sobota, 2 maja 2015

Złoty łan: W trakcie A



2/4
                Kolejnego dnia droga wydawała mi się jeszcze dłuższa. Zapewne spowodowane było to nużącymi widokami i coraz mocniej grzejącym słońcem. Żałowałem, że do tej pory nie było okazji, bym mógł kupić części do roweru i spróbować go naprawić. Jakoś ciągle wylatywało mi to z głowy. 
Wczoraj w nocy zauważyłem, że zapewne wchodząc do kurnika na wieczorną rewizję rozwaliłem sobie długie spodnie i pozostało mi jedynie je obciąć, ponieważ nie nadawały się do szycia. Wszystko przez Wyścigówkę, która zaczęła dziwnie gdakać i bałem się, że coś jej się naprawdę stało. Byłem jednak całkiem zadowolony z efektu, choć moje umiejętności krawieckie nie są na najlepszym poziomie.
                Kiedy dotarłem do zajazdu, trochę się ze mnie już lało, albowiem pogoda postanowiła, że pokaże na co ją stać na tegoroczny początek lipca. W oddali zauważyłem ową grupkę studentów-filmowców, stojących na poboczu i żywo o czymś dyskutujących. Zdołałem rozpoznać statyw, który trzymał w ręce jeden z nich.
                Kiedy podszedłem bliżej, usłyszałem, że najwyraźniej się o coś kłócą.
                – Jeśli tak to ma wyglądać, ja już z wami nigdy nie kręcę! – odparła jedna z dziewczyn. Jej farbowane na rudo włosy zajaśniały w słońcu, kiedy przeszła przez ulicę i zniknęła za drzwiami zajazdu.
                – Brawo, kurwa! – krzyknął student trzymający statyw. – Ty i te twoje pomysły!
                Więcej nie zdołałem usłyszeć, ponieważ nie chciałem wyjść na podsłuchiwacza, więc przeszedłem na drugą stronę, gdzie powitał mnie miły cień budynku.
                – Cześć młody! – usłyszałem z drugiej strony drogi. To do mnie?
                Obejrzałem się niepewnie za siebie i rzeczywiście, krzyczeli do mnie.
                – Hej…! – odpowiedziałem niemrawo, ponieważ nie byłem pewien, o co im może chodzić i co powinienem zrobić. W takich sytuacjach ujawniała się moja zatracona umiejętność komunikacji z innymi ludźmi.
                Zachęcili mnie gestem, żebym do nich podszedł. Spojrzałem na prawo i lewo przechodząc przez ulicę. Na razie nie było tak ogromnego ruchu, jak to czasami bywa. Podszedłem do nich nieco zaniepokojony, choć wyglądali całkowicie normalnie i przyjaźnie.
                – Boże, roztopię się tutaj… – narzekała studentka z blond włosami, które na szczęście nie były farbowane. Ani trochę nie podobały mi się dziewczyny w rozjaśnionych włosach.
                – Nie jesteś z cukru – mruknął chłopak o bardzo ciemnych włosach i ciemnawej skórze. Wyglądał trochę tak, jakby któreś z jego rodziców było mulatem. – Opalisz się.
                – Spalisz, a nie opalisz – jęknęła, wachlując się gazetą. Z jej szyi zwisał niewielki aparat.
                – Pracujesz tutaj? – drugi student, o jasnobrązowych włosach, ten, który trzymał statyw, zwrócił się ku mnie.
                – Można tak powiedzieć – uśmiechnąłem się lekko.
                – Wakacyjna robota? – zaciekawiła się blondynka.
                – Nie… Moja mama jest właścicielką – wyjaśniłem.
                – Ta pani co nasz wczoraj kwaterowała na recepcji?
                – Tak.
                – I przychodzisz tutaj codziennie na nogach? – zdziwiła się dziewczyna.
                – Nie codziennie. Od czasu do czasu. Mieszkam niedaleko, zwykle przyjeżdżam z mamą żeby posprzątać.
                – Haha, sprzątacz – zaśmiał się potencjalny mulat. – Ok, przepraszam… – wbił wzrok w swoje stopy, kiedy blondynka posłała mu mordercze spojrzenie.
                – Można powiedzieć, że jestem takim sprzątaczem – uśmiechnąłem się krzywo.
                – Nie przedstawiliśmy się, idioci – skarcił kolegów brązowowłosy. – Dominik – wystawił do mnie prawą rękę.
                – Kacper – odpowiedziałem i uścisnąłem ją lekko.
                Zrobiłem to samo z pozostałą dwójką. Blondynka miała na imię Ola, zaś ciemnowłosy nazywał się Michał.
                – A tamta ruda, obrażalska, to Teresa, w skrócie Renia – wyjaśnił Dominik, spoglądając na drzwi zajazdu z nadzieją, że dziewczyna jednak wróci i przeprosi za swoje zachowanie.
                – Co się stało? – spytałem, również spoglądając na wejście.
                – Kolejna sprzeczka z Michałem dotycząca naszego projektu… Z resztą, nieważne – posłał mi uśmiech.
                Zauważyłem, że obaj studenci byli bardzo wysocy, albo to ja po prostu miałem niski wzrost. Poczułem się trochę niekomfortowo.
                – Przyjechaliście tutaj by nakręcić film na studia, prawda? – spytałem zaciekawiony.
                – Podsłuchiwałeś, kiedy płaszczyliśmy się przed twoją mamą w recepcji? – zażartowała Ola, zgrabnie odrzucając kosmyki włosów, które uwolniły się z jej nieokiełznanego koka.
                – Akurat myłem podłogę na piętrze i coś mi się obiło o uszy.
                – Jak wy wytrzymujecie tyle czasu na takim odludziu? – Michał rozejrzał się wokoło, jak gdyby szukał czegoś bardziej interesującego aniżeli pole żyta, kukurydzy i mały lasek.
                – Da się przyzwyczaić – wzruszyłem ramionami. Nie chciałem się przyznawać, że na co dzień mieszkam na jeszcze większym odludziu. Tutaj przynajmniej jeździły jakieś samochody. Mój dom i domy sąsiadów leżały przy jednej z bocznych dróżek.
                – Chyba dzisiaj niczego nie nakręcimy – jęknął Dominik. – Póki Renia nie przestanie się obrażać.
                – W takim razie możemy iść się przejść – zaproponowała Ola. – Zostawimy ją tutaj, niech się pomęczy sama i może jej przejdzie. Przy okazji możemy znaleźć kolejne dobre tło.
