyższam czy powie coś podobnego. Nie lubiłem tej miny mojej mamy, która tworzyła się na jej twarzy, gdy ktoś mówił o mnie coś złego, kiedy ja a to wcale nie zasłużyłem.

                Dzień porządków zaczynaliśmy od gruntownego posprzątania pokoi, które są wynajmowane najrzadziej. Tyczyło się to sześcioosobówki i jednoosobówek. Postanowiłem nie plątać się pod nogami ani mojej mamie ani pani Eli, dlatego też zacząłem działaś na własną rękę.
                Sprawdziłem stan składziku, w którym trzymaliśmy detergenty, pościel na zmianę i inne rzeczy „w razie w”. Dobrze, że przywieźliśmy nowy płyn do podłóg, ponieważ stary sięgał już dna i nie było mowy o umyciu takiej powierzchni jaką jest cały zajazd.
                – Czemu ty znowu się tutaj tłuczesz! – usłyszałem za sobą skrzekliwy głos, aż podskoczyłem ze strachu. Pani Ela była mistrzynią w zachodzeniu od tyłu. Nie mam pojęcia, jak ona tak cichutko potrafi wchodzić po schodach i sprawiać, że pod jej ciałkiem nie zaskrzypi żadna deska.
                – Przywieźliśmy z mamą nowe płyny. Tamte się już kończą, a zamierzam dzisiaj zacząć myć podłogi – wyjaśniłem spokojnie.
                Pani Ela traktowała zajazd trochę jak swoją własność i za każdym razem naskakiwała na mnie, kiedy coś ruszałem. Po tylu latach jeszcze nie przyzwyczaiła się, że co jakiś czas przyjeżdża tu do pomocy syn jej pracodawczyni. Zawsze kłóci się ze mną, kiedy coś poprzestawiam ponieważ nie uznaje porządku wśród detergentów. Ona zawsze musi mieć wszystko poukładane po swojemu, jakby łatwiej nie było zestawić płyny do naczyń z płynami do naczyń a płyny do szyb z płynami do szyb. Według niej połączenie „mydła” i „kostki do toalety” jest dobre.
                – W porządku – odparła. – Tylko nie nakramuj znowu.
                Chciałem już jej odpyskować, że ja jeszcze nigdy nie nakramowałem w składziku tak jak ona, ale wolałem trzymać język za zębami. Znów by się awanturowała. Pani Ela jest strasznie podobna do mojego ojca – wiecznie z czegoś niezadowolona.
                – A te obrusy na dole to po co są? – spytała.
                – Mama przywiozła nowe, żeby porozkładać na stołach.
                – Dobrze. Zajmij się nimi potem, tylko ładnie, nie żeby znowu z jednej strony wisiało, a drugiej odkrywało pół stołu – poradziła i wyszła, już nie tak cicho, jak się tutaj zjawiła.
                Kiedy ręce przestały mi się trząść ze złości, zająłem się ustawianiem detergentów. Nie zamierzałem jej wypominać, że to przez nią obrusy tak wyglądają, kiedy zawsze o nie czymś zahacza i zwala to na mnie.
                Nie kłamałem jednak mówiąc, że lubię tutaj spędzać czas. Może pomijając osobę Eli, to miejsce przysyłało do mnie pewnego rodzaju pozytywną energię i spokój, którego prawdopodobnie miałem pod dostatkiem. Jednak w „Złotym łanie” ten spokój był nadzwyczaj rzeczywisty. Tutaj czułem, że się do czegoś nadaje, chociażby do tego sprzątania. Tutaj byłem takim przyjaznym duszkiem, który pomaga pracownikom. Nikt nie musiał go widzieć, aby zobaczyć efekty jego pracy.
                Nie mam jednak pojęcia, czy ktokolwiek zauważa to, co robię dla zajazdu. Jeszcze nigdy nie podziękowano mi chociażby za umycie podłóg na całym piętrze i parterze. Najwyraźniej kiedy tu przyjeżdżam jestem uznawany za pełnoprawnego pracownika i po prostu robię to, co do mnie należy.

