piątek, 19 czerwca 2015

To powoli nas zabija: ROZDZIAŁ 2



Od pewnego momentu ich każdy dzień wyglądał tak samo.
Nie narzekali i pozwalali nogom codziennie deptać wyuczone ścieżki. Doskonale zdawali sobie sprawę, że każdy krok w te czy wewte, który urozmaici monotonną sekwencję, może przynieść ze sobą katastrofalne skutki.
Wstawali rano, brali z lodówki co jest, sprawdzali, czy leci ciepła woda – jeśli tak, w porządku; jeśli nie – któryś z nich włączał piec lub zostawiał ją taką. Zbierali się, żegnali z mamą, która także przygotowywała się do pracy i skradali po ulicy, stałą drogą do szkoły. Zeskakiwali po kilku balkonach, metalowych schodach i wlekli się przez długie, asfaltowe osiedle w zachodniej części Grazu. Gal czasami patrzył w niebo, aby sprawdzić, czy nastąpiły jakieś zmiany. Niestety, wszystko nadal pozostawało szare i bezbarwne.
Ludzie już zdołali się przyzwyczaić do nowej codzienności. Zwłaszcza ci, którzy na co dzień nie widywali pięknie wysprzątanych i oświetlonych ulic. Południowo-wschodnie dzielnice wciąż narzekały na ciężkie życie wśród martwego gruzu i poprzepalanych światełek, jakby brudny but czy brak jednej z setek lamp miał równać się kończącym się zapasom jedzenia czy oczekiwaniom w strachu, do których drzwi zapuka oficer.
Mieszkańcy Grazu czuli się jak więźniowie we własnym, rodzinnym mieście. Po Wielkim Wybuchu wprowadzano zakaz opuszczania miasta przez kogokolwiek. Ludzie twierdzili, że jakoś da się żyć, póki do kraju nie wkroczyły radzieckie wojska i każdy dzień przemieniał się w piekło. Doskonale zdawali sobie sprawę, że i tak nikt z tego więzienia nigdy nie ucieknie, nawet jeśli by im wiele naobiecywano. Graz był miastem, gdzie stykało się powietrze czyste i napromieniowane, co stanowiło zagadkę dla wielu naukowców. Oczywiście istniało wiele takich miejsc, ale w wiedeńskim mieście różnica ta była najwięcej wyczuwalna. 
Zdania, co do losu mieszkańców Grazu, były podzielone – miejscowi biochemicy uważali, że sytuacja styku izotopów pozwoli na opracowanie nowej generacji Werniksu, zaś radzieccy naukowcy twierdzili, że należy pozbyć się wszystkich osób połowicznie napromieniowanych, gdyż oszalałe cząsteczki mogą nauczyć się atakować dobre. Sytuacja była o tyle trudna, że nikt nie potrafił racjonalnie wyjaśnić czym tak naprawdę jest promieniowanie z Sarajewa ani czyje zdanie jest poprawne. Zaciekłość okupantów doprowadziła jednak do tego, że wiele osób rozstrzelano na boku, a to zaostrzyło trwający konflikt. A Frank Großenberg nie wie co ma robić, uwięziony poza granicami własnego państwa.