                Chłopcy pokiwali zgodnie głową.
                – Kacper! Co ty tam robisz?! – usłyszałem po drugiej stronie ulicy. Od razu rozpoznałem głos Eli.
                – Będę się zbierał. Robota czeka – wyjaśniłem. Zapewne Ela postanowiła znowu się poopalać na tarasie. Ciekawe, czy specjalnie przyszła z rana, by się trochę na mnie powyżywać. Często nie zjawiała się wcześniej niż o jedenastej.
                – Spoko. Na pewno będziemy mieli jeszcze okazję pogadać – powiedział Dominik.
                – Możesz przyjść, jak będziemy kręcić – zaproponowała Ola.
                – O ile uda nam się cokolwiek nakręcić… – mruknął Michał. – Renia wszystko zawsze komplikuje. Czemu wy, baby, jesteście takie? Tak bardzo lubicie naprzykrzać się facetom?
                – O taak – zaśmiała się Ola, przez co za karę została popchnięta przez ciemnowłosego, straciła równowagę i o mało co nie spadł z pobocza wprost na pole kukurydzy.
                – Do zobaczenia – pożegnałem się i przeszedłem przez ulicę. Usłyszałem trzykrotne „Cześć!” i uśmiechnąłem się do siebie. Te dzień rozpoczął się wyjątkowo miło i spotkanie ze studentami znacznie polepszyło mi nastrój.
                Udałem się do kuchni z nadzieją, że w lodówce znajdę coś chłodnego do picia. Na szczęście znalazłem tam dzbanek z wodą, a na blacie stała butelka z resztą syropu malinowego. Ucieszyłem się, kiedy w zamrażarce odkryłem jeszcze kilkanaście woreczków z lodem.
                Zauważyłem, że dwójka naszych kucharzy rozmawia sobie na zewnątrz. Pani Ania paliła papierosa, a pan Leszek chyba też próbował się przełamać, ponieważ sceptycznie patrzył na jednego, którego trzymał w dłoni. Nigdy nie widziałem, żeby palił, więc zapewne pani Ania postanowiła go namówić.
                Porwałem szklankę pełną wody z sokiem i postanowiłem najpierw poszukać mamy i się z nią przywitać, a potem powiesić wyprane wczoraj firanki. Wcześniej jednak musiałem zająć się ich prasowaniem, czego szczerze nienawidziłem. Plątanie się w tylu „zwojach” materiału nigdy nie było moim marzeniem.
                Znalazłem mamę popijającą kawę na tarasie. Pani Eli na szczęście tutaj nie było.
                – Dzień dobry – przywitałem się. Mama nie lubiła, kiedy mówiłem do niej „Hej!” czy „Cześć!”. Marudziła, że tak mogę się odzywać do kolegów.
                – Dzień dobry, Kacper – spojrzała na mnie, biorąc łyka z filiżanki. – Ela skarżyła się na ciebie, że znów coś narobiłeś.
                – Że znowu ja? – oburzyłem się. – Zawsze wszystko to MOJA wina. Nawet jeśli akurat mnie na piętrze nie ma, to każdy wypadek to MOJA wina. Przepraszam, że istnieję!
                – Nie krzycz na mnie – zmarszczyła brwi. Nie lubiłem, kiedy była zła.
                – Nie krzyczę. Wkurza mnie tylko to, że ja zawsze na wszystkim wychodzę najgorzej. Że wcale nie jestem tutaj potrzebny. Bo pani Ela jest idealna i zawsze wymiata każdy kłaczek kurzu z najmniejszego kącika, a ja tylko syfię imitując sprzątanie!
                – Przestań krzyczeć. Nie musisz się tak unosić.
                – Kiedy to jest naprawdę uciążliwe! Może jednak lepiej by było, gdybym wcale tutaj nie przychodził. Ciekawe, kto wtedy zajmie się gruntownym sprzątaniem, bo pani Ela najwyraźniej ostatnio nie przejawia do tego żadnych predyspozycji.
                – Uspokój się. Porozmawiamy w domu – powiedziała surowym tonem. Wiedziałem, że muszę przygotować się na kolejną, nudną, wieczorną kłótnię. Najgorsze jednak jest w tym to, że w domu z pewnością włączy się ojciec i nasz konflikt przeniesie się na zupełnie inną płaszczyznę. Zaczniemy na wymysłach pani Eli i skończymy na tym, że jestem ciotą. Jak zwykle zresztą.
                – Idź lepiej zrobić z tymi firankami – poleciła.
                – Super! – znów się uniosłem. – Najpierw oskarżacie mnie, że wszystko jest MOJĄ winą, a później nagle okazuje się, że jednak jestem przydatny. Może lepiej, kiedy już w ogóle nie będę się odzywał i was słuchał.
                Odwróciłem się na pięcie i zignorowałem jej stanowczy rozkaz, abym nie uciekał. Jedna głupia sprzeczka i cały dzień do dupy.
                Pobiegłem na górę modląc się w duchu, żeby nie spotkać po drodze jędzy Eli. Już dawno nie zasługiwała na nazywanie ją „panią”.
                Na szczęście gdzieś ją wywiało i spokojnie zebrałem firanki z suszarek w pralni. Moje ruchy niestety były nieco zbyt gwałtowne niż chciałem, ale nic nie mogłem na to poradzić. Nieco zbyt agresywnie rozłożyłem deskę do prasowania i sięgnąłem po żelazko, oddychając głęboko.
                Niby nie kłóciliśmy się nigdy o nic poważniejszego, najwyraźniej chłopaczek ze wsi nie posiadał tak skomplikowanych problemów jak koledzy z miasta. Oni to dopiero mieli niezłą jazdę. Czasem, kiedy słuchałem ich w szkole zastanawiałem się, jak to jest być takim buntownikiem. Ja zapewne w ich oczach byłem idealnym ideałem i skoro mieszkałem na takim odludziu nikomu się nie naprzykrzałem.
                Często żartowali sobie ze mnie, że moi rodzice specjalnie zamieszkali na takim odludziu, by mieć nad swoim jedynym synkiem pełną kontrolę. By zawsze świetnie się uczył i nie włóczył po nocach z kolegami. By nie miał okazji poznać żadnej dziewczyny, z którą mógłby wyprawiać nie wiadomo co.
