niedziela, 2 sierpnia 2015

To powoli nas zabija: ROZDZIAŁ 4


Kolejne dwa dni wyglądały dokładnie tak samo jak sieć poprzednich. Ani Gal ani Rutherford nawet słowem nie wspominali o spotkaniu w supermarkecie. Piętnastolatek był trochę zły, gdyż sądził, że jego starszy brat przejmie inicjatywę i uregulują tę sprawę. Nic jednak ku temu nie zmierzało.
                W końcu Rutherford zawsze był zdecydowany. Zazwyczaj wyrabiał sobie zdanie na pewien temat, którego mocno się trzymał, a teraz zachowywał się tak, jakby nie potrafił wyrobić sobie żadnego. Gal rozumiał, że jest to bardzo ciężka decyzja, a nawet niedorzeczna, skoro ledwo co dowiedzieli się o podobnych organizacjach. Celem Rutherforda było przeżyć i uciec. Nie zamierzał dodawać do tego prostego planu żadnych skomplikowanych elementów.

*

                Oboje wlekli się do szkoły, jak co dzień, o stałej, rutynowej porze. Nad miastem wciąż wisiał ten sam dym, tylko w niektórych miejscach przebijały się nikłe promienie słońca.
                Droga do szkoły zajmowała im zazwyczaj dwadzieścia minut, bywały momenty, kiedy dobiegali tam nawet w dziesięć. Była dosyć dużym budynkiem, który mieścił szkołę średnią. Rutherford uczęszczał do klasy 11, a Gal do 9. Oboje uczyli się tam od siódmej i nie zmieniali budynków, gdyż tamtejsza szkoła średnia miała odpowiadający im poziom. Po ogłoszeniu stanu wojennego jej standardy nieco zmalały, gdyż kadra nauczycielska znacznie się zmniejszyła.
               
                Rutherford kopnął kamień w kierunku Gala, a ten posłał go kilka metrów do przodu, także kierując go w stronę brata. Gruzówka stała się ich codzienną grą, a kończyła się wtedy, kiedy kamień przeznaczony na dany dzień ginął w stercie gruzu.
                Gal celowo kopnął go za mocno, kiedy przyszła jego kolej, gdyż zamierzał w końcu się przełamać i pogadać z bratem na temat organizacji. Nie mogli tego tak po prostu odstawić.
                – Ru, myślałeś coś o tym gangu? – spytał niepewnie.
                Siedemnastolatek przestał interesować się zaginionym kamieniem i spojrzał na młodszego.
                – Nie – odparł lakonicznie.
                – Czemu? Chcesz to tak zostawić, jak gdyby nic?
                – Tak.
                Gal przewrócił oczami i poprawił szelki plecaka, lekko go przy tym podrzucając. Szli przez moment w ciszy.
                – Ru, w naszym państwie jest wojna. Tyle się na historii opowiada o tych bohaterach, którzy starali się o jego wyzwolenie… Nie chciałbyś się przyczynić do czegoś takiego?
                – To i tak przyniesie marne skutki. W końcu i tak umrzemy, jesteśmy napromieniowani.
                – Mówisz dokładnie jak tamten Tom – mruknął Gal.
                – To znaczy?
                – Tak pozytywnie, że od razu odechciewa mi się żyć. Ale słuchaj – nie chcesz się naprawdę do niczego przyczynić…?
                – Co cię tak nagle wzięło, Gal? – naskoczył na młodszego. Naprawdę miał tego dosyć. Nie był typem bohatera, nie potrafił obmyślać strategii ani nawet nie był chociażby dobry z WF-u, a to raczej składało się na służbę w takiej organizacji. – Nigdy o czymś podobnym nie marzyłem. Może ty masz jakieś skryte pragnienia, ale ja nie mam zamiaru się w to mieszać. Po pierwsze – nie nadaję się do tego, a po drugie – po prostu nie chcę. Z brakiem ambicji niczego nie wskóram.
                – Nie chciałbyś nawet spróbować? – nalegał Gal. – Wyglądali dosyć… prawdziwie. Nie żebym nie wierzył w ich osiągnięcia, ale mam już dosyć tej ciągłej rutyny, która nic nam nie daje. Tylko nas niszczy.
                – Taka rutyna sprawia, że wciąż żyjesz.