*

– Wiesz, Gal, czasem mam tego po prostu dosyć i wolałbym już, żeby mnie całkowicie napromieniowało – westchnął Rutherford, tak lekko, jak gdyby powiedział, że jest dzisiaj ładna pogoda. A pogoda była… taka jak co dzień, czyli żadna. Jak gdyby jej nie było czy zaciął się jej odtwarzacz, kiedy wybierała, czy za chwilkę ma lunąć deszcz czy zaświecić słońce.
– Wczoraj, o tej samej porze prawie się rozbeczałeś, kiedy jęczałeś o tym, że możesz być napromieniowany – Gal ponownie poprawił krzywe ramiączka plecaka, które od początku roku próbował jakoś ustawić, aby były mniej więcej równe. Za każdym razem gdy podciągał jedno okazywało się, że to jednak to drugie jest trochę za długie.
– Może i jęczałem, ale z pewnością się nie popłakałem – parsknął Rutherford, odwracając głowę w inną stronę, by ukryć grymas na twarzy. Jego brat doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak on nienawidzi, gdy wypomina mu się chwile słabości. Po prostu wczoraj miał gorszy dzień, gdyż jego kolega z klasy w połowie lekcji dowiedział się, że kilka dni temu rozstrzelano mu kogoś z rodziny, a on nawet o tym nie słyszał. – Czasem mam tak, że myślę sobie, że kiedy wyjdę ze szkoły, nie zobaczę cię na naszym stałym miejscu. Albo kiedy wrócimy do domu okaże się on pusty i na nic zda się nam czekanie do wieczora.
– Ale ci się na wyznania zebrało – powiedział ironicznie Gal, choć doskonale rozumiał swojego brata. On także miewał sny, gdzie widział jak żołnierze celują kolejno do ściany ludzi, wśród których znajdują się jego przyjaciele, mama, babcia i Rutherford.
– Śmieszy cię to?
– Nie. Mamy taki czas, że wszystko się może zdarzyć i nic na to nie poradzimy.
– Zabrzmiało to tak, jakby śmierć ludzi ani trochę cię nie obchodziła – Rutherford spojrzał na brata nieco zmartwionym wzrokiem, gdyż ostatnio Gal mówił tak, jakby przestał odczuwać empatię wobec innych. W końcu przecież słynął z tego, że zazwyczaj wszystkim się przesadnie martwił i histeryzował nawet przy lekko naciętym palcu.
– Nie mówiłem nic takiego… – odparł zdziwiony i kopnął grudkę ziemi, która rozbiła się na mniejsze kawałeczki. – Powiedziałem tylko szczerze, jak jest.
– Nie musiałeś, bo raczej każdy z nas zdaje sobie z tego sprawę i stara się unikać mówienia o tym. Uważaj, bo wpadniesz do studzienki – ostrzegł brata przed widniejącą kilka kroków dalej czarną dziurą.
Gal wyminął przeszkodę i przeskoczył przez kupkę gruzu, który stoczył się na ulicę, kiedy okupanci zbombardowali duże budynki stojące po prawej stronie. Bracia nienawidzili tego odcinka, kiedy mijali zniszczone kamienice, które niegdyś były domem dla wielu rodzin.
– Zabronisz mi mówić o tym co się dzieje? – spytał Gal, lekko skonfundowany. – To jakby rzeczywistość była jakimś tematem tabu i trzeba by było na każdym kroku śpiewać, jak to mi dobrze żyje się w kupie gruzu.
– Chciałbyś żyć w kupie gruzu? – zaśmiał się Rutherford i wepchał brata na stertę kamieni. Ten odpłacił się tym samym i oboje o mało co nie wpadli pod samochód, który starał się zgrabnie ominąć ceglane przeszkody.
– Boże, a kiedyś myślałem, że żyjemy w takim ładnym mieście – westchnął Gal, otrzepując spodnie od pyłu.
Minęli nieżywe słupy, na których wisiały pokreślone stare, pokreślone plakaty z fałszywymi uśmiechami Franka Großenberga.
– Bo tu naprawdę kiedyś przecież było ładnie. Wszystko przez ukochanego prezydenta i szalone ZSRR – uśmiechnął się kwaśno Rutherford. – Właśnie, dawno nie widziałem żadnego żołnierza…
– O wilku mowa – syknął Gal i chwycił brata za rękaw, ciągnąc go za starą przyczepę, porzuconą na jakimś podjeździe. Rzeczywiście, w ich stronę zmierzało kilku radzieckich żołnierzy, których szybki krok obwieszczał zły humor. Ludzie, którzy także w tym momencie byli na ulicy, też gdzieś czmychnęli na bok, nie chcąc spotkać się z którymś twarzą w twarz.
Bracia wcisnęli się pod przyczepę i czekali, aż przestaną słyszeć odgłos krów ciężkich butów.
– Od rana tacy rozeźleni – oznajmił Gal, kiedy wyczołgiwali się z kryjówki.
– Coś się dzieje – stwierdził Rutherford.
Gal pokiwał głową.
– Ostatnio chodzili wkurwieni, kiedy miało dojść do konfrontacji z naszymi. Mam nadzieję, że do niczego nie dojdzie… Po ostatnim mam szczerze dosyć.
– Dostałem wczoraj wiadomość – wypalił znikąd Rutherford i spojrzał zmartwiony na zaciekawioną twarz brata.
– Jaką wiadomość…?
– W przyszłym roku werbują mnie do wojska. Wszystkich po osiemnastce. Obowiązkowo. A ja mam urodziny w lutym – mówił, a jego głos trząsł się coraz bardziej przy każdym słowie.
Gal przez moment się nie odzywał. Oczywiście, słyszał o niedawno ustanowionym nakazie, a jego brat czasami rozpoczynał podobny temat. Sam skończył niedawno piętnaście lat, lecz Rutherford był dawno po siedemnastce i okres formalnej dorosłości zbliżał się nieunikniony.
Skręcili w ciemną uliczkę, gdzie stały dwa ogromne kontenery, gdzie zazwyczaj wyrzucali śmieci. Miło było widzieć, że ludzie chcą jakoś dbać o porządek, mimo, że każda ulica zawalona była gruzem, a niekiedy starymi, zużytymi nabojami.
– Musimy stąd wreszcie uciec. Ja, ty, mama, babcia… – powiedział stanowczo Rutherford. – Nie jesteśmy nikomu do niczego potrzebni. Ja w wojsku będę wyglądał jak chuderlak na ringu. Nie nadaję się do tego i po prostu się boję. Tak cholernie się boję – ostatnie zdania powiedział o wiele ciszej.
Gal zdawał sobie sprawę, jak jeszcze miesiąc temu jego starszy brat przeżywał nową ustawę. Niby to on był tutaj histerykiem, ale to właśnie Rutherford zbliżał się do piekła, którego za wszelką cenę starał się uniknąć. Do wojska zraziła go śmierć ojca, który zginął na misji w Azji, kiedy starszy miał dwanaście lat. Od tamtego momentu starannie unikał tematów związanych ze służbą, a teraz, jak na złość, państwo, w którym mieszkał, pogrążył konflikt wojenny.
Ich mama od dawna planowała przeprowadzkę i wyniesienie się ze Związku Wiedeńskiego, który po katastrofie gospodarczej zamiast wzlotów przeżywał tylko same upadki. Ostatecznie jednak żal im było opuszczać Graz i teraz już nie mają możliwości, aby spokojnie poszukać nowego domu za granicą.