                Zwykle wtedy spuszczałem tylko wzrok, ponieważ większość z ich bredni nie była prawdą. Moi rodzice nie byli aż tak opiekuńczy i zwykle wszystko musiałem załatwiać na własną rękę, a sytuacja niewiele mi ułatwiała. Raz o mało co nie oskarżyłem ich o wymysł zamieszkania sobie w jakimś Brzozowie nie-Brzozowie, ale w porę się opamiętałem. Było to kilka dni po tym, jak zaginęła ta mała kózka i ojciec wciąż był o to na mnie zły.
                Postanowiłem sobie, że kiedy będę starszy, raz na zawsze wyniosę się z tego Brzozowa. Nawet nie do Łodzi, bo to za blisko. Poznam jakichś kolegów, kiedy ukończę technikum i może uda nam się wspólnie wynająć jakąś kawalerkę. Marzenia ściętej głowy. Na razie muszę tkwić w tym Brzozowie nie-Brzozowie i prasować głupie firanki.
                Trochę mi to zajęło, ale kiedy skończyłem, czułem pewnego rodzaju satysfakcję. Nawet złości mi przeszły. Wziąłem świeżutkie firanki i postanowiłem zacząć od góry, gdzie podobno wczoraj jędza Ela umyła okna.
                Rzeczywiście wyglądały nieco czyściej, chociaż nie tak, jakbym chciał, lecz nie zamierzałem się z nimi męczyć. Było w porządku. Stanąłem na parapecie i po kolei przypinałem czyste firanki żabkami, zaczynając od boków. Nie trwało to długo, miałem już trochę doświadczenia, jeśli chodzi o takie prace.
                Wieszając małe zazdrostki w dodatkowej łazience na końcu korytarza zauważyłem w oddali samotnych wędrowców, zmierzających powoli ku naszemu zajazdowi. Nie widziałem żadnego samochodu na poboczu ani zaparkowanego na ścieżce w lasku, dlatego wpierw pomyślałem sobie, że po prostu są to jacyś „Brzozowianie” na spacerze.
                Dotarli do „Złotego łanu” akurat wtedy, kiedy skończyłem robotę na górze i po cichu spłynąłem po schodach na dół, by dowiedzieć się, o co chodzi. Nie zainteresowali się moją osobą, albowiem za blatem recepcji stała moja mama i słuchała ich z uwagą.
                – Autokar się zepsuł! – lamentowała kobieta. Obok niej stał mężczyzna, może jej mąż. Ale po co dwóm osobom autokar?
                – Daleko stąd? – spytała mama.
                – Jakiś kilometr dalej – odparł mężczyzna. – Wpadliśmy do rowu i musimy czekać na pomoc i autokar zastępczy.
                – Ale nikomu nic się nie stało, prawda? – jeden z trybów mojej mamy: „miła pani”, właśnie się uruchomił.
                – Dzieciaki grzeją się na tych polach, mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, że na jakiś czas przyprowadzimy tutaj naszą zgraję? – spytała zatroskana kobieta.
                – Ależ nie, skąd – zaśmiała się moja matka. – Od tego istnieją zajazdy, by się tutaj zatrzymywać.
                – Cudownie –  kobieta westchnęła z ulgą. – Marek, zadzwoń do Joli i powiedz im, żeby zabrali wszystkich i ciągle szli prosto.
                Pomyślałem sobie, że to jednak nie małżeństwo, lecz para wychowawców czy opiekunów z grupką wycieczkowych dzieciaków. Za chwilkę zrobi się tutaj niemały rozgardiasz, więc postanowiłem jak najszybciej zawiesić na dole druga porcję firanek.

                Niestety nie zdążyłem zawiesić wszystkich przed przybyciem zgrai. Obawiałem się, że zjawi się tutaj średnia wieku dzieci z podstawówki jadących na kolonię, lecz okazało się, że jest to grupa mniej więcej w moim wieku. Speszyłem się lekko, kiedy wszyscy wcisnęli się do środka, by troszkę się ochłodzić i gapili się jak wieszam firanki. Zostały mi jeszcze tylko dwie.
                – Boże, czemu my zawsze musimy mieć takiego pecha? – lamentowała jakaś dziewczyna.
                Chwilkę później zrobił się większy gwar, ponieważ wszystkim opadła już nieco temperatura i rozkoszowali się chłodem panującym w środku budynku.
                – Proszę chwilkę mnie posłuchać! – jedna z ich opiekunek podniosła głos, a wszyscy zwrócili głowy w jej kierunku. – Zostaniemy tu póki nie uda nam się naprawić autokaru lub nie pojawi się autokar zastępczy. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej i proszę was, abyście nie roznieśli zajazdu ani nie oddalali się zbytnio, ponieważ nie będzie czasu na żadne poszukiwania. Rozumiemy się?
                Buchnęło grupowe „Taak! Pewnie! Yhym” i wszyscy zajęli się sobą, zajmując stoliki i formując się w grupki. Kilka osób postanowiło zamówić sobie coś do jedzenia, inni wyszli na zewnątrz, bo akurat włączyliśmy zraszacz. Przypomniałem sobie, że zapomniałem poinformować mamę o tym, by zabrać w końcu tę kosiarkę.
                Kiedy szedłem na górę, by odnieść miskę, w której trzymałem firanki, zaczepiła mnie jakaś grupka z dziewczynami na czele.
                – Cześć, jak masz na imię? – spytała jedna z nich. Wyglądała na bardzo rozgadaną.
                – Kacper… – odparłem nieśmiało, ponieważ lekko mnie zaskoczyły.
                – Milena!
                – Dorota!
                – Natalka!
                – Asia!
                Wszystkie naraz podały mi dłonie i nie wiedziałem już, którą mam uścisnąć.
                – Jezus Maria, dajcie sobie spokój – upomniał je jakiś chłopak, siedzący obok Doroty, albo… Mileny? Zauważyłem, że owa grupka nie składa się jedynie z samych dziewczyn, ale te najbardziej się wyróżniały.
                – Miło mi – uśmiechnąłem się do nich. Aż tylu nowych kontaktów na raz sobie nie życzyłem!
                – Pracujesz tu? – spytała jedna z nich. Nie zdążyłem pokojarzyć ich imion.
                – Można tak powiedzieć – przypomniała mi się poranna rozmowa ze studentami.
                – Hej, ja też się chcę przywitać! – chłopak, który na początku je zbeształ, przecisnął się między nimi i także podał mi dłoń. – Sebek.
                – Kacper.
