środa, 3 czerwca 2015

Złoty łan: Po


4/4
Krocząc przez jadalnię postanowiłem sprawdzić, czy nie naraziłem się na nic, pozostawiając ognisko bez opieki. Usłyszałem gwar i zobaczyłem, jak nieznana mi dwójka wyrywa sobie z rąk gitarę.
Nigdy nie widziałem, aby komuś zechciało się taszczyć instrument na obóz, ale jak wiadomo – gitara jest uświetnieniem każdego ogniska i dodaje mu specyficznego klimatu. Zwłaszcza, jeśli ktoś zna wiele piosenek a reszta włącza się do wspólnego śpiewu.
Odniosłem wrażenie, że wśród obozowiczów znajduje się wiele osób, które umieją grać, dlatego powstał mały spór, kto chwali się pierwszy i kto co umie. Patrzyłem na nich zza okna i obserwowałem, jak w końcu dochodzą do porozumienia, ciemnowłosy chłopak bierze gitarę, jasnowłosa dziewczyna wydobywa skądś dwa dosyć cienkie patyki by wystukiwać rytm i wszyscy rozpoczynają imprezę ze „Sweet Home Alabama” na przeróżne, niespisane w nutach głosy.
Słońce zaszło już za horyzont, a niebo straciło swoje kolory, które ukazywało tylko przy dwóch porach dnia. Na powrót stało się sino-błękitne i zrobiło się nieco chłodniej.
– Kacper…?
Usłyszałem niepewny głos Teresy, dobiegający od wejścia do pomieszczenia.
– Młody, weź się nie obrażaj jak panienka – tym razem odezwał się Michał.
– Usuniemy te nagrania, jeśli chcesz – obiecał Dominik.
Słyszałem w ich głosach pewną skruchę. Byłem ciekaw, czy wśród nich jest Łukasz, ale nie miałem zamiaru się obracać.
– Zatrzymajcie je, jeśli chcecie – fuknąłem. – Nie będziemy jedynie niczego powtarzać. Zapomnijmy o wszystkim, ok? I tak za parę miesięcy nie będziecie wspominać o tym filmie, a ja nie będę pamietał, że coś takiego w ogóle miało miejsce.
– Kacper, chcemy cię tylko jeszcze przeprosić – jęknęła Ola.
– Może i zachowaliśmy się jak gówniarze, ale to wszystko jej pomysł! – próbował obronić się Michał.
– Mój? Ale wy się od razu zgodziliście! – głos Oli wzniósł się pół tonu wyżej.
– Dosyć – do akcji wkroczył Dominik. – Zróbmy tak, jak polecił Kacper. Zapomnijmy. Chcemy jednak podziękować za te sceny z popołudnia, są naprawdę dobre.
Kiwnąłem głową, a oni udali się na górę do swoich pokoi.
Poczułem, że ktoś staje obok mnie, a był to Łukasz. Wydawało mi się, że chce ze mną porozmawiać.
– Siądziesz z nami przy ognisku? – spytał.
– Nie – odparłem. – Chyba muszę już wracać do domu.
Tym sposobem zapewne zniszczyłem jakiekolwiek szanse na racjonalne wytłumaczenie naszego zachowania na polu. Teraz potrzebowałem jedynie wrócić do domu i zaszyć się w moim pokoju, by opadły mi nerwy.
Łukasz kiwnął głową na znak zrozumienia, zeskoczył z tarasu i powolnym krokiem udał się w stronę zgrai Mileny. Ucieszyłem się, że nie zamierzał na mnie naciskać lecz równocześnie zastanawiałem się, czy on się tym jakkolwiek przejął. A może to ja zwyczajnie przesadzam. Robię z igły widły.
Gdyby nie to, że on jest chłopakiem i ja jestem chłopakiem, nie robiłbym zapewne takiej jazdy. Podczas naszego małego pocałunku pragnąłem pomyśleć nad tym, jak w końcu jest ze mną. Czy da się wszystko to poukładać w głowie podczas tak krótkiej, pozornie niepoważnej czynności.