                – W diecie potrzeba urozmaicenia.
                – Och, przestań. To się w ogóle z tym nie wiąże.
                – Jak to nie? Jeśli codziennie musiałbyś jeść kanapki z pasztetem, którego nienawidzisz, po pewnym czasie byś się przyzwyczaił, ale nie dawałoby ci to żadnych korzyści. Jadłbyś, bo byś musiał. A jedzenie ma być przyjemnością, podczas kiedy ty zmieniasz je nie tyle co w obowiązek, ale w zmuszanie się. Tutaj jest tak samo – wymagamy od siebie myślenia, że jest dobrze. A jest znacznie gorzej niż sądzimy.
                Rutherford przygryzł lekko wargę. Już chciał oskarżyć brata o filozofowanie, ale rzeczywiście, coś w tym było.
                – Może i masz rację, ale… rutyna jest bezpieczniejsza. Pewniejsza.
                – Taa. Ale kiedy nagle stanie się coś nieprzewidywalnego, nie będziesz na to przygotowany. Pomyśl nad tym trochę, co? Wiem, że w głębi serca też masz tego wszystkiego dosyć.
                Starszy westchnął lekko. Może i tak bardzo wystrzegał się wszelakich zmian, ale gdzieś tam z pewnością było coś, co ciągnęło go do tego. Do wojska musiałby iść nie bacząc na nic – nikt by go nie pytał, czy dobrze się czuje i czy ma na coś ochotę.
                – Mogę to przemyśleć? – spytał. – Daj mi czas do jutra…
                Uznał, że taka odpowiedź będzie najlepsza. Wolał odwlekać sprawę aniżeli dawać odpowiedź, z której później trudno będzie się wykręcić.
                – Niech ci będzie – westchnął Gal.
                Oboje w tej samej chwili zadarli głowy do góry, kiedy usłyszeli głuchy trzepot śmigieł tuż ponad dachami. Inni ludzie także unieśli wzrok. Ujrzeli niewielką, czarną maszynę, która powoli sunęła po wolnej przestrzeni między platformami.
                Rozległ się strzał.
                Ludzie niczym leśna zwierzyna rozpierzchli się w poszukiwaniu kryjówki. Jedni po prostu schowali się w domach, a reszta znalazła schronienie w ciemnych zaułkach.
                Galowi mocniej zabiło serce, kiedy usłyszał ponowny strzał. Wraz z bratem bez chwili zastanowienia wbiegli do najbliższej przerwy pomiędzy poszczególnymi budynkami. Niekiedy działo się tak, że można było natrafić na ślepy zaułek, ale zazwyczaj na końcu każdego z nich krył się zakręt, prowadzący na inną przecznicę. Nieświadomie stworzono sieć, która teraz często pomagała w ucieczce.
                 – Jest siódma rano, chyba oszaleli! – parsknął Rutherford, kiedy oboje kucnęli pod chropowatą ścianą budynku, ukryci w cieniu. – Nigdy nie zaczynali tak wcześnie.
                – Lepiej by było, gdyby w ogóle nie zaczynali.
                – Cii… – syknął siedemnastolatek do młodszego, szturchając go lekko w ramię.
                Głuchy krzyk, jakich ostatnio zostawało w powietrzu zbyt wiele.
                Gal zerknął na brata, wyraźnie zaniepokojony. Któregoś dnia może stać się tak, że krzyk będzie należał do jednego z nich.
                Radzieccy żołnierze rozpoczęli rutynową rozstrzeliwankę o wiele wcześniej niż zwykle. Zazwyczaj wybierali sobie pory popołudnia i wieczorów. Z rana było zazwyczaj o wiele bezpieczniej niż o każdej innej porze. Do teraz.
                Bracia siedzieli w ukryciu w bezruchu póki strzały nie ustały. Rutherford ciężko przełykał ślinę, opierając się o kolano Gala. Plecaki zaczęły im nieprzyjemnie ciążyć – bieg z takim balastem nie był wygodnym rozwiązaniem.
                – Chyba możemy iść – szepnął Rutherford, dając znak młodszemu dwoma uderzeniami w kolano.
                – Na pewno…?
                – Wstawaj!
                Podnieśli się szybko i dla upewnienia zajrzeli za mur budynku. Było czysto, tylko kilku innych ludzi wpadło na podobny pomysł. Bracia ujrzeli wśród nich kilku swoich sąsiadów.