                – No, to jest jeszcze Patka, Tomek, Dawid i Łukasz – dziewczyna, która pierwsza mnie zaczepiła, przedstawiła mi resztę swoich znajomych. Wszyscy po kolei podaliśmy sobie dłoń, jednak pewna osoba przykuła mój wzrok na nieco dłużej.
                Owy Łukasz miał niesamowicie hipnotyzujące, szare oczy, które chyba pragnęły prześwietlić mnie całego. Zmuszony byłem odwrócić spojrzenie.
                – Gdzie my tak w ogóle jesteśmy? – spytała znikąd prawdopodobnie Dorota.
                – W zajeździe – mruknął Tomek.
                – Odkryłeś Amerykę – oburzyła się. – Chodzi mi o to, w jakim mieście. Spałam, kiedy wpadliśmy do tego rowu.
                – Dorota ma taki twardy sen, że nawet bombardowanie jej nie obudzi – zaśmiała się Asia.
                – Jezu, pamiętasz jak na pierwszej kolonii chłopcy przeleźli do nas o północy i jej też się dostało, nawet jeśli nie była niczego świadoma, bo spała? – ledwo co zrozumiałem z tej wypowiedzi, ponieważ Asia i Natalka co chwilkę wybuchały śmiechem.
                – Ej… – Dorota zrobiła dzióbek wyrażający niezadowolenie.
                – Kacper, jaka to miejscowość? – spytał Sebek.
                – Brzozowo. Okolice Łodzi – odparłem.
                – Bosz, jeszcze tyle do domu… – jęknęła Dorota.
                – Mieszkasz tu gdzieś? – tym razem odezwał się Paweł.
                – Niedaleko – nie miałem zamiaru opowiadać im o istnie ciekawym położeniu mojego domu, tak jak było to w przypadku trójki studentów.
                – I tutaj wszędzie są takie pola? – przeraziła się Natalka. – Nawet wokół waszych domów?
                – No… tak – powiedziałem nieśmiało.
                – Pewnie nie masz tu kolegów – zaśmiała się Milena i reszta dziewczyn włącznie z Tomkiem i Sebkiem poszła w jej ślady, posyłając sobie znaczące spojrzenia, jakby mieli jakąś wspólną przygodę związaną z tym zdaniem, o której niestety nie mogłem nic wiedzieć.
                Udawałem, że ani trochę mnie to nie uraziło, dlatego też posłałem im wymuszony uśmiech. Ukradkiem spojrzałem na Łukasza, który miał minę mówiącą „Pomóż mi się od nich uwolnić”. Też na mnie spojrzał, aż coś tknęło mnie w okolicy podbrzusza.
                – A wy, skąd jesteście? – zaciekawiłem się. Skoro Dorota tak narzekała, że zostało im jeszcze dużo drogi, pragnąłem dowiedzieć się dokąd jadą.
                – Z Gdańska – odpowiedziała szybko Asia.
                Pokiwałem głową. Rzeczywiście, zostało im jeszcze trochę drogi zanim dotrą nad morze.
                – I akurat teraz nasz autobus postanowił strzelić focha – oburzyła się Milena.
                – Ciekawe, ile będziemy musieli tutaj siedzieć… – mruknął Paweł.
                – W każdej chwili możemy iść się przejść – zasugerował Sebek, a wszyscy pokiwali zgodnie głową.
                – Łukasz, gdzie idziesz? – Natalka uniosła głowę w górę widząc, że chłopak podnosi się z ławki.
                – Do kibla – odparł od niechcenia.
                – Kacper, pokaż mu, gdzie jest kibel – poprosiła mnie Dorota.
                – Wiem, gdzie jest kibel… – oburzył się Łukasz obciągając koszulkę.
                – Na pewno?
                – Nie, ale go znajdę – obrażony odszedł od stolika i poszedł w prawą stronę, w kierunku recepcji.
                – A tamte drzwi to nie jest łazienka? – Paweł wskazał w przeciwnym kierunku.
                Pokiwałem głową, a ci zaczęli nabijać się z przemądrzalstwa Łukasza.
                – Ale przy recepcji też jest – uśmiechnąłem się, a ci jęknęli, że zniszczyłem im moment śmiania się z męskiej wersji Zosi-samosi.
                – Paatrzcie, Kacper ma piegi – Milena szturchnęła Dorotę i Sebka. – Łukasz mówił, że lubi piegi.
                Kilkoro z nich znów próbowało powstrzymać śmiechy, a ja zaczynałem się czuć nieswojo, ponieważ każda grupka miała swoje sekrety, a ja tą poznałem kilkanaście minut temu i nie nadążałem.
                – Wiecie, muszę już iść – podrapałem się po karku. Jeśli chciałem spędzić trochę czasu z nowo poznanymi kolegami, wpierw musiałem ukończyć obowiązki i zająć się pokojami na piętrze.
                – Obraziłeś się o te piegi? – spytała zaniepokojona Natalka.
                – Nie, skądże… Mam jeszcze trochę zajęć.
                – Jakich?
                – Muszę posprzątać pokoje na górze.
                – Aha, widzieliśmy cię, jak wieszasz firanki! – poinformowała mnie Asia. Dlaczego każda wycieczka, która się tutaj zatrzyma, akurat wpada na ten moment, kiedy je wieszam?
                – Możemy ci pomóc – zaproponowała Dorota, a reszta dziewczyn zgodnie pokiwał głową. Zupełnie jakby wszystkie się synchronizowały i zgadzały we wszystkich aspektach.
                – Dzięki, ale nie trzeba – wolałem zrobić wszystko sam, bałem się bowiem reakcji mojej mamy i jędzy Eli. Zapewne nic by nie powiedziały, a walka rozgorzałaby dopiero po ich odjeździe.
                – Oj no weź, wynudziliśmy się za wszystkie czasy i potrzeba nam trochę rozrywki – nalegała Milena.
                Przewróciłem oczami.
                – Nie wiem, czy tak można…
                – Właściciel się nie dowie, będziesz nas kryć – mrugnęła do mnie Natalka.
                – Właściciel to moja mama – spojrzałem na nią spode łba.
                – No to jeszcze lepiej! Łukasz, chodźże tu, idziemy sprzątać! – Milena odwróciła się za siebie. Także spojrzałem w tamtą stronę. Wzywany chłopak najwyraźniej próbował przemknąć przez jadalnię niezauważony przez grupkę.
                – Pogięło was? – spytał wyraźnie zniesmaczony.
                – Pomożemy Kacprowi – Asia chwyciła mnie za rękę i potrzasnęła mną lekko.