Same wakacje są dla mnie metaforą wolności. Każdy spędza je na swój własny sposób. Tutaj nie ma ograniczeń, nawet tych czasowych – w końcu w nocy nie musisz się martwić snem, ponieważ kolejnego dnia nie pojawiają się żadne, rutynowe obowiązki. Możesz wyjechać, tu i tam, daleko i blisko, do babci albo nawet polecieć do Australii.
Wolność przede wszystkim stawia na pierwszym miejscu brak zmartwień. Nie możesz czuć się swobodnie, kiedy coś cię nęka i dręczy, albowiem to cię blokuje. Ja jestem jej więźniem, ponieważ nie potrafię wyzbyć się nieustannie nękających mnie rozmyślań na temat mojej sytuacji. Pozornie jestem szczęśliwy, ale coś wewnątrz mnie nie do końca potrafi to zrozumieć. Kiedy się tego wyzbędę? Może kiedy w końcu opuszczę rodzinny dom i zacznę żyć na własną rękę? W końcu otoczę się ludźmi.
To jednak nie jest takie proste. Znów zacznie mnie nękać pozorna wolność, która najwyraźniej nigdy nie pomyśli o tym, by mnie opuścić. Pojawi się przecież tyle nowych zmartwień, a to jest całkowicie sprzeczne z moją teorią.
Może nadszedł czas na to, by przestać tyle rozmyślać i cieszyć się z tego, co mam? Nawet z bycia więźniem wolności. Każdy z nas nim jest. Żaden nie praktykuje pełnej teorii.

Chciałem dotrzeć do domu zanim zjawią się tam moi rodzice. Zapewne nie przejmą się tym, czy wrócę przed nimi, czy po nich – nie chcę tylko, by znów robili jakieś sceny. Wypady do babci zwykle kończą się poruszeniem kilku drażliwych tematów, o których wspomniała matka ojca.
Najdłuższa posiadówka u babci trwała do dwudziestej drugiej, zwykle nie siedzą tam dłużej niż do dwudziestej pierwszej, dlatego też musiałem się pospieszyć, jeżeli moim planem było przybycie do domu wcześniej niż rodzice.
Brak jakiegokolwiek środku transportu jest niesamowicie uciążliwy. Te codzienne przechadzki uzmysłowią mi, że w końcu trzeba naprawić ten rower. Albo postawić tutaj jakikolwiek przystanek autobusowy. Byłbym dozgonnie wdzięczny. Jędza Ela nigdy nie była na tyle dobra, by zaproponować mi podwóz. Pewnie z satysfakcją patrzyła, jak przemierzam te kilometry pieszo.
Bywały dni, kiedy uwielbiałem ten dystans dzielący mnie od „Złotego łanu” do domu. Wręcz rozkoszowałem się możliwością włączenia muzyki w słuchawkach i niezwracaniu uwagi na to, co dzieje się wokół. Ale częściej pojawiały się dni, wieczory, takie jak ten, kiedy ta droga po prostu mnie irytowała, dręczyła tym, jak potrafi się ciągnąć. Nie mogłem uwierzyć, że jestem dopiero tutaj, mijam dopiero ten znak, ten lasek.
Nie ma bata, oni z pewnością są już w domu.