                Zszedłem na dół, by pościągać obrusy ze stołów i jak najszybciej rozłożyć nowe. W zajazdach przy głównych drogach gości można było spodziewać się o każdej porze i nie chciałem, aby zastali gołe meble.
                Przy okazji wyjrzałem za duże okno w jadalni i pomyślałem sobie, że warto by skosić trawę. Trawnik już trochę zarósł. Postanowiłem przypomnieć mamie, aby jutro wziąć kosiarkę. Zwykle sprzęt trzymaliśmy w domu, aby coś się z nim tutaj nie stało.
                Trawnik został otoczony ładnym płotem, za którym rozpościerało się kolejne, ogromne pole słoneczników. Z drugiej strony, tuż za drogą rósł niewielki lasek, który mógł być również zwyczajnym skupiskiem kilkunastu drzew i krzewów, a za nimi umiejscowiono kolejne grunty, tym razem przeznaczone na żyto i kukurydzę.
                Ściągnąłem stare obrusy i na ich miejsce rozłożyłem nowe. Nie podobały mi się, ponieważ miałem jakiś sentyment do tych poprzednich, już troszkę pożółkłych, które lepiej komponowały się z wystrojem. Wolałem jednak nie robić po swojemu by nie zostać znowu zbesztanym. Mama jednak nie nakrzyczałaby na mnie a jedynie powiedziała, że jednak chce, aby rozłożyć tutaj nowe obrusy.
                Zaniosłem te stare do pralni i po drodze minąłem się z panią Elą, która oznajmiła, że idzie posprzątać taras. Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do niej, choć najchętniej zrzuciłbym ją ze schodów. Później mama poprosiła mnie o pomoc w rozładowaniu dostawy od pana Staszka, który pochwalił moją siłę przy znoszeniu wszystkich skrzynek i zgrzewek. Wiedziałem jednak, że po prostu sobie żartował.
                Świat dorosłych jest dziwny. Zachowują się w nim tak, jakby wykluczali z niego młodszych i niedowierzali ich umiejętnościom. A często jest tak, że młodzi naprawdę potrafią się popisać i zrobić coś lepiej od nich. Zwykle uważają, że aby zrobić coś dobrze, należy być dorosłym. Młodych trzeba nieustannie poprawiać. Dorosłych już niekoniecznie.

                Po trzynastej pojawiły się u nas dwa samochody z rodzinkami jadącymi na wakacje. Jedna z nich zatrzymała się głównie po to, by tata mógł na chwilkę odpocząć, a mama z dzieckiem powędrowały do kibelka i tyle ich widzieliśmy. Druga zaś zamówiła sobie skromny obiad na rozruszanie naszych kucharzy.
                Idąc na parter zauważyłem panią Elę wylegującą się w promieniach słońca na fotelu na tarasie. Przygryzłem lekko wargę, ponieważ trochę mnie zirytowało, że ona wypoczywa sobie w najlepsze w dzień wielkiego sprzątania.
                Po pokonaniu osiemnastu schodków uznałem, że może jednak jej się należy, skoro zajmuje się sprzątaniem zajazdu na co dzień. Od czasu do czasu może mieć chwilkę wytchnienia, kiedy przypałęta się jakiś chłopczyk. Przynajmniej nie będzie mi zawadzać, kiedy będę robił wszystko po swojemu.
                Po południu, tuż przed myciem podłóg, kiedy nie było już tak gorąco, a słońce zmieniło swoje położenie na niebie, wybrałem się na krótki spacer wzdłuż głównej drogi. Samochody śmigały obok mnie, a ja szedłem po wąskim poboczu rozkoszując się delikatnym wietrzykiem.
                Może życie na odludziu nie jest znowu takie złe? Jest dużo czasu by pomyśleć, dużo czasu dla siebie samego. Wśród ludzi nigdy nie masz go zbyt wiele, ponieważ musisz się interesować jeszcze sprawami wielu innych. Tutaj masz nieograniczony zasięg, widzisz cały widnokrąg, który nie jest zasłonięty przez inne twarze i budynki. Możesz iść przed siebie i nikt za tobą nie będę marudził, że chce już wracać.
                Nie wybrałem prostej drogi, jaką było zawrócenie i podążenie w stronę kierunku zajazdu tą samą trasą. Wpadłem w jakąś polną dróżkę, która prowadziła do podobnego skupiska krzaków naprzeciwko „Złotego łanu”. Wróciłem ścieżką wydeptaną na granicy pola żyta i kukurydzy, rozglądając się za dojrzałymi kolbami i zrywając pasożytnicze maki i chabry, z których postanowiłem stworzyć bukiet ożywiający recepcję.
                Słońce miło przebijało się przez korony drzew. Czułem się beztrosko, jakby te chwile były tylko dla mnie. Albowiem rzeczywiście były tylko moje. Nikt nie krzyczał na mnie, że do niczego się nie nadaję, nikt nie buczał mi za uchem, że źle ustawiłem butelki.
                Przyzwyczaiłem się, że zwykle nikogo przy mnie nie ma. Może jeśli obok mnie biegałaby jeszcze grupka moich znajomych, byłoby o wiele weselej, ale klimat straciłby swój urok. Nauczyłem się już czerpać radość z przebywania sam na sam na niekończących się hektarach pól.