                Niee, niee, niee. W tej chwili trzymałem stronę Łukasza. Mogłem z nimi posiedzieć, pogadać, ale sprawy dotyczące sprzątania były tylko moje.
                – Lecę. Jak skończę, wrócę do was – obiecałem i próbowałem umknąć z jadalni, lecz wszyscy podążyli za mną. Powoli wciągnąłem powietrze w płuca i odwróciłem się.
                – Mówiłem, że nie potrzebuję waszej pomocy.
                – Ale my i tak pomożemy.
                Szóstka pognała na górę, a ja poczułem na sobie czyjś wzrok. Spojrzałem za siebie kątem oka.
Łukasz.
                Zaczynał mnie lekko przerażać.
                – Nie przejmuj się nimi – powiedział. Patrzył na mnie tymi swoimi prześwietlającymi oczami. Pomyślałem o swoich piegach. Nigdy wcześniej nie zwracałem na nie specjalnej uwagi, lecz teraz nagle zaczęły mi przeszkadzać.
                – Oj tam, znam dużo takich chętnych ludzi – odparłem beztrosko. – Przynajmniej mnie wyręczą.
                – Pójdziemy na spacer?
                Uniosłem do góry obie brwi. Zaskoczył mnie tym pytaniem.
                – Możemy iść razem z nimi, mówili, że chcą się przejść.
                Łukasz nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, więc zrobiłem to samo.
                – Muszę… Skontrolować sytuację na górze.
                Wbiegłem po schodach by sprawdzić, co wyczyniają nowo poznani koledzy. Usłyszałem za sobą podobne skrzypienie drewnianych schodów, zapewne Łukasz podążył za mną. Ten koleś od razu skojarzył mi się z typem takiego przylepa, który mało się odzywa, lecz potrafi pójść za tobą wszędzie.
                Szóstka zajęła dwa fotele na końcu korytarza, ściskając się na nich po dwie osoby. Pozostali siedzieli na oparciach. Znowu opowiadali sobie jakieś historie, zapewne wspominali chwile z wyjazdu.
                – O, namówiłeś Łukasza! – ucieszyła się Dorota.
                Zastanawiam się, jakim cudem sześć osóbek potrafi zrobić taki szum.
                – Sam przyszedł – odparłem zgodnie z prawdą.
                – Więc – czym mamy się zająć? – zapytał Sebek.
                – No… Pójdę po klucze, trzeba będzie poobcierać kurze i... wydaje mi się, że tylko tyle.
                Nikt nie zostawał na pokojach, dlatego nie trzeba było rozkładać pościeli ani układać w łazienkach nowych, malutkich mydełek.
                – A dasz nam jakieś ściery?
                – Tak, tak…
                Pognałem do schowka po ukryty pęczek kluczy, który należał tylko do mnie… i ewentualnie jędzy Eli. Otworzyłem kilka pokoi wręczając im niewielkie ściereczki i miski z wodą z płynem. Ochoczo zajęli się robotą, nawet ten dziwny Łukasz.
                Spojrzałem na niego zafascynowany, lecz szybko postarałem się odgonić od siebie te myśli. Każdym pokojem zajęła się dwójka osób, tylko Łukasz dołączył do Mileny i Pawła, a ja umknąłem na chwilkę na dół, rozkoszując się chwilką władzy nad moimi nowymi, siedmioma poddanymi.
                Zauważyłem, że większość wycieczkowiczów wyniosła się na taras. Dziewczyny pozajmowały fotele, niektórzy chłodzili się przy zraszaczu. Ich podręczne plecaki leżały stosami pod ścianą jadalni.
                Polazłem do kuchni po dzbanek zimnej wody. Niech moi robotnicy mają coś z życia. Wziąłem siedem szklanek i zaniosłem do pokoju, w którym najwyraźniej zebrali się wszyscy, kiedy skończyli pracę.
                – Skończyliśmy – oznajmiła z dumą Natalka. – Perfekcyjna pani domu się nie powstydzi.
                – Dzięki za pomoc – postawiłem szklanki i dzbanek na stoliku, a Sebek od razu się do niego rzucił.
                – Zimna? – Milena wskazała głową na dzbanek.
                – Zimna – potwierdził chłopak.
                – YES!
                Wszyscy pochwycili szklanki i porozlewali sobie wodę. 
                – Kto wymyślił, żeby w taki upał jechać przez całą Polskę – marudziła Asia, a reszta jej przytakiwała. Współczułem im, że przed nimi jeszcze tyle drogi.
                – Gdzie tak w ogóle byliście na wakacjach?
                – W Chorwacji na obozie sportowo-tanecznym – wyjaśnił Paweł.
                – Tak strasznie chciałabym jechać nocą… – marudziła Natalka.
                – Nie, bo przepisy mówią to a to – Milena sparodiowała głos najprawdopodobniej ich opiekunki.
                – Dobra, spadać na dół, muszę pozamykać pokoje – chwyciłem pusty dzbanek i gestem wyprosiłem ich na korytarz.
                – Kacper, tu się tak fajnie siedzi… – jęknęła Dorota.
                – To sobie wynajmij ten pokój – poradził Tomek.
                – A co z tym? – Milena wskazała na drzwi, gdzie nie wchodziliśmy, by sprzątnąć.
                – Tutaj urzędują studenci ze Szkoły Filmowej – wyjaśniłem. – Nagrywają na polach jakieś sceny do filmu.
                – Chodźmy na spacer – powiedziała radośnie Dorota. – Może wbijemy im na plan filmowy?
                – Jeszcze kilka sekund temu nie chciałaś wyjść z pokoju – upomniał ją Sebek.
                – Cicho.
                Spacer… Od razu na myśl przyszła mi prośba Łukasza, który stał z tyłu i opierał się o ścianę. Spojrzałem na niego odruchowo, a ten jak na zawołanie także zwrócił na mnie wzrok. Spłoszyłem się i udawałem, że śmieszy mnie kłótnia Doroty i Sebka.
                – Możemy iść – wzruszyłem ramionami. Na horyzoncie ujrzałem jędzę Elę, która rzuciła mi mordercze spojrzenie. Musiałem jeszcze szybko pozamykać pokoje, żeby się nie uczepiła! – Idźcie na dół, ja jeszcze zamknę pokoje.
                Kiedy zaskrzypiały schody, szybko obleciałem każde drzwi by uniknąć konfrontacji z jędzą i również pognałem na dół.