*

Byli już dosyć blisko domu, kiedy zastał ich widok opustoszałej ulicy. Zazwyczaj o tej porze biegali tutaj ludzie, wracający z pracy czy idący na drugą zmianę. Samochodów też nie było, jedynie kilka samotnych stało zaparkowane na poboczu.
Za budynkiem ogromnego supermarketu, który teraz stał zamknięty od pewnego czasu, usłyszeli podniesione głosy.
– Chodź – szepnął Rutherford i pociągnął Gala za nadgarstek. Zaczaili się przy bocznej futrynie, aby dowiedzieć się, o co chodzi. Tam jednak nadal nie usłyszeli wyraźnie żadnego słowa.
– Ja tam nie idę – powiedział stanowczo młodszy, kiedy zobaczył, że jego brat ma zamiar skradać się na tyły sklepu. – Pewnie Ruski znowu mają napady złości, czy coś z tym stylu…
Rutherford jednak go nie słuchał i szedł do przodu przyciśnięty do ściany budynku.
– Odważny się znalazł! – syknął Gal, nadal nie ruszając się z miejsca.
– Cicho! – krzyknął szeptem starszy i zaczął wspinać się na płot, który odgradzał drogę od miejsca dla zaopatrzenia sklepu. Krzyki się nasiliły i po chwili zagłuszył je pojedynczy wystrzał karabinu.
– Kurwa, Ru, złaź stamtąd i spieprzamy! – Gal podbiegł zdenerwowany do płotu i chwycił brata za nogawkę. Ten jednak chwilkę później był już po drugiej stronie. – Jeszcze chwilę temu mówiłeś, że boisz się, że nagle któreś z nas zostanie rozstrzelane, a teraz ciśniesz się śmierci pod sam nos!
– Muszę wiedzieć o co chodzi! Ostatnio było podobnie, pamiętasz? Zleźliśmy wtedy dwa piętra niżej z Leonem, bo podobno jego ciotka znalazła tańsze mięso. Wtedy krzyczeli, bo chcieli rozstrzelać, ale ktoś się sprzeciwiał!
– Nie uratujesz grupy ludzi, skoro słysząc słowo ‘wojsko’ zaczynasz się rozklejać – warknął Gal i patrzył z pogardą na brata, który przywarł ciałem do muru. Jacyś mężczyźni znów zaczęli po sobie krzyczeć i wyglądało to na bardzo poważną kłótnię.
– Nie denerwuj mnie…
– Dobra, cholera, nie zostanę tutaj sam! – Gal podjął szybką decyzję i zaczął wspinać się po płocie. Serce zaczynało mu bić coraz mocniej, gdyż zawsze z bratem próbowali znaleźć się jak najdalej od takich miejsc. Zazwyczaj, gdy usłyszeli podniesione głosy, ciężkie kroki czy strzały chowali się lub uciekali. Wkurzył się, że jego brat postanowił zgrywać pieprzonego bohatera, lecz nie zamierzał stać sam na ulicy, albo co gorsza uciec do domu i zostawić go tam.
Zeskoczył jak najciszej umiał i chwilę później znalazł się u boku brata. Przeszli jeszcze kawałek i zobaczyli fragment niewielkiego placu, na którym stały dwie furgonetki. Kucnęli za ogromnym stosem palet i próbowali wsłuchać się w krzyki.
– Jadę z nimi na badania! Nikt mi do jasnej cholery nie może zabronić robić badań!
– Po co robić badania na napromieniowanych ludziach, niech mi to pan wyjaśni. Skoro nie ma dla nich żadnego ratunku to nie ma żadnej różnicy kiedy, ale oni i tak umrą!
– Pan prawdopodobnie też jest napromieniowany. Ja także, ale nie zamierzam nagle odpuścić, bo pan ma inne zdanie. Trzymam się swojego i chciałbym chociaż sprawdzić, czy się mylę. A może jednak nie? Może jednak uda nam się znaleźć coś, co pomoże opanować chorobę popromienną.
– Idiotyzmy!
– Może jednak tak? Dlaczego żadne z was nie rozumie, że im więcej grazowskich ludzi żyje, tym gorzej?!
– Gówno mnie obchodzi pana zdanie, mam, kurwa, swoje zdanie i uważam, ze racjonalniej jest najpierw czegoś spróbować aniżeli od razu to skreślać!
– Tyle było prób, że już kolejnych powinno nie być. Wasza robota skończona, teraz my po was posprzątamy i wreszcie będzie spokój.
– Jaki spokój! Tu trzeba…
– Żegnam pana.
Usłyszeli kolejne strzały, które zakończyły kłótnie pomiędzy radzieckimi żołnierzami, a wiedeńskimi biochemikami. Rozległ się okrzyk bólu i kilkanaście krzyków drżących z przerażenia.
Gal skulił się jeszcze mocniej, a Rutherford zacisnął powieki. Zaczynał żałować, że był uparty. Robiło mu się niedobrze na myśl, że kilka metrów dalej giną kolejni ludzie, a oni kiedyś będą następnymi, póki okupanci nie wyniosą się ze Związku.
– Ru, chodźmy stąd, proszę cię – szepnął Gal, chwytając rękę brata.
Starszy wychylił się lekko zza palet i ujrzał na placu żołnierza, który stał w bardzo niekorzystnym dla nich miejscu. Gdyby akurat teraz patrzył w tę stronę, zauważyłby fragment głowy Rutherforda i już by ich nie było. Chłopak z kotłującym sercem ponownie schował się za paletami.
– Mamy problem – szepnął do Gala, który popatrzył na niego z przerażeniem w oczach. - Żołnierz.
– Idzie tu?!
– Nie. Ale stoi tak, że nie mamy jak się stąd ruszyć.
– Cholera.
Kolejna seria strzałów sprawiła, że obojgiem wstrząsnęła fala dreszczy. Kolejny krzyk bólu.
Gal już myślał, ze nie wytrzyma i nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Jego ciało jakby nagle przestało go słuchać.
– Zastrzelili tych ludzi… – szepnął, jakby bardziej do siebie.
– Ryzykować? – spytał Rutherford.
Nie otrzymał odpowiedzi, więc wystawił głowę zza palet. Żołnierza nie było, ale za to usłyszeli wesołe głosy, jakże niepasujące do zaistniałej sytuacji, które pakowały się do furgonetki.