Z oddali ujrzałem światła palące się w kuchni. Z duszą na ramieniu przekroczyłem drzwi.
– Jestem.
Nie zauważyli, siedzieli w kuchni i pewnie znów omawiali zachowanie babci, której niespodobały się zwyczaje mamy.
Czmychnąłem na górę, do siebie. Miałem nadzieję, że bajeczka z Szymonem i podwózką wypaliła. W końcu z Szymonem nawet się nie przyjaźnię. Po prostu egzystujemy obok siebie, żadne nie wadzi nikomu. Zwyczajnie tolerujemy swoją obecność, ale nie wymieniłem z nim więcej niż kilka słów, dwa zdania.
Wtem przypomniałem sobie o czymś, wyjąłem komórkę z kieszeni i ciężko opadłem na łóżko, uprzednio otwierając okno, by do pokoju napłynęło miłe, wieczorne powietrze. Nie przejmowałem się komarami i innym robactwem – rzadko mnie gryzły, a w nocy i tak zdechną.
Otworzyłem listę kontaktów i zatrzymałem palec ponad zieloną słuchawką, wahając się przez moment. Po chwili zastanowienia i uporządkowania argumentów za i przeciw, przytknąłem telefon do ucha. Pewnie znów nawrzeszczy, albo będzie jęczeć. A niech wrzeszczy.
Telefonu nie odebrała jednak jędza Ela i troszkę się nawet zawiodłem, kiedy usłyszałem głos pani Ani, kucharki. Od kiedy ona zajmuje miejsce na recepcji?
 – Proszę, słucham, zajazd „Złoty łan” – zwróciła się do mnie z naszą typową formułką.
– Tutaj Kacper.
Hm? – wyczułem w jej głosie nutę zdziwienia. – Co się stało? Czemu dzwonisz na numer zajazdu?
– Nic się nie stało – pewnie zadzwoniłbym do jędzy Eli, ale okazało się, że po wymianie karty ani razu nie potrzebowałem do niej dzwonić, dlatego też nie zapisywałem jej numeru. – Gdzie jest pani Ela? W końcu to ona odpowiada również za recepcję, kiedy nie ma mamy.
Poprosiła mnie, żebym na chwilkę tutaj popilnowała – odparła. – Chciałeś spytać jak u obozowiczów?
– No… Tak.
Wszystko w porządku, nie musisz się niczym martwić. Dobrze się bawią.
Zawiesiłem się na moment.
Halo, Kacper…? Jesteś tam?
– Tak, tak… Więc wszystko ok. Mogłabyś… poprosić Łukasza i pozwolić mu ze mną tu porozmawiać? – spytałem niepewnie. – Powinien być z resztą obozowiczów.
Hm… W porządku – odpowiedziała bez namysłu. – A co mam mu powiedzieć? – spytała, lekko zaciekawiona.
– Że… Kacper dzwoni. Będzie wiedział, że o mnie chodzi. I żeby przyszedł tutaj na recepcję. Daj mu telefon.
Dobrze. Poczekaj chwilkę.
Usłyszałem lekki stuk – pewnie odłożyła telefon na blat. Zniecierpliwiony układałem sobie scenariusze rozmowy w głowie i liczyłem ilość nitek tworzących poszczególną kratkę na mojej pościeli.
Halo?
Wzdrygnąłem się lekko.
– Tu Kacper.
Wiem.
– …Porozmawiamy jutro? – spytałem. Tylko na tyle było mnie stać. Scenariusze poszły w odstawkę. Zwyczajnie zjadła mnie trema na scenie.
Jasne.
– O tym… Wiesz… o dzisiaj – zaplątałem się. – Musiałem się szybko zbierać.
Ok.
– O której wyjeżdżacie?
Nie mam pojęcia. Może rano, może później.
– A o której macie pobudkę?
Ósma?
– Będę po ósmej.
Na tym skończyła się nasza rozmowa. Pani Ania spytała, czy to wszystko i się rozłączyliśmy.
Łukasz brzmiał trochę obojętnie, przez co pomyślałem sobie, że wcale nie chce ze mną rozmawiać. W sumie… Jego głos często tak brzmiał.

Znam Łukasza od rana. Nawet nie od samego; późnego rana. Sprawiał jednak, że chciałem przy nim być i mieć go na moment tylko dla siebie; żebyśmy zapadli się w czasoprzestrzeni i zatrzymali na jakiś czas siedząc wśród łanów zbóż. Żeby nikt nam nie przeszkodził.
Jeszcze nigdy nie upodobałem sobie jednej osoby. Teraz żałuję, że tak szybko zebrałem się z zajazdu. Byłem tak podekscytowany obecnością takiej ilości ludzi, a znów jestem sam. I to był tylko mój wybór. Ale kiedy się złościsz robisz wszystko machinalnie, bez myślenia. Nie zważasz na konsekwencje, których z czasem żałujesz. Jutro znów będzie cicho i pusto. Studenci również wyjeżdżają. Ponownie zostanę ja, źle poukładane detergenty i tłumy słoneczników na polach.