                Dzisiaj zatrzymało się u nas jeszcze kilkanaście różnych aut, a kiedy skończyłem myć podłogę na korytarzu na piętrze, przy recepcji zjawiła się grupka młodych ludzi. Była ich dokładnie czwórka, dwóch facetów i dwie dziewczyny, wyglądali na dwadzieścia parę lat. Może to były dwie pary, które wspólnie wybierały się na wakacje?
                Odłożyłem mop i przysiadłem na schodach, by podsłuchać ich rozmowę.
                – Czy znajdzie się tutaj miejsce dla czwórki biednych studentów? – biadolił jeden z nich, a reszta się śmiała. Aktualnie nie widziałem ich, słyszałem jedynie ich głosy, ale już wywarli na mnie dobre wrażenie.
                – Pewnie, pewnie – odparła moja mama i zapewne otworzyła swój notatnik, w którym zapisywała nazwiska osób zakwaterowanych. – Akurat mamy pokój czteroosobowy.
                – Świetnie!
                – Na dobę, dwie?
                – Na trzy – student zapewne ją zaskoczył – Powiem, ze bardzo ładna okolica, tego właśnie szukaliśmy.
                – A co was takiego tutaj przywiało, moi drodzy?
                – Studiujemy w Szkole Filmowej w Łodzi i nasz projekt obejmuje kilka scen kręconych w zbożu o różnych porach dnia – wyjaśniła jedna z dziewczyn. – Jesteśmy zbyt leniwi, by jeździć co chwilę poza miasto, więc postanowiliśmy zorganizować sobie mały wypoczynek.
                – Przez przypadek trafiliśmy tutaj i wszyscy zgodziliśmy się, że ta okolica jest idealna – dodała druga, a reszta wspólnie przytaknęła.
                – Bardzo mi miło, że tutaj zawitaliście – głos mojej mamy był bardzo przyjazny. Uśmiechałem się na samą myśl, że potrafi być miłą kobietą. – Mogłabym prosić o jakieś dokumenty?
                – Jasne, jasne.
                Usłyszałem, że zaczęli szperać w torbach, dlatego też poderwałem się i pognałem do czteroosobówki, by jak najszybciej ją przygotować dla nowych lokatorów. Zaintrygowała mnie wizja kręcenia filmu wśród zbóż i postanowiłem, że może uda mi się ich podglądnąć, choć na polach nie było możliwości ukrycia się poza padnięciem na ziemię.
                Musiałem założyć pościel i przynieść prześcieradła, dlatego pobiegłem do składziku, po drodze mijając panią Elę.
                – Nie zabij się! – fuknęła. – Kto się spieszy, to się diabeł cieszy.
                – Tak. Wiem – mruknąłem, ponieważ blokowała mi przejście swoim ciałkiem. – Nie martw się, nic się nie stanie, nie raz przygotowywałem pokój.
                – Mam taką nadzieję…
                W końcu mi się odsunęła, a ja wróciłem do czterosobówki, by zająć się zakładaniem pościeli, co było nieco uciążliwym zajęciem. Chwilkę później w drzwiach stanęła mama.
                – Dobrze, że się tym zająłeś – pochwaliła mnie, a ja leciutko się uśmiechnąłem. W końcu nieczęsto to słyszałem. – Powiedz mi, jak skończysz, wtedy będą mogli wejść.
                Kiwnąłem głową i zabrałem się za ubieranie poduszek. Jakiś czas później wszystko było już gotowe, zebrałem więc wiadro i mop spod nóg, wciskając go na moment w róg korytarza i zbiegłem po schodach by powiedzieć mamie, że pokój jest gotowy.
                Wtem usłyszałem hałas i stłumione przeklnięcie. Studenci wraz z moja mamą ulokowali się na moment na tarasie, dlatego też nic nie usłyszeli. Czym prędzej pobiegłem na górę by sprawdzić, co się stało. Miałem wobec tego złe przeczucia.
                 – Same kłopoty z tobą! Same kłopoty! – Ela mówiła podniesionym głosem, jednakże nie krzyczała, ponieważ nie chciała, aby ci na dole ją usłyszeli.
                Zobaczyłem przewrócony mop i wiadro z rozlaną wodą, a na piętrze tworzyła się ogromna, bąbelkowa kałuża. Zacisnąłem pięści.
                – Mądry jesteś, by stawiać tak tego mopa?! – spojrzała na mnie, umykając przed rozlewającą się wodą, która gnała także w moim kierunku.
                – Ustawiłem go na moment do kąta i za minutkę miałem go wziąć – odparłem spokojnie. Wiedziałem, że naskakiwanie na panią Elę nie będzie dobre, bo wtedy i tak się przegra, nie ważne co.
                – I widzisz, co się wciągu tej minutki stało! – oburzyła się pokazując drżącymi rękoma na kałużę. – Marsz po szmaty i teraz masz minutkę, by to wytrzeć.
                – Pani specjalnie wywróciła to wiadro, dlaczego więc się pani teraz tak piekli? – spytałem urażony
                – Jak to specjalnie?! – patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie zabił jej matkę. – Słoneczko ci już nieźle w główkę przygrzało, prawda?
                Nie zamierzałem dłużej się awanturować, wziąłem leżący mop i próbowałem zebrać większość wody, by potem wytrzeć to do sucha szmatami do podłóg.
                – Dlaczego dzieci są takie problematycznie… – chwyciła się za głowę i omijając kałużę zeszła po schodach. Zapewne zamierza poskarżyć się mojej mamie, a to nie najlepszy czas na to, aby ją złościć.