                – Pokaż nam okolicę – poleciła Milena, kiedy wszyscy już znaleźli się przed wejściem do zajazdu.
                – Ej, może powiem Urbaniaczce, że idziemy się przejść? – zasugerował Paweł. – Potem znowu będzie jazda, tak jak z tym miastem w Chorwacji.
                Wszyscy się zgodzili i zaczekaliśmy chwilkę, aż Paweł wspólnie z Tomkiem odnajdą opiekunkę. Milena w międzyczasie spięła swoje ciemne włosy w kok a Asia i Natalka wachlowały się rękami.
                Było jeszcze bardzo gorąco, albowiem nadal trwały godziny szczytu. Ale skoro wszyscy uparli się na ten spacer nie było mowy o utrzymaniu ich w zajeździe. Najwyraźniej trafiłem na grupkę, która pięciu minut nie wysiedzi w jednym miejscu.
                Trudno było mi się przyzwyczaić do nagłej zmiany w trybie dnia. Zwykle co dzień wymawiałem od kilku do kilkunastu słów. Większe wywody były zbędne, chyba, że zachciało mi się mówić do siebie.
                Teraz trzeba było odzywać się niemalże co chwilkę. Było mi trochę trudno, lecz starałem się nie dać tego po sobie poznać.
                Dowiedziałem się, że wszyscy chodzą do Gdańskich liceów, Łukasz, Paweł, Asia, Dorota i Milena już w przyszłym roku piszą maturę, Natalka dopiero idzie do drugiej klasy, zaś Sebek i Tomek załapali się na wyjazd pomimo tego, że już ukończyli szkołę. Ja chodziłem do technikum, dlatego matura czekała mnie dopiero w czwartej klasie i śmiali się ze mnie, że jestem trochę zacofany. Mnie jakoś taki system bardziej odpowiadał, jednakże musiałem dłużej się męczyć z dojazdami do mojej szkoły na obrzeżach Łodzi.
                Mijaliśmy kolejne pole słoneczników i kukurydzy, za chwilkę miał obok nas wykwitnąć kolejny mały lasek.
                – Tu wszędzie jest tak nudno…? – jęknęła Natalka.
                – Nudno? Tu przecież jest bardzo ładnie! – oburzyła się Milena. – Ja lubię takie miejsca. Nie umiesz ich docenić.
                – Kacper, mieszkasz na wsi czy w mieście? – spytała mnie Dorota. – O ile te pola nazywa się wsią.
                – Można powiedzieć, że na wsi – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie-Brzozowo klasyfikowało się jako wieś, prawda?
                – Masz kury i krowę? – zaśmiał się Paweł.
                – Kury i kaczki, mieliśmy jeszcze kozy – odparłem od niechcenia.
                Asia z Tomkiem zeszli z nasypu pobocza, by pozrywać rosnące przy zbożu maki i chabry.
                – To co się z nimi stało?
                – Zaginęły – odparłem lakonicznie. I tak pewnie nie interesował ich los naszych kóz.
                – Wpadły pod samochód…?
                – Zaginęły. Były i ich nie ma – wykonałem niewytłumaczalny ruch rękami. W końcu zaginięcie nie równa się wpadnięciu pod samochód.
                – Skręćmy do lasku – zaproponował Sebek.
                – Ja nie chcę się zgubić – oznajmiła Natalka.
                – Nie zgubisz się. Jest tu dróżka, dosyć szeroka, na pewno zauważysz – zakpił sobie z niej, wskazując dosyć szeroką  ścieżkę, na której często parkowały samochody na postojach.
                W lecie te małe laski wyglądały naprawdę cudownie, odgradzając od siebie poszczególne hektary pól. Korony drzew nie przepuszczały zbyt dużo promieni słonecznych, dzięki czemu wśród dziesiątek pni nie było aż tak gorąco.
                Skręciliśmy na leśną ścieżkę, rozkoszując się cieniem. Rozglądali się z zaciekawieniem po lesie a ja widziałem, że się im podoba. W końcu na co dzień mijają zapewne tylko setki betonowych budynków, a jedyną połać zieleni stanowi park.
                Niezabudowane tereny Polski mają swój specyficzny urok. Może i jest trochę trudniej, jeżeli chodzi o dojazd czy spotkania ze znajomymi, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. Żyjąc w nie-Brzozowie nauczyłem się czerpać niesamowitą energię płynącą z pozornie pustych pól i lasów. Zamiast spotkań na mieście musiałem częściej wybierać samotne spacery wśród żyta i wysokich, grubych łodyg kukurydzy.
                Obecność tylu nowych ludzi w moim królestwie zaburzyła trochę codzienną harmonię, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi. Szli przede mną, śmiejąc się i wspominając wydarzenia z obozu w Chorwacji. Martwili się, że wkrótce znów stracą kontakt, gdyż nie będą się widywać codziennie ani żyć ze sobą u boku, ja to działo się przez ostatnie dni.
                Zrównałem się z Łukaszem. Wyglądał na zadowolonego. Może także lubił takie spacery?
                – Jak to jest żyć na takim odludziu? – spytał nagle.
                Zmartwiłem się, ponieważ nie do końca zrozumiałem, w jakiej intencji zostało to wypowiedziane. Czy odludzie miało według niego pozytywne, czy negatywne znaczenie?
                – Czasami jest trudno – odparłem zgodnie z prawdą. Wykonaliśmy kilkanaście kroków w ciszy. – Nie mogę na co dzień wychodzić z domu i spotykać się z przyjaciółmi kiedy chcę. Mamy tylko jeden samochód, na zakupy jeździmy dosyć rzadko. Ale da się przyzwyczaić. Jest cisza, spokój. Wokół ciebie nie ma nikogo, kto mówiłby ci, co masz robić. Masz tylko te nudne widoki za oknem, każdy dzień jest taki sam.
                – Więzień wolności?
                – Więzień samotności – odparłem ze skruchą. – Niekiedy strasznie brakuje mi ludzi.
                – Nie masz rodzeństwa?
                – Nie.
                – A sąsiedzi?
                – Starsze małżeństwa, nie mam pola do popisu – westchnąłem cicho. – Czasami bardzo chciałbym przeprowadzić się do dużego miasta. Tam zapewnie jest o wiele ciekawiej.
                – Nieustanny huk. Tu mi się bardzo podoba – Łukasz uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd go znam. Czyli nie długo, ale zawsze coś. – Możemy się wymienić. Będę więźniem wolności.