                Szli dalej bez słowa. Powietrze wydawało się być ciężkie i nieprzyjemne. W końcu każdy ich ponowny oddech mógł być ostatnim oddechem zastrzelonego człowieka. Mijali ich podenerwowani ludzie, idący przesadnie szybkim, sztucznie uspakajanym krokiem. Napotkali kilku innych uczniów z ich liceum, którzy także pragnęli dotrzeć do szkoły bez szwanku – Anette, Franz i Johann, których Rutherford znał z zajęć artystycznych, kilka znanych  twarzy z korytarza…
                Usłyszeli kilka słów, wykrzyczanych w niezrozumiałym ich języku, a po chwili Anette zachwiała się i upadła na ziemię.
                – Ja pierdolę! – krzyknął Rutherford i pociągnął brata za rękę. Zaczęli biec, czując na skórze rozbryzgujące się kawałki betonu.
                Ostatnie strzelanki zaczęły przypominać łowy. Odczuwali to wszyscy mieszkańcy Graz, którzy powoli zaczęli uczyć się, że muszą być przygotowani do biegu w każdej chwili, niezależnie od ich kondycji. Musieli zachowywać się jak czujne sarny i potrafić umknąć, aby nie dostać z kulki.
                Gal nie mógł wymazać z pamięci obrazu upadającej Anette – nigdy wcześniej niczego podobnego nie widział. Razem z bratem przygotowani byli jedynie na wrażenia słuchowe, gdyż zazwyczaj dawali radę się ukryć. W pewnym momencie piętnastolatek poczuł, że traci równowagę i ciężko upada w odłamki gruzu.
                – Gal! Nic ci się nie stało? – zaniepokoił się Rutherford, pomagając mu wstać. Gal pokręcił głową – był jedynie lekko oszołomiony niefortunnym upadkiem.
                W ekspresowym tempie przemierzyli całą dzielnicę, nie napotykając na drodze żadnych innych radzieckich patroli. Tutaj było już o wiele spokojniej – uczniowie, których spotkali po drodze, zachowywali się normalnie, nie będąc świadomi, co dzieje się kilkanaście przecznic dalej.
                Gal utykał lekko na rozharatane prawe kolano, które wcześniej zostało znieczulone przez szok i adrenalinę. Zauważył, że rozerwał sobie nogawkę i zdarł trochę skóry – nie było to jednak nic poważnego w porównaniu z minioną masakrą.
                – Boli cię to? – spytał starszy.
                – To nic takiego. Przeżyję – oznajmił Gal, otrzepując się z szarego pyłu. – Mam okazję by poćwiczyć sobie opatrunki.
                – Rutherford! Hej!
                – Cześć, Ru!
                Siedemnastolatek wzdrygnął się lekko, kiedy u jednego z jego ramion nagle pojawił się Oliver, a na drugim zawisła Rita. Oliver i Rita byli jego najbliższymi znajomymi i możliwe, że zasługiwali na miano jego przyjaciół.
                Oliver był od niego o wiele wyższy, miał ciemne włosy, które zazwyczaj strzygł aż do trzech milimetrów. Wraz z Ritą niekiedy śmiali się z niego, że zaczyna łysieć, kiedy po świeżym goleniu za bardzo przeświecała mu skóra.
                Rita zaś pofarbowała sobie włosy na ciemny blond, który wyglądał jak brudna perła. Rutherfordowi nigdy nie podobał się ten odcień, ale bał się powiedzieć jej prawdę, gdyż miała obsesję na punkcie swoich włosów, wiecznie maltretowanych setką różnych szamponów i szczotek.
                Wszyscy trzej chodzili do jednej klasy, lecz od kiedy wojna zaczęła dawać się we znaki jeszcze mocniej, spotykali się poza szkołą o wiele mniej.
                – Cześć – odparł trochę niemrawo. Gal także się przywitał.
                – Papużki-nierozłączki z was – zaśmiała się Rita. – Zawsze razem.
                Rutherford poczerwieniał lekko.
                – I co w związku z tym?
                – Nic?
                – Jesteśmy braćmi, mieszkamy pod jednym dachem i chodzimy do tej samej szkoły. Czy to znaczy, że każdy z nas ma wyznaczać sobie inną trasę?