Schował się za palety, a przed sobą, w bocznej ścianie sklepu zobaczył lekko uchylone drzwi, które prowadziły do wewnątrz. Nie chciał wychodzić na ulicę gdyż obawiał się, że spotka kolejny patrol radziecki lub chociażby ten sam, więc pomyślał, że może uda im się znaleźć jakieś inne wyjście. Szturchnął lekko brata i wskazał mu drzwi. Gal kiwnął głową i chwycił swój plecak za szelkę, będąc w gotowości.
Rutherford ostatni raz spojrzał za palety i poderwał się do góry. Szarpnął za ciężkie drzwi i wcisnął się do środka. Kiedy Gal znalazł się obok niego, powoli przymknął drzwi do tego poziomu, w jakim były na początku.
– Nienawidzę cię, Ru – syknął Gal, zarzucając plecak na plecy.
– Tak, wiem, ja ciebie też – uśmiechnął się starszy i rozejrzał po ciemnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Wyglądało ono na pomieszczenie dla pracowników – było jednak całkowicie opustoszałe, tylko przy ścianie stał jakiś martwy stolik, a po drugiej stronie kilka potarganych pudeł.
Chłopcy podeszli do kolejnych drzwi, które zaprowadziły ich na zaplecze. Tam także było podobnie – ponuro i pusto. Sklep zamknięto bodajże miesiąc temu, a już wyglądał strasznie, jakby stał tak przez dobre kilka lat. Wszędzie walały się stare pudła, a z sufitów i ścian zwisały samotne kabelki, które niegdyś zasilały lampy.
– Świetnie. Takie tam zwiedzanie opuszczonego sklepu.. – mruknął pod nosem Gal, nie opuszczając brata o krok.
– Nie bój się, nic na ciebie nie wyskoczy.. Ej, za co? – jęknął Rutherford, kiedy brat zdzielił go po głowie.
– Za wszystko – odparł Gal i podszedł do ogromnej szyby. Zmarszczył brwi – Czy po drugiej stronie nie ma przypadkiem tego lustra, do którego robiliśmy kiedyś głupie miny…?
Starszy chłopak spojrzał na niego zaciekawiony, bo czym buchnął śmiechem.
– Lustro weneckie! Booże, co oni tutaj musieli przeżywać…
– To znaczy, że oni nas widzieli?
– Tak, wszystko widzieli.
– Cholera! – Gal także zaczął się śmiać gdy przypomniał sobie, co wyprawiali przy tym lustrze, kiedy byli młodsi.
Rutherford postanowił zobaczyć, czy masywne, szare drzwi, które z zewnątrz były zabezpieczone kodem, są otwarte. Popchnął je mocno i one także były otwarte.
– Dziwne, że wszystko jest wyotwierane – powiedział do brata, który tykał palcem jakiś monitor wbudowany w ścianę.
– Komu normalnemu chciałoby się włamywać do pustego sklepu? – młodszy przerwał gnębienie urządzenia, które i tak z pewnością było zepsute albo po prostu w budynku nie było prądu. – To tak specjalnie dla nas, bo oni najwyraźniej wiedzieli, że jakiś chłopczyk zapragnie podsłuchiwania masakry – dodał z ironią.
– Nie śmiej się. Gdzieś tam za ścianą leżą rozstrzelani ludzie… –  Rutherforda aż naciągało na samą myśl o tym, co mogłoby ich spotkać za budynkiem. Tak nienawidził okupantów za samo okrucieństwo, jakby wtargnęli do Związku tylko po to, aby się na czymś – a raczej kimś – wyżyć. Bo podobno niektórym żołnierzom sprawiało to przyjemność. Reszta uznawała to za zwykłą brudną robotę, bo skoro nakazano im tępić i dostaną kasę za tępienie, to tępią.
Wolał już, żeby ZSRR przywłaszczyło sobie cały Związek. Gdyby nie Wybuch, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Taka masakra z pewnością nie byłaby potrzebna. W końcu wszyscy mieszkańcy Związku Wiedeńskiego i tak mają już w dupie to, do jakiego kraju znów się przyłączą. Działo się to już tyle razy, że przestali się interesować. Tylko Frank Großenberg rozpaczliwie próbuje utrzymać pozycję swoją i swoich ludzi i mieć pod sobą własne państwo, którym i tak nie umie się należycie zająć. W końcu tak bardzo cieszył się, że pozycja prezydenta niesamowicie wzrosła na sile przez ostatnie kilka lat.
Właśnie. Wszystko, gdyby nie Wielki Wybuch. Nawet nie było na kogo zwalić winy, ponieważ cały Instytut w Sarajewie nie egzystował już na tym świecie. Teraz jedynym wyjściem były próby znalezienia czegoś, co porządnie zablokuje skutki katastrofy. Nikt jednak nie wie, czy będzie to możliwe w najbliższym stuleciu.
Graz i tak codziennie mimowolnie pozbywał się kilkudziesięciu ludzi, jak i nie więcej. Po ulicach toczyły się patrole, a przy wyższych piętrach co chwilę pojawiał się radziecki helikopter czy inna mała maszyna latająca. Graz z każdym dniem stawał się coraz bardziej szary, odłączano prąd i pozbawiano ludzi świeżego zaopatrzenia w żywność, zamykając drogę dla pojazdów eksportujących towar zza granicy. Innymi słowy stopniowo zabijano całe miasto. Już nawet nie uprzykrzano życia ludności, lecz okupanci po prostu pragnęli, aby wszystko nagle stanęło i zaczęło piszczeć poziomą kreską, jak zatrzymanie akcji serca w szpitalu.
Mieszkańcy Grazu stopniowo tracili nadzieję na poprawę warunków. Skoro zostali więźniami we własnym domu uznali, że nie ma już sił walczyć o coś, czego sami nie osiągną. Inni za bardzo przejmowali się fruwającymi izotopami, aby przekroczyć bezpieczną granicę. Dlatego pozostawiono miasto, aby działało na własną rękę, choć to doprowadzi jedynie do zagłady. Inne miejsca, podobne do Grazu, jednak nie tak bardzo widoczne, także czeka podobny los.