                Starałem się uporać z tym jak najszybciej i kiedy skończyłem, szybko pobiegłem na dół, by oznajmić, że pokój jest gotowy. Postanowiłem na czas mojego pobytu omijać panią Elę szerokim łukiem. Nie mam pojęcia, co jej strzeliło do tego  łba, aby tak starała się mnie pogrążyć.
                Zapomniałem, że zostawiłem wazonik z bukiecikiem w łazience, dlatego też poszedłem po niego i ustawiłem go na blacie recepcji. Uznałem, że dzisiaj już nic nie jestem w stanie zrobić, a pani Ela jest już wystarczająco rozjuszona, dlatego postanowiłem wrócić już do domu. Ojciec pewnie się cieszył, że przez cały dzień nie plątałem się mu pod nogami.
                Trochę mi smutno, iż nawet jeśli jestem jego jedynym synem, on nie zamierza mnie traktować nieco łagodniej. To trochę tak, jakbym mu coś zrobił. Jakbym nie stworzył sobie umiejętności, których on pragnął się we mnie doszukać.
                Postanowiłem powiedzieć mamie, że będę się już zbierał. Znalazłem ją w jadalni, gdzie po raz ostatni tego dnia przecierała blat baru.
                – Ja już pójdę do domu – powiedziałem, stając za nią. Spojrzała na mnie po czym wróciła do swojego zajęcia.
                – Muszę jeszcze wypełnić parę papierków, odwiozę cię za jakąś niecałą godzinkę – oznajmiła. – Zostaję dzisiaj na noc w zajeździe, Ela chciała wrócić do domu.
                – Nie… Ja… Wrócę sobie sam – powiedziałem, spoglądając za okno. – Jest jasno.
                – Pójdziesz na nogach? – spytała zdziwiona, choć ja i tak zobaczyłem w jej oczach pewien rodzaj ulgi mówiący o tym, że cieszy się, iż nie musi fatygować się do samochodu.
                – Tak. Chcę się przejść.
                – W porządku. W razie czego dzwoń – dodała od niechcenia i weszła do kuchni, gdzie kucharze przygotowywali ostatnią kolację dla studentów.
                – Dobranoc – pożegnałem się i z pochyloną głową wyszedłem na zewnątrz.
                Wieczory lipcowe były piękne. Nie tak znów efektowne jak zachody słońca, lecz idealne na spokojna wędrówkę, kiedy pragniesz, by nic cię już nie rozpraszało. Odcienie szarości mówią same za siebie – nie będą już niczym odwracać twojej uwagi od skupiania się na własnych myślach.
                Zastanawiałem się, czy opłaca się wracać, skoro i tak rano znów będę musiał iść tam znowu. Uznałem jednak, że chwila „zagonienia” się mi przyda. Wrócę do domu, pójdę spać, a rano wyjdę wcześniej, by spokojnie przemierzyć cztery kilometry o porze, kiedy nie ma jeszcze największego upału.
                Chciałem po drodze się rozpłakać, ale jakoś słabo mi to wychodziło. Zastanawiałem się, jak wyglądam w oczach tych wszystkich samochodów. Samotny chłopaczek idący poboczem głównej drogi. Zwykle po stronach ruchliwych ulic spotyka się jedynie sprzedawców grzybów czy ostrężyn.
                Wmawiałem sobie, że wciąż nie potrafię rozgryźć tego pozornie prosto skonstruowanego świata w tym cholernym Brzozowie, gdzie spotykam kilku ludzi na krzyż a każdy kolejny dzień wygląda tak samo nudno. Im wszystko wydaje się łatwiejsze, tym trudniej.
                Wlekłem się przez te cztery kilometry dosyć długo i mogłoby się wydawać, że odetchnąłem po akcji z panią Elą ale martwiłem się, że znów coś uwidzi się mojemu ojcu. Nie żebym miał mu coś za złe czy był na niego obrażony, ponieważ zbyt dobrze znałem jego charakter, by denerwować się o byle gówno. Po prostu dzisiaj chciałem położyć się do łóżka, wstać i znów zmusić się do samotnego spacerku w upale.
                Kiedy przyszedłem do domu, zastałem w kuchni ojca z sąsiadem. Pili piwo i grali w karty, widząc po ich minach nie robili tego na poważnie. Uśmiechnąłem się lekko i podszedłem do lodówki, by wziąć sobie chodnej wody.
                – Dobry wieczór – przywitałem się. Zawsze wypadało wyjść na kulturalnego chłopca.
                – Dobryy… – odparł sąsiad, wyrzucając na stół trzy karty.
                – Już wróciliście? – spytał ojciec, patrząc na swoją talię.
                – Nie, tylko ja – wyjąłem z lodówki butelkę wody i wyjąłem szklankę, by sobie troszkę nalać. Nie przepadałem za czystą wodą, ale trzeba było jakoś przeżyć upał, kiedy skończyły się wszystkie kompoty.
                – A matka?
                – Została dzisiaj na noc.
                Pokiwał jedynie głową w odpowiedzi, a ja porwałem szklankę i wyszedłem na pole, by zamknąć kury i pogonić kaczki, które ostatnio stały się zbyt niesforne.
                Poszedłem do siebie, uchyliłem sobie okno, bo wieczorami panowała idealna temperatura, w sam raz na wywietrzenie pokoju. Tego wieczora Internet działał tak, jakby wcale mu się nie chciało, dlatego polazłem na balkon i czekałem aż ściemni się na tyle, by było widać gwiazdy.
                Przyzwyczaiłem się do samotności i do tego, że zwykle nie muszę dużo się odzywać.
                Moment później zadzwoniła do mnie koleżanka z klasy, Karolina. Pytała się, czy idę razem z nią i kilkoma innymi osobami pojutrze na miasto.
                – Czemu nie – odpowiedziałem, wzruszając ramionami, choć ona nie mogła tego zobaczyć. Akurat pojutrze na sto procent jechał bus do Łodzi.