                – Ru, spokojnie… – Rita wystawiła ręce w obronnym geście. – Coś dzisiaj nerwowy jesteś.
                Siedemnastolatek zagryzł lekko wargę. Rzeczywiście, zareagował zbyt mocno i nawet nie wiedział, czym było to spowodowane. Uznał, że były to zwykłe nerwy, spowodowane szalonym biegiem w celu ocalenia własnego życia.
                – Urządzili sobie strzelankę na naszej dzielnicy – usprawiedliwił go Gal. Rutherford podziękował mu w duchu, kiedy Rita spojrzała na niego ze zrozumieniem.
                – O siódmej? – zdziwił się Oliver. – Nowość.
                – Yhm.
                – Anette Braun dostała.
                – Boże, Anette?! – jęknęła Rita, zakrywając usta dłonią. Obie przyjaźniły się od niedawna, a platynowłosa dziwiła się, że mają tak wiele wspólnych tematów. Rutherford wiedział, że zazwyczaj można je znaleźć plotkujące w kiblu. – Tylko… Nie mówcie, że…
                – Widzieliśmy jak… upada, nic więcej – wyjaśnił Gal. – Biegliśmy. Ruski obudziły się dzisiaj wcześniej niż zwykle.
                – Gdzie to było…?
– Koło byłego zakładu pana Runga.
Rita stanęła w miejscu, wyraźnie poruszona. Oczy się jej zeszkliły.
– Rita… Tylko nie płacz… Może jest wszystko w porządku? Może po prostu się przewróciła? – Oliver próbował ją pocieszyć, obejmując ją ramieniem, lecz najwyraźniej z marnym skutkiem.
– Musimy tam iść – oznajmiła Rita. – Nie wiadomo co z nią, czy ktoś jeszcze…
– Chyba cię pogrzało. Chcesz zginąć? – opieprzył ją Oliver. – Słyszałaś, że Ruski urządziły sobie strzelankę!
– Musimy tam pójść – Rita zbiegła ze schodków prowadzących do wnętrza budynku. Na jej twarzy malowała się determinacja.
Chłopcy popatrzyli po sobie, a Oliver ruszył za nią, chwytając jej ramię w żelaznym uścisku. Syknęła cicho.
– Puśćże mnie!
– Rita… nie możesz ryzykować… – zaczął Gal, lecz dziewczyna starała się go ignorować i ruszyła niepewnym krokiem w stronę bramy.
– Przestań zgrywać bohaterkę – syknął Oliver i pociągnął Ritę za rękę, prowadząc ją do holu szkoły. Dziewczyna pociągnęła nosem ze złością i przeszła przez korytarz szybkim krokiem, w którym można było wyczytać wyraźną irytację.
– Pierwsze mamy matmę – oznajmił Rutherford. Oliver kiwnął głową, patrząc jak zezłoszczona Rita idzie w zupełnie innym kierunku, gdzie z pewnością nie znajdzie sali matematycznej.
– Może za nią pójdę… – postanowił Oliver i pomknął korytarzem, nim Rutherford zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Siedemnastolatek doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciel jest w pewnym sensie zainteresowany mysiowłosą dziewczyną. Zdążył zauważyć to już w poprzedniej klasie, kiedy Oliver stał się zanadto przychylny na każdą jej prośbę i latał za nią dosłownie wszędzie. Rutherford czuł się momentami nieco osamotniony, kiedy jego przyjaciel zrywał się z ławki i oznajmiał, że musi znaleźć Ritę, bo ma jej coś do przekazania. Działo się tak zbyt często, by można było uznać to za normalne.
Rutherford nie był nawet pewien, czy może nazwać Olivera swoim przyjacielem. Owszem, mogli spędzić ze sobą każdą przerwę, dokuczali sobie wzajemnie w ławce na lekcji, ale zazwyczaj nie wymieniali się bardziej intymnymi i prywatnymi sprawami. Nazywał go „przyjacielem”, podczas gdy naprawdę mógł o nim raczej powiedzieć „bardzo dobry kumpel”.