*

Bracia wyszli zza zaplecza i znaleźli się na ogromnej hali, która niegdyś codziennie tętniła życiem. Wszystko jednak teraz było martwe – półki, które niegdyś mieniły się tysiącem kolorów stały teraz nagie i szare, a ogromne brudne lampy metalohalogenkowe jakby przestały pamiętać, do czego naprawdę służą.
Przeszli się przez ogromny wybieg, wokół którego zazwyczaj ustawione były setki migoczących straganów. Pusta hala wydawała się być dwa razy większa niż wtedy, gdy zapełniało ją setki stoisk i ludzi.
– Czuję się, jakbyśmy byli w ukrytej kamerze – mruknął Rutherford. Ich buty wybijały miarowy rytm o posadzkę, gdy przechadzali się miedzy pustymi półkami.
Gal nerwowo rozejrzał się po suficie sprawdzając, czy rzeczywiście tak nie jest.
– Tam masz kamerę – wskazał na zdechnięte urządzenie, które zwisało z sufitu i gapiło się martwym oczkiem w ziemię.
Przeszli jeszcze kawałek, szukając jakichś kolejnych drzwi, które mogłyby odkryć przed nimi kolejne tajemnice, jak na przykład przejścia do innej części Grazu. Leon, stary przyjaciel Rutherforda często opowiadał im o tym, jak jego kuzyni  znaleźli w południowo-wchodnim Grazie tajemnicze przejście prowadzące kilka dzielnic dalej.
– Chodźmy już stąd… – zaproponował Gal, któremu już znudziło się oglądanie pustych wnętrzności sklepu. Czuł się, jakby chodził po samym szkielecie, którego wcześniejszą zawartość wyżarły jakieś szkodniki.
W pewnym momencie zauważył niewielkie pudełeczko leżące pod jedną z półek. Schylił się i wyciągnął zakurzony komunikator, który pomimo kłaczków kurzu wyglądał naprawdę przyzwoicie.
– Co to masz? – spytał Rutherford, który wcześniej zaabsorbowany był oglądaniem przepalonych neonów i różnokolorowych kabelków na ścianach.
Gal przetarł wyświetlacz, podmuchał trochę, aby kurz odczepił się od guzików i przycisnął losowy przycisk z boku komunikatora. Na ekranie wyświetliła się migająca ikonka pustej baterii.
– Wow, działa – zachwycił się starszy chłopak.
Nigdy wcześniej żadne z nich nie miało własnego komunikatora. Życie w jednej z biedniejszych dzielnic północnego Grazu nie owocowało w najróżniejsze sprzęty. Owszem, mieli w domu telefon, ale nigdy nie wydawali pieniędzy na inne takie urządzonka. Żyli w czwórkę, a jedynie ich mama miała jako taką stałą pracę w niewielkim sklepie w zachodnio-północnej części. Rutherford czasem łapał się na jakieś prace w bogatszych dzielnicach, ale zazwyczaj nigdy nie było to nić takiego, żeby mógł uzbierać trochę więcej pieniędzy. Gal podobnie – nikt raczej nie chciał zatrudniać dzieciaków poniżej szesnastego roku życia, więc on raczej się obijał. Aktualny kryzys w państwie, którego i tak znaczna część przestała być zamieszkana sprawił, że wszystkim powodziło się o wiele gorzej niż wcześniej.
– No, i już jest mój – oznajmił Gal, próbując przypiąć go do nadgarstka.
– Nie przywłaszczaj go sobie zbyt szybko, samolubie – Rutherford wziął mu z ręki komunikator, nie mogąc patrzeć, jak ten męczy się z niewielkim paskiem.
– Oddaj!
– Boże, nie biorę ci go, tylko chcę ci go przypiąć. Zachowujesz się gorzej niż przedszkolak.
Gal mruknął coś pod nosem i wystawił w stronię brata prawą rękę.
– Co jeśli ten ktoś, do kogo wcześniej należał, nadal go szuka? I kiedy go naładujesz i włączysz zacznie ci coś pikać i oskarży o kradzież? – zainsynuował Rutherford. Kiedy tylko dotknął ręki brata, usłyszał cichy trzask i szybko odsunął rękę.
– Jesteś naelektryzowany! – oskarżył Gala, który także odskoczył.
Po chwili oboje zaczęli śmiać się ze swoich zaskoczonych min, a starszy z łatwością zamocował komunikator na nadgarstku młodszego chłopaka. Poczochrał mu włosy, co Gal nie przyjął z jakąkolwiek aprobatą i strącił jego rękę.
Rutherford westchnął lekko gdyż za każdym razem, kiedy nadmiernie dotykał Gala, ten robił się dziwnie nerwowy. Jakby mu to w czymś bardzo przeszkadzało. On po prostu czasem lubił mu podokuczać, a młodszy nigdy wcześniej tak gwałtownie nie reagował na każdy kontakt. Czasami naprawdę się martwił, że zepsuł coś pomiędzy nimi, gdyż wszystko zaczęło się stosunkowo niedawno, kiedy na początku roku szkolnego sparodiował ich mamę i chyba trochę przesadził, całując go w policzek. Po prostu nie mógł się powstrzymać, a brat nagle zaczął sceptycznie patrzeć na każdy jego gest.
Pokręcił lekko głową i odgonił dziwaczne myśli, gdyż Gal zawołał zza jakiejś półki, że znalazł kolejne drzwi, prawdopodobnie prowadzące do magazynu, gdyż były naprawdę wielkie.
– Tu jest chyba czytnik na palec – oznajmił młodszy chłopak, podchodząc do monitora wiszącego po lewej stronie drzwi.
Rutherford bez zastanowienia wcisnął tam swój palec, a urządzenie nagle zabłysnęło bladym światłem. Bracia popatrzyli po sobie ze zdziwieniem w oczach. W końcu w budynku nie było prądu, a działające urządzenia zostały odpięte!
Czytnik piknął kilka razy i wyświetlił duży, czerwony napis BŁĘDNE DANE.
– Dziwne, że to coś działa… – mruknął starszy.
– Może ktoś jednak czasami wpada w to miejsce?
– Wąt…
Nie dokończył, gdyż czytnik ponownie piknął kilkukrotnie, świecąc się na niebiesko, a ogromne drzwi zaczęły zwijać się do góry. Po chwili zobaczyli czyjeś nogi i ciężkie buty – wpierw pomyśleli sobie, że to żołnierz, jednak chwilę potem stanął przed nimi jakiś młody chłopak, który jednak z pewnością był starszy niż Rutherford. Był chudy, wysoki, nosił przydużą skórzaną kurtkę i do tego jego włosy świeciły się rudawym odcieniem.
– Spoko, chłopaki, jacyś młodzi – powiedział, odwracając głowę w kierunku magazynu i jednocześnie chowając mały pistolet za pasek. Gal i Rutherford w pierwszym momencie nie zauważyli, że trzymał w ręce broń. – Czego szukacie? – spytał, krzyżując ręce na piersi. Z magazynu wyszło jeszcze kilku innych facetów, każdy był jednak starszy nawet do rudego.
– Niczego – burknął Gal.
– Po coś w końcu bawicie się czytnikiem w opuszczonym sklepie – parsknął ironicznie rudy i zmierzył oboje od stóp do głów. Rutherford zmarszczył lekko brwi, gdyż nienawidził takiej postawy.
– Chowamy się – powiedział siedemnastolatek, gdyż nie zamierzał owijać w bawełnę. – Robili małą egzekucję za budynkiem i nie mieliśmy gdzie uciekać.
Rudy na moment wbił wzrok w ziemię, po czym spojrzał gdzieś w dal, jakby był zmieszany sytuacją. Odchrząknął i spytał:
– Słyszeliście o co poszło? Czy może po prostu mieli chętkę na widok grupki ludzi?
– O te całe badania – odparł Gal, bawiąc się komunikatorem, który zaczynał go drażnić, gdyż nie był do tego przyzwyczajony.
– Nasi chcą nadal sprawdzać sytuację ze wspólnymi plusami i minusami i szukać rozwiązania, a Rosjanie mają ich w dupie i zależy im tylko na tym, żeby wszystkich wyzabijać i mieć święty spokój – dodał Rutherford, patrząc na rudego. Nie zamierzał się go bać, choć chłopak wyglądał nieco agresywnie, lecz postanowił, ze wywrze dobre wrażenie.
Przez moment oboje patrzyli sobie w oczy, póki rudy nie odwrócił wzroku i pokręcił głową.
– Pozbieraliśmy już ich, tych, których zastrzelili.
– Dlaczego siedzicie w magazynie? – spytał Gal, a Rutherford był mu wdzięczny za to pytanie, gdyż sam był tego ciekaw.
Rudy uśmiechnął się lekko.
– Stworzyliśmy sobie taką własną tajną organizację, gdzie myślimy nad tym, jakim sposobem wykurzyć stąd Rusków. Albo przestają tępić ludzi i biorą sobie całe państwo do siebie, dając nam żyć w spokoju, albo spierdalają stąd jak najdalej, bo i tak w końcu wszyscy umrzemy na chorobę popromienną.
Rutherford pokiwał głową. Rzeczywiście, cos obiło mu się o uszy o gangach, które naprzykrzały się okupantom, ale nigdy nie spotkał żadnego ich członka. Teraz stał przed jednym z nich, najwyraźniej przedstawicielem czy szefem organizacji.
– Tak poza tym jestem Indy – rudy wystawił prawą dłoń.
– Rutherford – przedstawił się siedemnastolatek i potrząsnął lekko dłonią Indiego. Była przyjemnie chłodna.
– Gal – powiedział młodszy i także uścisnął dłoń rudego.
– Ile masz lat młody? – Indy przejechał dłonią po jego włosach, a Gal lekko się skrzywił. Rutherford zauważył jednak, że jego brat nie strącił ręki chłopaka, tak jak to robił w jego przypadku. Zastanawiał się, czy on nadal ma jakiś uraz po tamtym wygłupie.
– Piętnaście.
– Jesteście braćmi?
– Czy to jakieś przesłuchanie? – warknął Rutherford. Nie zamierzał spowiadać się nieznajomemu, nawet z takich błahych spraw, a Indy zirytował go już przy pierwszym kontakcie, kiedy zmierzył ich wzrokiem, a w szczególności wtedy, gdy dotknął jego brata. Nie wydawał się godnym zaufania. I do tego był rudy
Indy parsknął pod nosem.
– Bez nerwów. Po prostu mnie to ciekawi, bo jesteście podobni. Na każdego byś wyskoczył, gdyby się spytał, czy to twój brat?
Rutherford zastanawiał się przez chwilkę, patrząc na Gala, który był lekko speszony, a jednak uśmiechał się pod nosem.
– Jeśli od tego zależałoby jego życie, to tak.
– Och, jaki szczodry – zaśmiał się Indy. – Ale słusznie.
– Możemy sobie iść? – spytał Rutherford przesadnie zniecierpliwionym tonem. Może rozmawiał z członkiem jakiejś organizacji, ale szczerze nie chciał wnikać w nic takiego. Zamierzał doczekać osiemnastki, ustrzec się wojska i uciec z Grazu wraz z rodziną, nie ważne co  nie zważając na zakazy.
– Co tak szybko? Ja tu chciałem zwerbować was do mojego gangu.
Bracia popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
– Na jakiej podstawie chcesz nas mieć u siebie? – spytał Gal.
– Każdy się do czegoś przyda. Poza tym skoro już wiecie o naszej organizacji i macie pojęcie, gdzie ona się znajduje, nie mogę was ot tak puścić. Pewnie kiedy stąd wyjdziecie wolno, następnego dnia cały Graz będzie huczał o gangu rudego, który chce wybawić Związek – powiedział z nutą kpiny.
– Sądzisz, że nadal zachowujemy się jak małe dzieci? – Rutherford przestąpił z nogi na nogę, gdyż naprawdę nie spodobały mu się sugestie rudego. Im więcej ambitnych dorosłych spotykał tym częściej słyszał takie głupoty, gdzie wszyscy tracili wiarę w inteligencję młodzieży.
– Ostrożności nigdy za wiele. Wchodzimy, wchodzimy!
Pociągnął ich za krańce koszulek i chwycił łańcuch, który zwisał po drugiej stronie drzwi do magazynu. Wskoczyli do środka zanim ciężki metal uderzył o ziemię. Gal wzdrygnął się lekko, gdy drzwi głośno trzasnęły.
Magazyn był ogromny, lecz pusty. Tak jak wszędzie indziej, poniewierały się w nim stosy pudeł. Było w nim dosyć ciemno, tylko kilka małych okienek pod sufitem wpuszczało trochę światła. Na metalowych ścianach widniały nagie rury i kable, które od strony sklepowej były bardzo ładnie zatynkowane i ugładzone. W rogu pomieszczenia stał samotny wózek widłowy, a Rutherford od razu nabrał ochoty, aby się takim czymś przejechać i nadziać na widełki rudego, który kroczył dumnie kilkanaście kroków przed nimi. Bracia posłusznie sunęli za nim.
Indy zaprowadził ich do kolejnych drzwi, które skrywały za sobą metalowe schody, prowadzące na dół. Wyglądały zupełnie jak te, którymi Gal i Rutherford schodzili codziennie na niższe platformy Grazu.
Ciężkie buty rudego nieprzyjemnie stukały o metal, kiedy schodzili w dół. Bracia nawet nie zauważyli, kiedy zniknęła obstawa Indiego. Szli teraz przez ogromny, ciemny korytarz, który wyglądał trochę jak kanał.
– Ciekawe miejsce – zironizował Rutherford, rozglądając się po tunelu. – W sam raz dla powstańczej organizacji. Ścieki, rury, perfecto!
– Widzę, że ci się podoba – odparł podobnym tonem rudy.
– Jasne.
– To nie koniec niespodzianek.
Dotarli do pomieszczenia, które wyglądało trochę jak biuro i zaplecze sklepu. Jak gdyby znaleźli się w składowisko najróżniejszych mebli, a nie w bazie powstańczej organizacji.
Na fotelach siedziało kilku innych, facetów, w tym poprzednia obstawa Indiego. Jeden z nich palił papierosa, a reszta najwyraźniej się nudziła.
– Papieroski, kawusia, co? – spytał rudy, padając na ogromną, granatową kanapę, lekko już wytartą. Wyjął swój pistolet zza paska, zabezpieczył go i rzucił na mały stolik do kawy, stojący obok.
– Rudek, weź się już tak nie popisuj – mruknął facet palący papierosa. Reszta mu przytaknęła, a Indy wykrzywił usta w dzióbek.
– Rudek, jak kotek? – zaśmiał się Rutherford, przełamując gęsta atmosferę w pomieszczeniu.
– Dokładnie, jak kotek! – przytaknął mu mężczyzna siedzący w rogu, a reszta zaczęła kocić Indiego, który wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć.
– Ludzie, to jest organizacja, a nie przedszkole, gdzie uczymy się odgłosów zwierząt! - zirytowany rudy wstał gwałtownie z kanapy i spiorunował wszystkich wzrokiem.
– Spokojnie Rudek, ale ja już biorę tego młodego do nas. W końcu ktoś, kto jednym zdaniem wytrąca cię z równowagi.