                – W takim razie musielibyśmy dzielić się tą funkcją.
                Spojrzałem wysoko, w korony drzew, a ciszę lasu rozdarł pisk którejś z dziewczyn. Zobaczyłem, że Tomek odkrył niewielki potoczek, nabrał wody do rąk i oblał Asię.
                Milena miała ze sobą całą butelkę, dlatego też postanowiła zorganizować chłopcom spóźnionego śmigusa-dyngusa. Bawili się jak małe dzieci, umykając jej między drzewami. Natalka i Dorota również dołączyły się do zabawy i nabierały wody do rąk, by wysmarować nią twarz Pawła.
                Poczułem, ze coś chwyta mnie za rękę i mocno ciągnie w prawą stronę, w kierunku bardziej przerzedzonej części lasu. Na moment straciłem równowagę, wpadając na wystający korzeń drzewa.
                – Oszalałeś? – tyle zdążyłem wydusić.
                Łukasz wyciągnął mnie z lasu, wprost na pole młodego żyta. Słońce poraziło moje oczy, więc musiałem na moment przysłonić je ręką. Wciąż mnie trzymał i biegliśmy razem po jednej z wydeptanych ścieżek na polu.
                – Co w ciebie wstąpiło? – spytałem, kiedy zdecydował, że wystarczy tego maratonu. Odetchnął ciężko i padł na ziemię, rozkładając szeroko ramiona.
                – Niszczysz zboże! – okrzyczałem go.
                – Jest młode, podniesie się – odparł, kładąc sobie rękę na oczach, by nie raziło go słońce. – Połóż się obok. Nigdy nie leżałeś w zbożu?
                – Leżałem…
                – No więc, co ci szkodzi?
                Wzruszyłem mentalnie ramionami i położyłem się obok Łukasza. Często tak robiłem, tylko nie na polach mojego ojca, ponieważ od razu dostałbym zrypę.
                Przed oczami miałem błękitne niebo z jedną, malutką chmurką na horyzoncie. Kilka centymetrów nad oczami poruszało się leniwe zboże, a pojedyncze źdźbła lekko muskały mi nos. Szybko je strąciłem,  a chwilkę później poczułem, jak coś spada mi na twarz i mierzi jeszcze bardziej. Zmrużyłem oczy, aby dzięki rzęsom nie raziła mnie zbyt duża ilość światła i podniosłem z czoła dwa czerwone kwiaty maku.
                Odwróciłem głowę w kierunku Łukasza, który udawał, że wcale nie rzucił we mnie kwiatkami. Nadal leżał z łokciem na twarzy, a młode zboże obmywało jego ciemniejsze włosy.
                Przez moment w ogóle się nie odzywaliśmy, jedynie wsłuchiwaliśmy się w otaczające nas odgłosy. Dźwięki dochodzące z drogi skutecznie tłumił niewielki lasek. Nawet nie słychać było reszty zgrai.
                – Łukasz…
                – Hm?
                – Okrzyczą nas, że ich zostawiliśmy w lesie i wszystko będzie na mnie – poskarżyłem się.
                Łukasz uniósł rękę i patrzył na słońce przez palce. Kilka promieni przedostało się przez nie i spoczęło na jego twarzy, migotając wraz z lekkim drżeniem jego dłoni.
                – Przejmujesz się? – spytał beztroskim tonem. – Tu jest znacznie lepiej.
                – Nie lubisz ich? – spytałem prosto z mostu.
                Spojrzał na mnie kątem oka.
                – To nie tak, że nie lubię – znów zakrył twarz łokciem. – Nie są także moimi dobrymi znajomymi. Po prostu się z nimi trzymam, a im to najwyraźniej nie przeszkadza. W dzisiejszym świecie nie ma możliwości by udało ci się funkcjonować samemu.
                – Obok ciebie leży żywy przykład na to, że jednak się da – parsknąłem cicho pod nosem.
                – Ty nie masz wyboru.
                – Co nie znaczy, że jestem gorszy!
                – Nie jesteś. W ogóle, co to ma do rzeczy? Mogę się przytulić?
                Zamarłem na moment, słysząc ruch nawet najmniejszego źdźbła zboża.
                Czy z Łukaszem wszystko w porządku?
                Jest jakimś spragnionym dotyku chłopaczkiem?
                – A co to ma do rzeczy? – spytałem zdezorientowany. Jedynie na mnie spojrzał i przysunął się trochę.
                – Przesadzasz – stwierdziłem twardo.
                Łukasz nie przejął się tym, że jego prośba była dla mnie szokiem. Może był typem osoby, która nie rozróżnia pytań „właściwych” i „nie na miejscu”?
                Może to ja nie jestem przyzwyczajony do bezpośrednich osób? Moi rodzice nigdy nie powiedzą, o co im chodzi, bez owijania w bawełnę. Jędza Ela pewnie sama nie wie, dlaczego tak lubi mi dokuczać.
                Jednak znamy się z Łukaszem bodajże godzinę, półtorej, a ten zachowuje się tak, jakbyśmy spędzili ze sobą na tych polach przynajmniej ze dwa tygodnie. Może jest ukrytym transwestytą, jedynie boi się grać dziewczyny? W końcu to dziewczyny uwielbiają się przytulać co krok – nie ważne, czy znają się rok, czy jeden dzień.
                Z rozmyślań wyrwał mnie lekki dotyk Łukasza na mojej klatce piersiowej. W miejscu, gdzie spoczywała jego ręka i przylepiał się do mnie kawałek jego ciała, przeszył mnie dreszcz.
                – Łukasz! Kacper!
                – Gdzie oni poleźli, do cholery?
                Z zawieszenia wyrwało mnie wołanie dobiegające z krańców lasu.
                – Szukają nas! – oznajmiłem i poderwałem się z ziemi. Łukasz spojrzał na mnie jak na idiotę. – Chodź!
                Pobiegłem z powrotem po dróżce wydeptanej wśród łanów zbóż, by czym prędzej znaleźć się przy zagubionej szóstce. Łukasz powoli podreptał za mną.
                Zapewne szczerzyłem się jak głupi, kiedy ujrzałem resztę. Zwykle, kiedy próbujesz zachowywać się normalnie, ani trochę ci to nie wychodzi.
                – Głupi jesteście, czy jak? – okrzyczała mnie Milena.
                – Gdzie poszliście? – spytała Dorota. – Trzeba było powiedzieć, że sobie idziecie.