Prędzej potrafiłby sklasyfikować do niewielkiej strefy przyjaźni swojego brata. Niekiedy żarli się, jak typowe rodzeństwo, ale mieli swój własny język i momentami rozumieli się bez słów. Rutherford skrycie traktował Gala jako kogoś specjalnego. To, o czym rozmawiali, pozostawało jedynie między nimi – to, o czym wiedzieli i co rozumieli, nigdy nie zostawało głębiej wyjaśniane. Mógł patrzeć na niego jak tylko chciał, mówić mu to, czego zazwyczaj nie ujawniłby nikomu innemu, zachowywać się przy nim najswobodniej na świecie – wszystko to pozostawało ich naturalnie wyznaczonej braterskiej strefie.
Z zamyślenia wyrwał go głos piętnastolatka.
– Rita jest taka sama jak ty.
– To znaczy?
– Chce na siłę udowadniać jaka  jest odważna.
Siedemnastolatek przygryzł lekko wargę i trzepnął Gala lekko w głowę.
– Ej!
– Ciągle wypominasz mi coś, co zmusza mnie do zawstydzenia się – powiedział oskarżycielskim tonem.
– Och, wstydzioszek – parsknął i dostał ponownie. Tym razem się odwdzięczył. Rozpoczęła się mała bitwa, którą przerwał głuchy dźwięk dzwonka.
– Spieprzaj na lekcję – polecił Rutherford. – Już  nigdy nie podrobię ci żadnego zwolnienia ani usprawiedliwienia czy innej kartki.
– Za co tak? – oburzył się Gal, lecz na jego twarzy co rusz pojawiał się uśmiech.
– Za twarz.
– Yhym – piętnastolatek wbił spojrzenie wprost w jego oczy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jego brat nienawidzi bezpośredniego kontaktu wzrokowego.
– No… na lekcję… – burknął speszony Rutherford i lekko objął brata, po czym szybko się od niego odsunął i poszedł w swoim kierunku, lawirując wśród innych uczniów. – Do… potem.
Gal kiwnął głową i udał się w kierunku sali językowej.

*

Rutherford nie mógł skupić się przez całą lekcję. Próbował znaleźć punkt zaczepienia dla rozbieganych oczu – pierwsze patrzył na zeszyt Olivera i jego niedbałe pismo, potem przerzucił się na plecy Rity, siedzącej dwie ławki wcześniej. Nie rozumiał, co jest powodem jego roztargnienia. Adrenalina, która uwolniła się podczas szaleńczego biegu, już dawno znalazła jakieś ujście i pozornie był już spokojny. Jednak wciąż czuł w głowie coś, co nie potrafiło znaleźć wyjścia, jak zbłąkana mucha krążąca po pokoju. Nic nie dawało nawet otwarcie okien i drzwi na oścież.
Poczuł, jak Oliver szturcha go w ramię.
– Ej, do tablicy.
– Yyy… co? – jęknął głupio, cały rozkojarzony.
– Rutherford, zrób zadanie siedemnaste – powtórzyła matematyczka.
Siedemnastolatek podniósł się niechętnie i podszedł do tablicy, czytając w tym samym czasie polecenie uwieszone w jej rogu. Wziął do ręki rysik i zaczął obracać go w palcach.
– Pan niedospany dzisiaj, czy jak? – spytała żartobliwie nauczycielka. Rutherford szacował jej wiek na około czterdzieści lat, była ona przeciętnie wyglądającą kobietą z kolekcją apaszek w każdym możliwym kolorze. Dzisiaj miała na sobie brzoskwiniową w bliżej nieokreślone wzory.
– Nie, nie… – mruknął niewyraźnie i spróbował zagłębić się w poleceniu.
Kilkukrotnie pomylił się przy pewnych obliczeniach, źle spierwiastkował, co skutkowało robieniem połowy zadania na nowo, aż w końcu znowu mógł usiąść w ławce. Podparł policzek ręką i beznamiętnie spisywał resztę zadań z tablicy, by oszczędzić umysł na poszukiwanie powodu jego roztargnienia. Patrzył, jak Oliver po kryjomu bawi się komunikatorem, usłyszał, jak coś dzwoni dwie ławki dalej i zobaczył, jak urządzenie jego kolegi ląduje na biurku nauczycielki.
Na kolejnej lekcji liczył obecne osoby. Zauważył, że od dłuższego czasu nie widzi w ławce niejakiego Roberta.
Ostatnio każdy panikarz klasyfikował nieobecność do dwóch stricte wytyczonych opcji – śmierć na wskutek choroby popromiennej lub niefortunne spotkanie z radzieckim żołnierzem – które także było powiązane ze śmiercią. Mimo, że obie opcje powodowały jedno i to samo, stawały się odrębnym tematem dyskusji. Póki co, jeszcze nikt nie podjął tematu nieobecności Roberta.
*
Mieszkańcy Grazu starali się żyć dokładnie tak, jak gdyby za oknem wcale nie toczyła się wojna. Udawali, że nie widzą czarnych, fruwających maszyn i próbowali unikać patrzenia na zniszczone budynki. Panika była ostatecznością. Powtarzającą się jednak zbyt często.
Każde z nich skrupulatnie płaciło za kolejne porcje Werniksu. Coraz większa część przestawała wierzyć jednak, że to jakkolwiek im pomoże, w końcu Werniks tylko złagadzał i spowolniał skutki szkodliwego promieniowania. Nikt nie był do końca pewien, czy jego ciało jest skażone, czy też nie i w jakim stopniu.
Stan wojenny w Związku Wiedeńskim wprowadził wiele trudności, związanych między innymi z finansami i transportem. Niektóre rodziny musiały borykać się z problemem braku funduszy na miesięczną składkę na porcję Werniksu. Rutherford martwił się, że im również zabraknie pieniędzy na opłacenie leku. Nie potrafił znaleźć pracy, a w mieście, które ogarnął chaos, dostanie jakiejś posady, chociażby za najniższą płacę, graniczyło z cudem. Wszyscy ludzie patrzyli na to nieco egoistyczniej niż zwykle, gdyż musieli rozwiązywać własne problemy i troszczyć się o rodzinę. Opóźnione zapłaty skutkowały wieloma problemami, a nawet wizytą komornika. W przypadku Graz była to jednak wizyta kilku przedstawicieli okupanta.
Mieszkańcy wiedeńskiego miasta nie wiedzieli już, co mają sądzić o obowiązującym systemie. Werniks miał uchronić ich przed szybkimi objawami choroby popromiennej i śmierci, zaś wystarczyło wyjść na ulicę w nieodpowiedniej porze, by już chwilkę później wąchać kwiatki od spodu. Wcześniej, kiedy stan wojenny nie był jeszcze aż tak zaawansowany, wybuchło kilka manifestacji. Ludzie sądzili, że dadzą rady przeżyć bez dziennej dawki Werniksu, a to znacznie polepszyłoby ich stan finansowy. Na czele manifestantów stał Jakob Remus, któremu udało się przeżyć bez Werniksu dwa tygodnie i który nie płacił za dawki przez dwa miesiące. Nikt jednak nie przejął się wystąpieniem ludności, a Remus zmarł dzień później, kiedy to niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wieczorem pojawiły się u niego pierwsze objawy choroby popromiennej.

*

– Lea, pamiętasz może, jak wygląda konstrukcja zdania w Future Perfect? – spytała nauczycielka, uderzając rytmicznie w dłoń rysikiem do tablicy.
– Will have i…
W połowie zdania przerwało jej pukanie do drzwi. Ucieszona Lea odgarnęła przydługą grzywkę, mając czas na chwilę zastanowienia, by stworzyć kilka zdań z tą konstrukcją.
Reszta uczniów z zaciekawieniem spojrzała na drzwi, gdzie po chwili ukazała się twarz dyrektorki, a za nią pojawił się mężczyzna w charakterystycznym fartuchu. Wstali niechętnie i powitali ich grzecznościowym „dzień dobry”. Nauczycielka angielskiego niechętnie wycofała się pod tablicę.
– Dzień dobry – powiedziała dyrektorka, poprawiając narzutkę na ramionach. – Dzisiaj ponownie zawitał do nas doktor Wenninger, który zajmuje się badaniem skutków napromieniowania.
– Dokładniej, zajmujemy się badaniami, związanymi z połowicznym napromieniowaniem – dodał Wenninger.
– Tak. Co jakiś czas musimy wysłać na badania kilku losowych uczniów.
Wszyscy w klasie spojrzeli po sobie niepewnie, bojąc się ostatecznego werdyktu. Ktoś mruknął coś w stylu „wiemy…” i został spiorunowany wzrokiem przez dyrektorkę. Doktorzy zajmujący się badaniami byli w tej szkole już kilkukrotnie i póki co, żaden wezwany uczeń nie wrócił do szkoły.