Rutherford uśmiechnął się lekko i chwycił za ramię Gala, który najwyraźniej chciał ulotnić się z pomieszczenia, małymi kroczkami idąc ku drzwiom.
– Jak masz na imię, młody? – spytał ten, który palił papierosa.
– Rutherford.
– A ten drugi?
– Gal.
– Twój brat?
Siedemnastolatek przewrócił oczami, nadal nie puszczając ramienia młodszego. Gal próbował pozbyć się jego reki, gdyż jego palce wbijały się już za mocno.
– Tak. Ale ja wcale nie powiedziałem, że chcę się do was dołączyć – powiedział stanowczo Rutherford. Skąd miał wiedzieć, że oni naprawdę się czymś zajmują? Broń, baza i kilku członków wcale nie znaczy, że robią coś naprawdę poważnego. Dodatkowo on sam nie chciał wstępować do wojska, a takie gangi często robiły rzeczy o wiele gorsze i bardziej niebezpieczne.
– Boisz się?
– Nie. Po prostu nie mam pewności co do waszej organizacji. Może walicie jakąś ściemę i chcecie zaimponować obcym wymyślonymi historyjkami?
– Jasne, jasne. Nie po to tutaj siedzę z tymi idiotami, aby wymyślać bajeczki – mruknął Indy.
– Halo, Rudek, nie pozwalaj sobie na wiele. Wiesz, że zawsze chodzisz na przedzie tylko dlatego, żebyś w razie zagrożenia ucierpiał pierwszy? – zaśmiał się facet siedzący w rogu, a oczy Indiego stawały się coraz większe.
– Kocham was za wszystko, co dla mnie robicie  – rudy opadł na fotel i wydął usta w geście niezadowolenia. – Dobra – słyszeliście o tym wybuchu w bazie radzieckiej? – zwrócił się ku Galowi i Rutherfordowi.
– Tak – przytaknął Gal. – Dwa miesiące temu?
Indy i jego świta pokiwali głową.
– Zgadnijcie, kto więc wysadził tę połowę helikopterów.
Gal i Rutherford rzeczywiście dużo słyszeli o tej akcji, jednak nikt do tej pory nie wytropił osób odpowiedzialnych za zniszczenie radzieckiej bazy. Doprowadziło to jednak do kolejnej katastrofy, gdyż sfrustrowani okupanci zorganizowali ogromną łapankę i katowali ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko miejsca akcji w nieodpowiednim czasie.
– Nasz prawdziwy szefuncio – facet palący papierosa popatrzył znacząco na Indiego, kładąc szczególny nacisk na słowo „prawdziwy” – znalazł tajemne przejście do bazy i udało się nam tam zakraść, podłożyć granaty i wyjść na tym bez szwanku. Rozjuszyło to ich trochę i uszczupliło dosyć drogi ekwipunek, lecz stało się po tym to, co się stało i całą winę bierzemy na siebie. Nie przedstawiłem się – Niklas – podniósł się ciężko z fotela i podał rękę najpierw starszemu bratu, a potem młodszemu. Reszta członków organizacji poszła jego śladem i wkrótce Gal i Rutherford znali także Davida, Toma, Lukasa, Alexa, dwóch Hermanów, Jonasa i Timo.
– To nie wszyscy od nas – oznajmił Indy, któremu już przeszedł pięciominutowy foch. – Szefuncio i pięciu innych dzisiaj nie mogło wpaść.
– Pewnie pracują – zasugerował Herman pierwszy, który był blondynem. Herman drugi miał ciemne włosy.
– O ile jeszcze ich nie rozstrzelali. Teraz nie wiesz, kiedy umrzesz – czy cię postrzelą, czy zeżre cię promieniowanie.
– Ach, Tom, jak zawsze w stu procentach pozytywny – Indy posłał mu sztuczny uśmiech. – Poza tym, ostatnio póki co tylko czekamy i oszczędzamy broń. Chodzą słuchy, że szefuncio ma wtyki u osób, które wiedzą, gdzie Ruski mają swój magazyn na broń – powiedział już o wiele bardziej poważnym tonem. Widać było, że jest zainteresowany sprawą. – Poza tym na co dzień pozbywamy się samotnych patrolów i staramy się fundować żołnierzom radzieckim to, co oni fundują nam. Dyplomacja już nie działa, więc my także podjęliśmy radykalne środki.
– To znaczy, że bawicie się w sabotaż i chcecie zrobić coś na kształt powstania? – zasugerował Gal.
– Możliwe. Jest jeszcze mnóstwo takich organizacji w całym Grazie. Kontaktujemy się ze sobą jednak bardzo rzadko, żeby nic nigdzie się nie rozniosło, ani tym bardziej – dotarło do Rusków. Oni już chyba jednak wiedzą, że coś się święci. Hej, załatwił mi ktoś w końcu te gumy? – spytał ni z gruszki ni z pietruszki, patrząc znacząco na Niklasa i Toma. – Miętowe, najostrzejsze.
– Mnie zastanawia tylko jedno – Tom podniósł się z fotela i oparł łokcie na kolanach, definitywnie ignorując ostatnie pytanie Indiego. – Po co oni się tam męczą z nami, gnębią nas, zabijają, skoro i tak wiedzą, że dołączą do siebie cały Związek bez żadnych ceregieli. Połowa ludzi kraju i tak już zmarła na chorobę popromienną, a prezydent i świta pojechali na wycieczkę.
 – Pobawić się chcą – parsknął Indy. – Wiesz, oni od zawsze mają takie dziwne upodobania. Ja też. Czekam na gumy.
– Tak samo jak my – wtrącił się Niklas, strzepując niedopałek prosto na kolano Rudka.
– Niklas, idioto!
– Widzicie, narzekacie, że wszystkich już gówno obchodzi co się z nimi stanie, a i tak marnujemy czas na wymyślanie akcji.
– W końcu i tak umrzemy.
– TOM!
– No co?
– Najważniejsze, że każdy się cieszy, kiedy widzi zaskoczoną twarz Ruska – podsumował Rudek, a reszta go poparła.
– Co z młodymi? – spytał Herman pierwszy.
– No, skoro wpadli to już zostają – Tom padł na fotel  i skrzyżował ręce na karku.
Rutherford zagryzł lekko wargę, gdyż nawet nie był świadom tego, że stoi przy drzwiach jak kołek, a jego dłoń, która wcześniej ściskała ramię brata, teraz z prędkością jednego centymetra na sekundę zjeżdża po ręce Gala.
– Póki co, wcale się jeszcze nie zgodziliśmy – oznajmił. Czuł się jednak, jak gdyby to od niego nie zależało, gdyż nagrabił sobie wtargnięciem na zamknięty sklep.
– Ru, ja tu mogę zostać. Wybierz sobie – albo organizacja, albo wojsko.
Siedemnastolatek spojrzał zaskoczony na brata – zupełnie jakby młodszy go szantażował! Obiecał sobie w myślach, że policzy się z nim w domu.
– Co cię tak natchnęło, Gal? Przecież histeryzujesz, kiedy lekko rozetniesz sobie palec.
– Nie chcesz ubarwić sobie życia? Co ci szkodzi? – Gal wiedział, że w życiu czasami potrzebne są zmiany. A on już miał dosyć ich codziennej rutyny – wstać, zjeść, woda, iść, przesiedzieć, przeżyć, wrócić. – Chcesz przeżyć, nie?
Rutherford zawahał się na moment i spojrzał na twarz Rudka, który udawał, że wcale nie interesuje go pogadanka braci i nie obchodzi go, co tam sobie wybiorą.
– Jasne, że chcę. Ale nigdy nie rozważałem takiej decyzji. Chcę przeżyć, by żyć, a nie przeżywać chwile pełne adrenaliny.

*

Rudek odprowadził ich do końca kanałów.
– Żeby otworzyć magazyn musicie pociągnąć ten łańcuch z boku, wiecie nie?
Bracia pokiwali głowami. Indy pomachał im dłonią i odwrócił się na pięcie.
Sayonara bitches, do zobaczenia! – krzyknął na pożegnanie, a jego rude włosy zaświeciły w słabym świetle jarzeniówki, kiedy wracał do bazy.
– Skąd masz pewność, że wrócimy? – spytał sfrustrowany Rutherford.
Indy zatrzymał się na chwilkę i spojrzał przez ramię.
– Po prostu wiem. Tak samo zwerbowaliśmy kilku innych – posłał im swój zadziorny uśmiech.
– My nie jesteśmy innymi. Daję słowo, że widzisz nas po raz ostatni.
Rudek tylko parsknął pod nosem i zniknął za zakrętem.
– Ru, wiesz, że my i tak tam przyjdziemy znowu? – zasugerował Gal.
Siedemnastolatek oblizał wargi i klepnął młodszego w plecy. Ten sapnął z zaskoczenia.
– Za co?
– Tak mi się zachciało. Możesz sobie tam wracać, ale ja nie zamierzam bawić się w naprzykrzanie się okupantom.
Gal i tak doskonale wiedział, że skoro on zgodził się na wstąpienie do organizacji, to Rutherford pójdzie za nim niczym cień. Stali się nierozłączni, a jego brat nie pozwoliłby mu na uczestniczenie w takich akcjach bez kontroli rodzicielskiej… Bratocielskiej.
Wiedział, że gdzieś wewnątrz czai się jego strach i panika, które szukają ujścia, ale póki co postanowił nauczyć się przełamywać granice. Chciał także nauczyć tego Rutherforda. Skoro brat nie chce służyć w wojsku, musi zdecydować się na inną ścieżkę; dorosnąć i być gotowym do poświęceń. Życie nie polega teraz na tym, aby odbębnić każdy dzień, a wykorzystać go jak najbardziej należycie. W końcu Rutherford zachowywał się tak, jakby wcale nie żyli w wojennej rzeczywistości, a powietrze było czyściutkie jak sprzed Wielkiego Wybuchu. Co z tego, że tylko czasami pakował się tam, gdzie nie trzeba – to tylko świadczyło o tym, że gdzieś w głębi duszy jest bardziej żądny przygód.

4 komentarze:

  1. Łer is spam? :C Muszę zostawić powiadomienie tutaj. :C

    Kran nominowała Cię do LBA! Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyś przyjęła nominację i odpowiedziała na moje pytania. .w.
    Więcej informacji:
    http://przyjaciele-opowiadanie.blogspot.com/2015/06/rozdzia-xxii-lba.html

    Proszę jechać aż na koniec rozdziału. xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej ^^

    Może na początek błędy, które najbardziej rzuciły mi się w oczy... "Oczywiście istniało wiele takich miejsc, ale w wiedeńskim mieście różnica ta była najwięcej wyczuwalna." wydaję mi się, że "najbardziej" lepiej by tu brzmiało ^^'' "Ostatecznie jednak żal im było opuszczać Graz i teraz już nie mają możliwości, aby spokojnie poszukać nowego domu za granicą." powinno być "nie mieli", tak sądzę, bo całość jest pisana w czasie przeszłym~ :)

    Druga część ma niesamowity klimat ^^ Od razu polubiłam braci i nie mam wątpliwości, że polubię resztę gangu, gdy ich nam bliżej przedstawisz :3 Ogółem, jak już mówiłam wcześniej, nie spodziewałam się, że opowiadanie tak bardzo mi się spodoba, a jednak! No i duży plus za to, że to już drugi rozdział, a dalej nie mam pewności, kogo z kim połączysz w parę, heh x'D

    Czekam na kolejną część i pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej, tu twoja była czytelniczka z blogu RaWery. Strasznie tęsknię za tym opowiadaniem z Dashie i przybywam z pytaniem do ciebie. Czy usunęłaś to opowiadanie? Bo jeśli nie to bardzo chętnie bym poczytała :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Matko boska, tu żeś mnie cholernie zaskoczyła xD
      Staram się jak najbardziej odbiec od przeszłości. Opowiadanie zostało niestety usunięte razem z blogiem, ponieważ pisałam je na bieżąco wraz z tworzeniem nowego posta (miałam wtedy 12/13 lat, jeju :v). Zostały mi jedynie początkowe rozdziały skrobane jeszcze w zeszycie i raczej nie ma możliwości przeczytania tych wypocin :')

      Usuń