Rano szybko zerwałem się z łóżka słysząc odgłosy kroków dobiegające z kuchni. Mama musi być obecna przy odjazdach, dlatego też musiałem się szybko pozbierać, by zabrać się razem z nią.
Ubrałem się w to, co pierwsze złapałem i zbiegłem na dół. Mama czesała się przy lustrze przy wejściu.
– Jedziesz do zajazdu?
– Tak. Nie musisz się ze mną zabierać, już nie mam nic do roboty dla ciebie – odparła, wciąż patrząc na swoje odbicie.
– Ale… Ja chcę jechać.
– Pomógłbyś dziś ojcu.
– Ojciec nie potrzebuje mojej pomocy.
– Jak to nie? Zwyczajnie ci się nie chce trochę bardziej postarać – powiedziała z wyrzutem.
Schowałem się za ścianą i przewróciłem z oczami. Ona nigdy się nie dowie ani nie zrozumie, że ojciec lubi wyzywać mnie od bab i ciot.
Kiedy wsiadała do auta, wpakowałem się jej na sąsiednie siedzenie. Spojrzała na mnie niby ze skrywaną nienawiścią ale i zainteresowaniem, lecz ja starałem się, by nasze oczy się nie spotkały.
– Co cię tak tam rwie? – zdziwiła się.
– Chcę się pożegnać – odparłem wprost.
– Już nowi przyjaciele?
– W przeciwieństwie do was, ja jednak potrzebuję towarzystwa troszkę większej ilości osób – odparłem patrząc za okno i zakrywając oczy dłonią. Słońce posyłało ku ziemi pierwsze, drażniące promienie.
– Nigdy tak żywo nie reagowałeś na gości.
Postanowiłem nie odpowiadać.

Dotarliśmy do zajazdu kilka minut po ósmej, czyli tak, jak obiecałem Łukaszowi. Nim zdążyłem wysiąść z samochodu i chociażby się rozejrzeć, zostałem pognany do kuchni.
– Szybko, szybko! – poganiała pani Ania – trzeba przyspieszyć przygotowania do śniadania, autokar przyjechał jednak wcześniej.
Ukradkiem spojrzałem za okno – rzeczywiście, autobus zastępczy czekał już na parkingu. Coś leciutko ścisnęło mnie w klatce piersiowej.
Kroiliśmy ostatnie części warzyw z panem Leszkiem, a pani Ania już zanosiła je do jadalni. Widziałem, jak obozowicze pakują swoje walizki do bagażnika. Zdołałem wyłapać w tłumie głowę Doroty, Asi, Natalki, Sebka, Tomka i innych, ale nie dojrzałem nigdzie Łukasza.
Chciałem jak najszybciej skończyć i zdążyć się ze wszystkimi pożegnać – pewno także mieli ograniczoną ilość czasu zanim wsiądą do autokaru. O mało co nie oblałem wrzątkiem pana Leszka, ale odbyło się bez większych strat.
Kiedy wszystko zostało już zaniesione, a obozowicze ulokowali się przy stołach jadalni, zamierzałem poczekać, aż mniej więcej cała zgraja skończy jeść i będę mógł się z nimi pożegnać. Zaburczało mi w brzuchu, albowiem nie zdążyłem zjeść własnego śniadania, dlatego też sam sporządziłem sobie kanapkę z niepokrojonych resztek i usadowiłem przy blacie zaraz obok naszych kucharzy.
– No, Kacper, pierwszy raz widzę, żebyś aż tak ochoczo zjawiał się tutaj z samego rana - zaśmiał się pan Leszek. Odpowiedziałem mu jedynie lekkim uśmiechem, mając usta zapchane chlebem.
– Leszek, a tym studentom też trzeba coś przygotować na późniejszą godzinę? – zagadnęła pani Ania.
– Ta. Coś zamawiali, ale dopiero w okolicach wpół do dziesiątej – odparł kucharz. – Te, Kacper, wolniej, bo się udusisz.
– Przecież normalnie jem – mruknąłem, odwracając głowę w kierunku okienka „Zwrto naczyń”. Nie mogłem się skupić na jedzeniu, gdy na mnie patrzyli.
– Pewnie jakąś dziewczynę tam poznał i się spieszy – pani Ania machnęła ścierką, którą przecierała blaty, a pan Leszek od razu się z nią zgodził.
Pewnie zaczęliby się nabijać, gdyby z opresji nie uratowała mnie mama. Albo wpędziła w jeszcze większe bagno.
– Kacper, obejdź wszystkie pokoje, czy coś przypadkiem nie zostało i pozbieraj mi klucze, dobrze?
Westchnąłem cicho, kiwnąłem głową i udałem się na górę.
O dziwo pokoje pozostawiono w bardzo dobrym stanie. Pamiętam, jak podczas naszej szkolnej wycieczki pokoje zamieniły się w śmietnik już kilka chwil po naszym zameldowaniu się w hotelu. Jedynie nieumiejętnie złożone pościele walały się po łóżkach, ale to drobiazg. I tak trzeba będzie zdjąć poszewki i je wyprać.
Pojedyncze drobinki kurzu fruwały po pokoju, widoczne dzięki kolejnym promieniom słońca. Może z nudów powinienem je kiedyś zacząć liczyć? Pierwsze uderzyły mnie w samochodzie. Drugie zaraz pod wejściem zajazdu, a trzecie tutaj, przebijające się przez lekko naruszone firanki.
Przez moment stałem i jedynie wpatrywałem się w pozornie nieruchome, świetliste smugi, przecinane milimetrowymi pyłkami. W końcu jednak mrugnąłem, odwracając wzrok, obszedłem pokój, zerkając, czy nikt niczego nie zapomniał i wyjąłem klucz z drzwi, wciskając go do kieszeni. Kiedy jędza Ela weźmie się za sprzątanie, pozamyka je własnymi.

Milena wspominała mi, że chłopcy zajęli ostatni pokój. Wszedłem tam z cichą nadzieją, że znajdę coś należącego do Łukasza i będę mógł porozmawiać z nim ostatni raz. Niestety niczego się nie doszukałem, choć zajrzałem w każdy możliwy kąt. Było czysto. Jedynie samotny promień światła przeciskał się przez zasłony.
Obszedłem wszystkie pokoje, znalazłszy jedynie niewielką bransoletkę z rzemyków w piątce. Zbiegłem na dół, rzuciłem klucze na blat recepcji i udałem się w kierunku wyjścia. Nikogo już nie było w jadalni, zapewne więc już tłoczyli się przy autokarze, by kontynuować podróż do domu. Czekał ich jeszcze niemalże cały dzień drogi, nim autobus minie tabliczkę oznajmiającą, iż dotarli do Gdańska.
– Jaaa, moja bransoletka! – ucieszyła się Milena, kiedy natknąłem się na nią i Dorotę stojące na uboczu. Większość już stała pod drzwiami autokaru.
Podałem jej zgubę, a ta od razu zawiązała ją na lewym nadgarstku.
– W końcu do domu – westchnęła Dorota. – Ta podróż robi się bardzo męcząca. Byłam już na dzisiaj umówiona.
– Mam nadzieję, że się wam u nas podobało – powiedziałem, a obie kiwnęły głowami.
– Pewnie. Choć długo bym nie wytrzymała, nie ma co robić dookoła – odparła szczerze Milena.
Chwilkę później doplątali się do nas Sebek i Paweł.
– Matko, znowu kilka godzin ogniatania – jęknął Paweł, przeciągając się i ściskając powieki.
– Proszę wszystkich o zajęcie swoich miejsc w autokarze! – głos opiekuna była bardzo donośny, nie było możliwości, by ktoś go nie usłyszał.
– Kacper – Milena stanęła przede mną i uścisnęła mnie lekko. – Było super. Do zobaczenia. Może kiedyś się jeszcze wszyscy spotkamy.
Pożegnałem się z każdym, ukradkiem spoglądając w tłum innych obozowiczów.
– Gdzie jest Łukasz? – zaciekawił się Sebek. Zupełnie jakby czytał w moich myślach.
– Widziałem go jedynie na jadalni – odparł Paweł.
Dziewczyny pomachały mi ostatni raz i wszyscy udali się w stronę wejść do autokarów.
Miałem cichą, głupią nadzieję, że jakimś cudem Łukasz został tutaj, w „Złotym łanie” i w końcu będziemy mieli czas, żeby porozmawiać i nikt nam tym razem nie przeszkodzi. Co ja sobie wyobrażam.
Stanąłem obok mojej mamy, która rozmawiała i wymieniała ostatnie uwagi z opiekunem i opiekunką grupy. Promień słońca okazał się być na tyle łaskawy, że odbił się od jego szyby i lekko poraził mnie w oczy. Może był to pewien rodzaj  zapłaty za wcześniejsze chwile uwagi, ale właśnie w tamtym oknie ujrzałem Łukasza, który popatrzył na mnie w tym samym momencie.
Chciałem coś bezgłośnie powiedzieć, ale jedynie lekko otworzyłem usta. Sebek i Natalka machali mi z okna, lecz nie zwracałem na nich uwagi. Machnąłem jedynie kilka razy dłonią dla niepoznaki. Coś lekko mnie ścisnęło, albowiem nie wywiązaliśmy się z umowy i nie zdążyłem porozmawiać z Łukaszem na temat wczorajszych zdarzeń.
Moment później drzwi się zamknęły, Łukasz posłał mi wymuszonego całusa i autokar ruszył, pozostawiając mnie, mamę i panią Elę na placu. Omiótł mnie ostatni, śmierdzący i gorący zapach spalin.
– I znów spokój – tak skomentowała moja mama odjazd obozowiczów.
Rzeczywiście, poczułem tajemniczą pustkę. Spojrzałem na horyzont, gdzie urywała się droga, lecz autobusu nie było już widać. Czekała ich daleka droga do pomorskiej stolicy.
Pole żyta po drugiej stronie ulicy wydawało mi się dzisiaj jakieś inne. Owszem, jak zwykle odbijało żółte słońce, przez co zdawało się być jeszcze bardziej złote, ale teraz wyglądało na jeszcze piękniejsze. Jakby zechciało popisać się i dać z siebie wszystko na pożegnanie.
Ja wcale stąd nie odjeżdżałem. Mimo wszystko ogarnęło mnie uczucie, które towarzyszy ludziom za każdym razem, kiedy opuszczają jakieś miejsce, w którym nocowali. To taki szczególny rodzaj sentymentu. Troszkę tęsknisz, lecz mimo wszystko cieszysz się, że w końcu wrócisz do miejsca, gdzie przysłowiowo najlepiej.
Mama i jędza Ela już dawno weszły do środka, więc i ja to zrobiłem. W porównaniu z dniem wczorajszym było za cicho. Czyli tak, jak zwykle. Pewnie jeśli ciągle żyłbym wśród ludzi i gwaru, taka cisza ucieszyłaby się z rozsadzenia mi uszu.

Mama układała kluczyki na odpowiednie wieszaczki. Pani Ela pewnie zajęła się swoimi obowiązkami. Nikt nie przejmował się, że z twarzą bez jakiegokolwiek wyrazu opieram się o framugę wejścia do jadalni. Czułem się, jakbym wszystko miał robić w spowolnionym tempie. Może pomogę kucharzom zmywać naczynia po śniadaniu. A potem ostatni raz przejdę wydeptanymi ścieżkami wśród łanów zbóż. Będę czekał, aż odlecą niektóre wspomnienia, trochę wstydliwe. Ale jak najbardziej pozytywne.

~.~.~.

Koniec.
Nie tak sobie wyobrażałam to opowiadanie. Miało być o wiele bardziej romantycznie, słodko (setka różnych scenek, które nie zostały ujęte), a wyszło nijako. Ale letnio. Mam nadzieję, że udało mi się zawrzeć tutaj ułamek letniego klimatu, bowiem to tutaj było najważniejsze.

Chciałabym od wakacji zacząć publikować moje bardziej ambitne sci-fi. Boję się, że wyjdzie klapa, a nie opowieść. Zawieram tam zbyt wiele wątków, o których zupełnie nie mam pojęcia.
No. Nie mogę dołować się na samym początku. Trzeba zbierać siły, na dwustu stronach się ono nie może skończyć.

2 komentarze:

  1. Ujęcie letniego klimatu wyszło ci świetnie ^^ Choć akcja nie była niespodziewana i szybka, ten właśnie klimat sprawił, że opowiadanie czytało się bardzo przyjemnie. Lubię takie "leniwe" opka :3

    Uch... Sci-fi. Szczerze mówiąc nie lubię tego rodzaju literatury, ale zobaczymy, zacznę czytać i się okaże ^^'

    Weny :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :3
      Ja właśnie sci-fi wielbię, stoi na podium moich ulubionych typów literatury :')

      Usuń