                Kiedy sąsiad wyniósł się do siebie, zszedłem na dół, by spytać tatę, czy da mi trochę kasy.
                – Tato…
                Zobaczyłem go myjącego kufle po piwie.           
                – Hm? – mruknął, nie odrywając się od zlewu.
                – Dasz mi trochę kasy na pojutrze? Chciałbym pojechać z kolegami kupić nowe spodnie…
                Ojciec wytarł ręce do spodni i podszedł do barku, w którym zwykle trzymaliśmy jakieś wspólne oszczędności. Wręczył mi niebieski banknot.
                – Pięć dych ci starczy? – spytał nerwowo.
                – Jeszcze muszę mieć na busa…
                – To za ile ty chcesz te spodnie kupować? – oburzył się. – Nie jesteś żadną modelką, by paradować w jakichś szmatach od projektantów.
                – Ok, starczy mi…
                – Jak chcesz mieć pieniądze to idź sobie jakąś pracę znaleźć – poradził surowo. – Na pewno przyjmą młodych. Akurat teraz nie chodzisz do szkoły i możesz się czymś zająć a nie tylko pierdzieć w stołek.

                Schowałem pieniądze do kieszeni, podziękowałem cicho i umknąłem do siebie do pokoju. 

~.~.~

Lekko zainspirowane klimatem filmu "Nordzee, Texas", który obejrzałam jakiś czas temu. Miał być one-shot, lecz według mnie coś ponad 30 stron się już do tego nie kwalifikuje x3 Dlatego prezentuję nieplanowane, czteroczęściowe opowiadanko z najcieplejszą porą roku w roli głównej.
Brzozowo pod Łodzią jest miasteczkiem wymyślonym :')

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz