4/4
Krocząc przez
jadalnię postanowiłem sprawdzić, czy nie naraziłem się na nic, pozostawiając
ognisko bez opieki. Usłyszałem gwar i zobaczyłem, jak nieznana mi dwójka wyrywa
sobie z rąk gitarę.
Nigdy nie
widziałem, aby komuś zechciało się taszczyć instrument na obóz, ale jak wiadomo
– gitara jest uświetnieniem każdego ogniska i dodaje mu specyficznego klimatu.
Zwłaszcza, jeśli ktoś zna wiele piosenek a reszta włącza się do wspólnego
śpiewu.
Odniosłem
wrażenie, że wśród obozowiczów znajduje się wiele osób, które umieją grać, dlatego
powstał mały spór, kto chwali się pierwszy i kto co umie. Patrzyłem na nich zza
okna i obserwowałem, jak w końcu dochodzą do porozumienia, ciemnowłosy chłopak
bierze gitarę, jasnowłosa dziewczyna wydobywa skądś dwa dosyć cienkie patyki by
wystukiwać rytm i wszyscy rozpoczynają imprezę ze „Sweet Home Alabama” na przeróżne, niespisane w nutach głosy.
Słońce zaszło
już za horyzont, a niebo straciło swoje kolory, które ukazywało tylko przy
dwóch porach dnia. Na powrót stało się sino-błękitne i zrobiło się nieco
chłodniej.
– Kacper…?
Usłyszałem
niepewny głos Teresy, dobiegający od wejścia do pomieszczenia.
– Młody, weź
się nie obrażaj jak panienka – tym razem odezwał się Michał.
– Usuniemy te
nagrania, jeśli chcesz – obiecał Dominik.
Słyszałem w
ich głosach pewną skruchę. Byłem ciekaw, czy wśród nich jest Łukasz, ale nie
miałem zamiaru się obracać.
– Zatrzymajcie
je, jeśli chcecie – fuknąłem. – Nie będziemy jedynie niczego powtarzać. Zapomnijmy
o wszystkim, ok? I tak za parę miesięcy nie będziecie wspominać o tym filmie, a
ja nie będę pamietał, że coś takiego w ogóle miało miejsce.
– Kacper,
chcemy cię tylko jeszcze przeprosić – jęknęła Ola.
– Może i
zachowaliśmy się jak gówniarze, ale to wszystko jej pomysł! – próbował obronić
się Michał.
– Mój? Ale wy
się od razu zgodziliście! – głos Oli wzniósł się pół tonu wyżej.
– Dosyć – do
akcji wkroczył Dominik. – Zróbmy tak, jak polecił Kacper. Zapomnijmy. Chcemy
jednak podziękować za te sceny z popołudnia, są naprawdę dobre.
Kiwnąłem
głową, a oni udali się na górę do swoich pokoi.
Poczułem, że
ktoś staje obok mnie, a był to Łukasz. Wydawało mi się, że chce ze mną porozmawiać.
– Siądziesz z
nami przy ognisku? – spytał.
– Nie –
odparłem. – Chyba muszę już wracać do domu.
Tym sposobem
zapewne zniszczyłem jakiekolwiek szanse na racjonalne wytłumaczenie naszego
zachowania na polu. Teraz potrzebowałem jedynie wrócić do domu i zaszyć się w
moim pokoju, by opadły mi nerwy.
Łukasz kiwnął
głową na znak zrozumienia, zeskoczył z tarasu i powolnym krokiem udał się w
stronę zgrai Mileny. Ucieszyłem się, że nie zamierzał na mnie naciskać lecz
równocześnie zastanawiałem się, czy on się tym jakkolwiek przejął. A może to ja
zwyczajnie przesadzam. Robię z igły widły.
Gdyby nie to,
że on jest chłopakiem i ja jestem chłopakiem, nie robiłbym zapewne takiej jazdy.
Podczas naszego małego pocałunku pragnąłem pomyśleć nad tym, jak w końcu jest
ze mną. Czy da się wszystko to poukładać w głowie podczas tak krótkiej,
pozornie niepoważnej czynności.
Same wakacje
są dla mnie metaforą wolności. Każdy spędza je na swój własny sposób. Tutaj nie
ma ograniczeń, nawet tych czasowych – w końcu w nocy nie musisz się martwić
snem, ponieważ kolejnego dnia nie pojawiają się żadne, rutynowe obowiązki. Możesz
wyjechać, tu i tam, daleko i blisko, do babci albo nawet polecieć do Australii.
Wolność przede
wszystkim stawia na pierwszym miejscu brak zmartwień. Nie możesz czuć się
swobodnie, kiedy coś cię nęka i dręczy, albowiem to cię blokuje. Ja jestem jej
więźniem, ponieważ nie potrafię wyzbyć się nieustannie nękających mnie rozmyślań
na temat mojej sytuacji. Pozornie jestem szczęśliwy, ale coś wewnątrz mnie nie
do końca potrafi to zrozumieć. Kiedy się tego wyzbędę? Może kiedy w końcu
opuszczę rodzinny dom i zacznę żyć na własną rękę? W końcu otoczę się ludźmi.
To jednak nie
jest takie proste. Znów zacznie mnie nękać pozorna wolność, która najwyraźniej
nigdy nie pomyśli o tym, by mnie opuścić. Pojawi się przecież tyle nowych
zmartwień, a to jest całkowicie sprzeczne z moją teorią.
Może nadszedł
czas na to, by przestać tyle rozmyślać i cieszyć się z tego, co mam? Nawet z
bycia więźniem wolności. Każdy z nas
nim jest. Żaden nie praktykuje pełnej teorii.
Chciałem
dotrzeć do domu zanim zjawią się tam moi rodzice. Zapewne nie przejmą się tym,
czy wrócę przed nimi, czy po nich – nie chcę tylko, by znów robili jakieś
sceny. Wypady do babci zwykle kończą się poruszeniem kilku drażliwych tematów,
o których wspomniała matka ojca.
Najdłuższa
posiadówka u babci trwała do dwudziestej drugiej, zwykle nie siedzą tam dłużej
niż do dwudziestej pierwszej, dlatego też musiałem się pospieszyć, jeżeli moim
planem było przybycie do domu wcześniej niż rodzice.
Brak
jakiegokolwiek środku transportu jest niesamowicie uciążliwy. Te codzienne
przechadzki uzmysłowią mi, że w końcu trzeba naprawić ten rower. Albo postawić
tutaj jakikolwiek przystanek autobusowy. Byłbym dozgonnie wdzięczny. Jędza Ela
nigdy nie była na tyle dobra, by zaproponować mi podwóz. Pewnie z satysfakcją patrzyła,
jak przemierzam te kilometry pieszo.
Bywały dni,
kiedy uwielbiałem ten dystans dzielący mnie od „Złotego łanu” do domu. Wręcz
rozkoszowałem się możliwością włączenia muzyki w słuchawkach i niezwracaniu
uwagi na to, co dzieje się wokół. Ale częściej pojawiały się dni, wieczory,
takie jak ten, kiedy ta droga po prostu mnie irytowała, dręczyła tym, jak
potrafi się ciągnąć. Nie mogłem uwierzyć, że jestem dopiero tutaj, mijam
dopiero ten znak, ten lasek.
Nie ma bata,
oni z pewnością są już w domu.
Z oddali
ujrzałem światła palące się w kuchni. Z duszą na ramieniu przekroczyłem drzwi.
– Jestem.
Nie zauważyli,
siedzieli w kuchni i pewnie znów omawiali zachowanie babci, której niespodobały
się zwyczaje mamy.
Czmychnąłem na
górę, do siebie. Miałem nadzieję, że bajeczka z Szymonem i podwózką wypaliła. W
końcu z Szymonem nawet się nie przyjaźnię. Po prostu egzystujemy obok siebie,
żadne nie wadzi nikomu. Zwyczajnie tolerujemy swoją obecność, ale nie
wymieniłem z nim więcej niż kilka słów, dwa zdania.
Wtem
przypomniałem sobie o czymś, wyjąłem komórkę z kieszeni i ciężko opadłem na
łóżko, uprzednio otwierając okno, by do pokoju napłynęło miłe, wieczorne
powietrze. Nie przejmowałem się komarami i innym robactwem – rzadko mnie
gryzły, a w nocy i tak zdechną.
Otworzyłem
listę kontaktów i zatrzymałem palec ponad zieloną słuchawką, wahając się przez
moment. Po chwili zastanowienia i uporządkowania argumentów za i przeciw,
przytknąłem telefon do ucha. Pewnie znów nawrzeszczy, albo będzie jęczeć. A
niech wrzeszczy.
Telefonu nie
odebrała jednak jędza Ela i troszkę się nawet zawiodłem, kiedy usłyszałem głos
pani Ani, kucharki. Od kiedy ona zajmuje miejsce na recepcji?
– Proszę,
słucham, zajazd „Złoty łan” – zwróciła się do mnie z naszą typową formułką.
– Tutaj
Kacper.
– Hm? – wyczułem w jej głosie nutę
zdziwienia. – Co się stało? Czemu
dzwonisz na numer zajazdu?
– Nic się nie
stało – pewnie zadzwoniłbym do jędzy Eli, ale okazało się, że po wymianie karty
ani razu nie potrzebowałem do niej dzwonić, dlatego też nie zapisywałem jej
numeru. – Gdzie jest pani Ela? W końcu to ona odpowiada również za recepcję,
kiedy nie ma mamy.
– Poprosiła mnie, żebym na chwilkę tutaj
popilnowała – odparła. – Chciałeś
spytać jak u obozowiczów?
– No… Tak.
– Wszystko w porządku, nie musisz się niczym
martwić. Dobrze się bawią.
Zawiesiłem się
na moment.
– Halo, Kacper…? Jesteś tam?
– Tak, tak…
Więc wszystko ok. Mogłabyś… poprosić Łukasza i pozwolić mu ze mną tu porozmawiać?
– spytałem niepewnie. – Powinien być z resztą obozowiczów.
– Hm… W porządku – odpowiedziała bez
namysłu. – A co mam mu powiedzieć? –
spytała, lekko zaciekawiona.
– Że… Kacper
dzwoni. Będzie wiedział, że o mnie chodzi. I żeby przyszedł tutaj na recepcję.
Daj mu telefon.
– Dobrze. Poczekaj chwilkę.
Usłyszałem
lekki stuk – pewnie odłożyła telefon na blat. Zniecierpliwiony układałem sobie
scenariusze rozmowy w głowie i liczyłem ilość nitek tworzących poszczególną
kratkę na mojej pościeli.
– Halo?
Wzdrygnąłem
się lekko.
– Tu Kacper.
– Wiem.
–
…Porozmawiamy jutro? – spytałem. Tylko na tyle było mnie stać. Scenariusze
poszły w odstawkę. Zwyczajnie zjadła mnie trema na scenie.
– Jasne.
– O tym…
Wiesz… o dzisiaj – zaplątałem się. – Musiałem się szybko zbierać.
– Ok.
– O której
wyjeżdżacie?
– Nie mam pojęcia. Może rano, może później.
– A o której
macie pobudkę?
– Ósma?
– Będę po
ósmej.
Na tym
skończyła się nasza rozmowa. Pani Ania spytała, czy to wszystko i się
rozłączyliśmy.
Łukasz brzmiał
trochę obojętnie, przez co pomyślałem sobie, że wcale nie chce ze mną rozmawiać.
W sumie… Jego głos często tak brzmiał.
Znam Łukasza
od rana. Nawet nie od samego; późnego rana. Sprawiał jednak, że chciałem przy
nim być i mieć go na moment tylko dla siebie; żebyśmy zapadli się w
czasoprzestrzeni i zatrzymali na jakiś czas siedząc wśród łanów zbóż. Żeby nikt
nam nie przeszkodził.
Jeszcze nigdy
nie upodobałem sobie jednej osoby. Teraz żałuję, że tak szybko zebrałem się z
zajazdu. Byłem tak podekscytowany obecnością takiej ilości ludzi, a znów jestem
sam. I to był tylko mój wybór. Ale kiedy się złościsz robisz wszystko
machinalnie, bez myślenia. Nie zważasz na konsekwencje, których z czasem
żałujesz. Jutro znów będzie cicho i pusto. Studenci również wyjeżdżają. Ponownie
zostanę ja, źle poukładane detergenty i tłumy słoneczników na polach.
Rano szybko
zerwałem się z łóżka słysząc odgłosy kroków dobiegające z kuchni. Mama musi być
obecna przy odjazdach, dlatego też musiałem się szybko pozbierać, by zabrać się
razem z nią.
Ubrałem się w
to, co pierwsze złapałem i zbiegłem na dół. Mama czesała się przy lustrze przy
wejściu.
– Jedziesz do
zajazdu?
– Tak. Nie
musisz się ze mną zabierać, już nie mam nic do roboty dla ciebie – odparła,
wciąż patrząc na swoje odbicie.
– Ale… Ja chcę
jechać.
– Pomógłbyś
dziś ojcu.
– Ojciec nie
potrzebuje mojej pomocy.
– Jak to nie?
Zwyczajnie ci się nie chce trochę bardziej postarać – powiedziała z wyrzutem.
Schowałem się
za ścianą i przewróciłem z oczami. Ona nigdy się nie dowie ani nie zrozumie, że
ojciec lubi wyzywać mnie od bab i ciot.
Kiedy wsiadała
do auta, wpakowałem się jej na sąsiednie siedzenie. Spojrzała na mnie niby ze
skrywaną nienawiścią ale i zainteresowaniem, lecz ja starałem się, by nasze
oczy się nie spotkały.
– Co cię tak
tam rwie? – zdziwiła się.
– Chcę się
pożegnać – odparłem wprost.
– Już nowi
przyjaciele?
– W
przeciwieństwie do was, ja jednak potrzebuję towarzystwa troszkę większej
ilości osób – odparłem patrząc za okno i zakrywając oczy dłonią. Słońce
posyłało ku ziemi pierwsze, drażniące promienie.
– Nigdy tak
żywo nie reagowałeś na gości.
Postanowiłem
nie odpowiadać.
Dotarliśmy do
zajazdu kilka minut po ósmej, czyli tak, jak obiecałem Łukaszowi. Nim zdążyłem
wysiąść z samochodu i chociażby się rozejrzeć, zostałem pognany do kuchni.
– Szybko,
szybko! – poganiała pani Ania – trzeba przyspieszyć przygotowania do śniadania,
autokar przyjechał jednak wcześniej.
Ukradkiem
spojrzałem za okno – rzeczywiście, autobus zastępczy czekał już na parkingu.
Coś leciutko ścisnęło mnie w klatce piersiowej.
Kroiliśmy
ostatnie części warzyw z panem Leszkiem, a pani Ania już zanosiła je do
jadalni. Widziałem, jak obozowicze pakują swoje walizki do bagażnika. Zdołałem
wyłapać w tłumie głowę Doroty, Asi, Natalki, Sebka, Tomka i innych, ale nie
dojrzałem nigdzie Łukasza.
Chciałem jak
najszybciej skończyć i zdążyć się ze wszystkimi pożegnać – pewno także mieli
ograniczoną ilość czasu zanim wsiądą do autokaru. O mało co nie oblałem
wrzątkiem pana Leszka, ale odbyło się bez większych strat.
Kiedy wszystko
zostało już zaniesione, a obozowicze ulokowali się przy stołach jadalni, zamierzałem
poczekać, aż mniej więcej cała zgraja skończy jeść i będę mógł się z nimi
pożegnać. Zaburczało mi w brzuchu, albowiem nie zdążyłem zjeść własnego
śniadania, dlatego też sam sporządziłem sobie kanapkę z niepokrojonych resztek
i usadowiłem przy blacie zaraz obok naszych kucharzy.
– No, Kacper,
pierwszy raz widzę, żebyś aż tak ochoczo zjawiał się tutaj z samego rana - zaśmiał
się pan Leszek. Odpowiedziałem mu jedynie lekkim uśmiechem, mając usta zapchane
chlebem.
– Leszek, a
tym studentom też trzeba coś przygotować na późniejszą godzinę? – zagadnęła
pani Ania.
– Ta. Coś
zamawiali, ale dopiero w okolicach wpół do dziesiątej – odparł kucharz. – Te,
Kacper, wolniej, bo się udusisz.
– Przecież
normalnie jem – mruknąłem, odwracając głowę w kierunku okienka „Zwrto naczyń”.
Nie mogłem się skupić na jedzeniu, gdy na mnie patrzyli.
– Pewnie jakąś
dziewczynę tam poznał i się spieszy – pani Ania machnęła ścierką, którą przecierała
blaty, a pan Leszek od razu się z nią zgodził.
Pewnie
zaczęliby się nabijać, gdyby z opresji nie uratowała mnie mama. Albo wpędziła w
jeszcze większe bagno.
– Kacper,
obejdź wszystkie pokoje, czy coś przypadkiem nie zostało i pozbieraj mi klucze,
dobrze?
Westchnąłem
cicho, kiwnąłem głową i udałem się na górę.
O dziwo pokoje
pozostawiono w bardzo dobrym stanie. Pamiętam, jak podczas naszej szkolnej
wycieczki pokoje zamieniły się w śmietnik już kilka chwil po naszym
zameldowaniu się w hotelu. Jedynie nieumiejętnie złożone pościele walały się po
łóżkach, ale to drobiazg. I tak trzeba będzie zdjąć poszewki i je wyprać.
Pojedyncze
drobinki kurzu fruwały po pokoju, widoczne dzięki kolejnym promieniom słońca.
Może z nudów powinienem je kiedyś zacząć liczyć? Pierwsze uderzyły mnie w
samochodzie. Drugie zaraz pod wejściem zajazdu, a trzecie tutaj, przebijające
się przez lekko naruszone firanki.
Przez moment
stałem i jedynie wpatrywałem się w pozornie nieruchome, świetliste smugi,
przecinane milimetrowymi pyłkami. W końcu jednak mrugnąłem, odwracając wzrok,
obszedłem pokój, zerkając, czy nikt niczego nie zapomniał i wyjąłem klucz z
drzwi, wciskając go do kieszeni. Kiedy jędza Ela weźmie się za sprzątanie,
pozamyka je własnymi.
Milena
wspominała mi, że chłopcy zajęli ostatni pokój. Wszedłem tam z cichą nadzieją,
że znajdę coś należącego do Łukasza i będę mógł porozmawiać z nim ostatni raz.
Niestety niczego się nie doszukałem, choć zajrzałem w każdy możliwy kąt. Było
czysto. Jedynie samotny promień światła przeciskał się przez zasłony.
Obszedłem
wszystkie pokoje, znalazłszy jedynie niewielką bransoletkę z rzemyków w piątce.
Zbiegłem na dół, rzuciłem klucze na blat recepcji i udałem się w kierunku
wyjścia. Nikogo już nie było w jadalni, zapewne więc już tłoczyli się przy
autokarze, by kontynuować podróż do domu. Czekał ich jeszcze niemalże cały
dzień drogi, nim autobus minie tabliczkę oznajmiającą, iż dotarli do Gdańska.
– Jaaa, moja
bransoletka! – ucieszyła się Milena, kiedy natknąłem się na nią i Dorotę
stojące na uboczu. Większość już stała pod drzwiami autokaru.
Podałem jej
zgubę, a ta od razu zawiązała ją na lewym nadgarstku.
– W końcu do
domu – westchnęła Dorota. – Ta podróż robi się bardzo męcząca. Byłam już na
dzisiaj umówiona.
– Mam
nadzieję, że się wam u nas podobało – powiedziałem, a obie kiwnęły głowami.
– Pewnie. Choć
długo bym nie wytrzymała, nie ma co robić dookoła – odparła szczerze Milena.
Chwilkę
później doplątali się do nas Sebek i Paweł.
– Matko, znowu
kilka godzin ogniatania – jęknął Paweł, przeciągając się i ściskając powieki.
– Proszę
wszystkich o zajęcie swoich miejsc w autokarze! – głos opiekuna była bardzo donośny,
nie było możliwości, by ktoś go nie usłyszał.
– Kacper –
Milena stanęła przede mną i uścisnęła mnie lekko. – Było super. Do zobaczenia.
Może kiedyś się jeszcze wszyscy spotkamy.
Pożegnałem się
z każdym, ukradkiem spoglądając w tłum innych obozowiczów.
– Gdzie jest
Łukasz? – zaciekawił się Sebek. Zupełnie jakby czytał w moich myślach.
– Widziałem go
jedynie na jadalni – odparł Paweł.
Dziewczyny
pomachały mi ostatni raz i wszyscy udali się w stronę wejść do autokarów.
Miałem cichą,
głupią nadzieję, że jakimś cudem Łukasz został tutaj, w „Złotym łanie” i w końcu
będziemy mieli czas, żeby porozmawiać i nikt nam tym razem nie przeszkodzi. Co
ja sobie wyobrażam.
Stanąłem obok
mojej mamy, która rozmawiała i wymieniała ostatnie uwagi z opiekunem i
opiekunką grupy. Promień słońca okazał się być na tyle łaskawy, że odbił się od
jego szyby i lekko poraził mnie w oczy. Może był to pewien rodzaj zapłaty za wcześniejsze chwile uwagi, ale
właśnie w tamtym oknie ujrzałem Łukasza, który popatrzył na mnie w tym samym
momencie.
Chciałem coś
bezgłośnie powiedzieć, ale jedynie lekko otworzyłem usta. Sebek i Natalka machali
mi z okna, lecz nie zwracałem na nich uwagi. Machnąłem jedynie kilka razy
dłonią dla niepoznaki. Coś lekko mnie ścisnęło, albowiem nie wywiązaliśmy się z
umowy i nie zdążyłem porozmawiać z Łukaszem na temat wczorajszych zdarzeń.
Moment później
drzwi się zamknęły, Łukasz posłał mi wymuszonego całusa i autokar ruszył,
pozostawiając mnie, mamę i panią Elę na placu. Omiótł mnie ostatni, śmierdzący
i gorący zapach spalin.
– I znów
spokój – tak skomentowała moja mama odjazd obozowiczów.
Rzeczywiście,
poczułem tajemniczą pustkę. Spojrzałem na horyzont, gdzie urywała się droga,
lecz autobusu nie było już widać. Czekała ich daleka droga do pomorskiej
stolicy.
Pole żyta po
drugiej stronie ulicy wydawało mi się dzisiaj jakieś inne. Owszem, jak zwykle odbijało
żółte słońce, przez co zdawało się być jeszcze bardziej złote, ale teraz
wyglądało na jeszcze piękniejsze. Jakby zechciało popisać się i dać z siebie
wszystko na pożegnanie.
Ja wcale stąd
nie odjeżdżałem. Mimo wszystko ogarnęło mnie uczucie, które towarzyszy ludziom
za każdym razem, kiedy opuszczają jakieś miejsce, w którym nocowali. To taki
szczególny rodzaj sentymentu. Troszkę tęsknisz, lecz mimo wszystko cieszysz
się, że w końcu wrócisz do miejsca, gdzie przysłowiowo najlepiej.
Mama i jędza
Ela już dawno weszły do środka, więc i ja to zrobiłem. W porównaniu z dniem
wczorajszym było za cicho. Czyli tak, jak zwykle. Pewnie jeśli ciągle żyłbym
wśród ludzi i gwaru, taka cisza ucieszyłaby się z rozsadzenia mi uszu.
Mama układała kluczyki
na odpowiednie wieszaczki. Pani Ela pewnie zajęła się swoimi obowiązkami. Nikt
nie przejmował się, że z twarzą bez jakiegokolwiek wyrazu opieram się o framugę
wejścia do jadalni. Czułem się, jakbym wszystko miał robić w spowolnionym
tempie. Może pomogę kucharzom zmywać naczynia po śniadaniu. A potem ostatni raz
przejdę wydeptanymi ścieżkami wśród łanów zbóż. Będę czekał, aż odlecą niektóre
wspomnienia, trochę wstydliwe. Ale jak najbardziej pozytywne.
~.~.~.
Koniec.
Nie tak sobie wyobrażałam to opowiadanie. Miało być o wiele bardziej romantycznie, słodko (setka różnych scenek, które nie zostały ujęte), a wyszło nijako. Ale letnio. Mam nadzieję, że udało mi się zawrzeć tutaj ułamek letniego klimatu, bowiem to tutaj było najważniejsze.
Chciałabym od wakacji zacząć publikować moje bardziej ambitne sci-fi. Boję się, że wyjdzie klapa, a nie opowieść. Zawieram tam zbyt wiele wątków, o których zupełnie nie mam pojęcia.
No. Nie mogę dołować się na samym początku. Trzeba zbierać siły, na dwustu stronach się ono nie może skończyć.
Ujęcie letniego klimatu wyszło ci świetnie ^^ Choć akcja nie była niespodziewana i szybka, ten właśnie klimat sprawił, że opowiadanie czytało się bardzo przyjemnie. Lubię takie "leniwe" opka :3
OdpowiedzUsuńUch... Sci-fi. Szczerze mówiąc nie lubię tego rodzaju literatury, ale zobaczymy, zacznę czytać i się okaże ^^'
Weny :D
Dzięki :3
UsuńJa właśnie sci-fi wielbię, stoi na podium moich ulubionych typów literatury :')