                – Myśleliśmy, że coś się wam stało – zmartwił się Sebek. – Znaczy dziewczyny – poprawił się, a Asia i Natalka spojrzały na niego z politowaniem.
                – Chodźcie, mogli już przysłać zastępczy autobus – mruknął Łukasz i ruszył w kierunku dróżki, którą weszli do lasu. Zdążyłem zauważyć, że jest trochę zły, może poirytowany, a dziewczyny coś szepnęły do siebie i zaczęły się śmiać, dziwnie na mnie patrząc. Może wiedziały, że Łukasz ma jakiś fetysz przytulania? W końcu nie wygląda na takiego, który lgnąłby do ludzi.
                Dotyk Łukasza był… specyficzny. Choć trwał przy mnie zaledwie paręnaście sekund, zdążyłem już bić się ze sobą myślami, jak na mnie oddziałuje. Nie potrafiłem się przyznać przed samym sobą, że mi się podobał. Może tak właśnie spostrzegał mnie ojciec, kiedy pieklił się o moje ostatnio zakupione spodnie. Był to bodajże początek roku. Dziwił się, że są wąskie. Najwyraźniej według niego muszę się topić w moich ciuchach.
                Nigdy nie miałem okazji, by się nad tym głębiej zastanowić. Czasu był ogrom, a skoro mieszkam w odludnym nie-Brzozowie nikt mi nie przeszkadza w zatapianiu się w swoich rozmyślaniach. Ale nie było okazji. Czy teraz się nadarzyła? Najprawdopodobniej. Ale teraz nie było znów czasu.
                Wracaliśmy do „Złotego łanu”, a Milena próbowała wyłudzić ode mnie i Łukasza co tak naprawdę robiliśmy na polu. Mówiliśmy, że poszliśmy się tylko powłóczyć. Nie wspominaliśmy ani słowem o leżeniu w zbożu. To nie było istotne.
                Akurat kiedy wróciliśmy do zajazdu, główna organizatorka obozu zwołała zebranie. Cała siódemka ulokowała się przy jednym ze stoików, a mnie mama wygnała do kuchni. W pierwszej chwili nie wiedziałem, o co jej chodzi, lecz potem uzmysłowiłem sobie, że przecież mogę wysłuchać całego zebrania zza drzwi. Zapewne będzie chodzić o kwestię zepsutego autokaru.
                Ulokowałem się przy drzwiach w kuchni i nawet nie zauważyłem, że trwają tam gorączkowe przygotowywania. Zmarszczyłem pytająco brwi.
                – O co chodzi? – spytałem pana Leszka, który zajmował się wyjmowaniem potrzebnych garnków.
                – Robimy obiad – wyjaśnił lakonicznie.
                – Dla kogo?
                – Dla tego obozu. Podobno muszą czekać przynajmniej do późnego popołudnia na autokar – wyjaśniła pani Ania.
                W tym samym momencie usłyszałem także głos opiekunki, która informowała o planach na najbliższy czas. Powiedziała, że autokar najszybciej stawi się około godziny szesnastej i że muszą wybrać się po swoje rzeczy, ponieważ ten zepsuty zostanie odholowany. Współczułem im trochę, że przez kilometr będą musieli taszczyć swoje walizki.
                Usłyszałem dziesiątki jęków zawodu, przez które po chwili wytworzył się niesamowity gwar. Wychowawczyni poprosiła, aby wszyscy za chwilkę stawili się przed zajazdem, by udać się po swoje bagaże.
                – Młody, pomóż nam trochę – poprosił mnie pan Leszek. – Inaczej nie zdążymy do popołudnia.
Kiwnąłem głową i ze spuszczonymi ramionami poszedłem do magazynu po wiaderko z ziemniakami. Zabawa w obieranie była chyba moją ulubioną czynnością w kuchni. Nikomu się nie naprzykrzałem i nikt nie mówił, że się mu kręcę pod nogami – tylko siedziałem i zapełniałem garnki.
Po chwili zrobiło się o wiele ciszej i przez moment myślałem sobie, że grupa obozowa w naszym zajeździe była tylko złudzeniem. Słyszałem tylko cicho ćwierkające ptaki, pojedyncze samochody za oknem i cichą rozmowę pana Leszka i pani Ani.
Pomyślałem sobie o Łukaszu. Znam gościa raptem chwilkę, a ten już zdążył nawywracać w moim codziennym trybie życia. Nie wyglądał na zbyt bezpośrednią osobę; a może uznał mnie za kogoś w sam raz? W sam raz do tego, by robić z nim co się chce.
Zapewne nie spotkamy się już więcej. To nasz pierwszy i ostatni raz. W końcu zatrzymali się tutaj tylko na moment, a już jutro wrócą do domu, do Gdańska.
Łukasz w moich oczach wygląda teraz trochę jak ciota. Ciekawe, co myślałby sobie mój ojciec, gdyby miał syna, którego  fetyszem było przytulanie się do obcych chłopców. Interesujące.

5 komentarzy:

  1. Przepraszam, że komentuję tak późno, nie miałam ostatnimi czasu dostępu do komputera >.<

    Hm, no więc po kolei. Pierwsza część mnie trochę znudziła. Albo rozleniwiła. Klimat opowiadania jest bardzo fajny, taki ciepły i letni, ale w pierwszej części nie działo się nic godnego uwagi. Jednak to w zamyśle miał być one-shot, więc się nie czepiam xD Ach, no i pojawiły się błędy, powtórzenia D:

    Druga zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu, bo pojawił się Łukasz ^^ Już lubię gościa. Wydaje mi się, że zachowanie licealistów było nieco dziecinne, ale nie kuło to w oczy. Nie mogę się doczekać rozwoju sytuacji :3

    Co do nowego wyglądu bloga... Chyba jednak wolałam stary, ale ten nie jest zły ^^'

    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Halo, kiedy następny rozdział. Tęsknię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maj był dla mnie i dla moich przyjaciół bardzo wredny; na szczęście to już koniec i postaram się dodać coś w pierwszej połowie czerwca :v

      Usuń
  3. Cieszę się, że niedługo wrócisz :3

    Przy okazji zapraszam na mojego nowo utworzonego bloga ^^ W końcu postanowiłam wyjść z szafy, mam nadzieję, że komuś przypadnie do gustu moja pisanina ^^''

    http://innocence-of-sleep.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Twój blog został dodany do Katalogu Opowiadań - Tęczowe Historie :3

    OdpowiedzUsuń