Rutherford pomyślał sobie, że nieobecność Roberta mogła być spowodowana także wezwaniem na owe tajemnicze badania. Język angielski odbywał się z podziałem na dwie klasy, dlatego mógł nie wiedzieć, kiedy został zabrany. Krążyło wiele plotek na temat tego, co dzieje się z ludźmi, którzy wsiadali do furgonetek doktorów. Nikt nie wiedział, czy badania w ogóle się odbywają. Wiedzieli to tylko ludzie pobrani z zakładów pracy czy szkół. Pobór był losowy, wielu jednak sądziło, że są jednak ściśle ustalone zasady i doktorzy dokładnie wiedzą, kogo należy wzywać.
Dyrektorka spojrzała ponownie na niewielką karteczkę, którą trzymała w dłoni i przeszła między ławkami.
– Gisela Appenburg? – odczytała.
Mina wyczytanej dziewczyny mówiła sama za siebie – była po prostu przerażona. Gisela należała do osób, które sądziły, że po wywołaniu czeka cię jedynie egzekucja.
– Chodź, Gisela – dyrektorka podeszła do jej ławki i dotknęła jej ramienia. Ciemnowłosa dziewczyna wstała ciężko i wyglądała tak, jakby miała się za moment rozpłakać. – Zabierz swoje rzeczy.
Rutherford odwrócił wzrok i zaczął tępo wpatrywać się w tablet, który wyświetlał pustą stronę. Dyrektorka wywołała jeszcze Kristina Kaplana i Wernera Schüriga. Klasa uszczupliła się ponownie – z początkowych dwudziestu uczniów, zostało teraz czternastu.
Wcześniej wzywano tylko pojedyncze osoby. Z czasem liczba wzrosła do dwóch, teraz znowu trzech. Z każdym tygodniem wzrastało prawdopodobieństwo, że wybiorą właśnie ciebie – lub twojego przyjaciela, dziewczynę, chłopaka, brata…
Rutherford najbardziej martwił się, że zaglądną dzisiaj również do klasy dziewiątej. Za każdym razem bał się, że tego dnia wybiorą Gala i kiedy skończy lekcje, nie zobaczy go na placu szkoły. Może i był egoistą, ale cieszył się, że dzisiaj mu się upiekło.
Wbijał wzrok w ławkę, kiedy trójka wychodziła z klasy, dyrektorka i doktor powiedzieli rutynowo kilka słów, po czym zatrzasnęli drzwi. Nauczycielka angielskiego nie odzywała się przez moment, po czym wróciła do wydawania poleceń poszczególnym osobom. Jej głos drżał. Starała się jednak zachowywać tak, jak gdyby nic wcześniej się nie wydarzyło.

*

Gal był chłopakiem, który nie lubił czułości. Zazwyczaj, kiedy ktoś go przytulał czy bawił się jego włosami, odczuwał nieprzyjemne dreszcze. Czasami myślał sobie nawet, że ma jakiś wstręt wobec dotyku innych, jednak nie było to jeszcze jakkolwiek zaawansowane stadium.
Jego brat często go jednak przytulał, miział po kolanie, jak gdyby wcale nie był świadomy tego, że Galowi się to nie podoba. Piętnastolatek ostrzegał lepiące się przyjaciółki, które miały w zwyczaju wieszać się na każdym, a dziewczyny szybko łapały, że mu takie coś nie pasuje. Rutherford robił mu na przekór, jak gdyby chciał czuć, że ma go w zasięgu ręki.
Gal zauważył, że takie zachowanie pojawiło się u siedemnastolatka stosunkowo niedawno. Oczywiście, był opiekuńczym starszym bratem od kiedy tylko zdolny był pełnić służbę małej niańki, ale ostatnio przerodziło się to w coś, czego Gal w żaden sposób nie potrafił nazwać. Wstydził się także spytać o to brata, wiec dzielnie znosił wszystko, na co pozwalał sobie Rutherford.
Zapominał nawet, o tym dziwnym pocałunku, który miał wyglądać jak zwyczajny żart. Uznał, że Rutherford po prostu chciał przylepić się nieco bardziej.
Idąc przez korytarz po dzwonku widział, jak brat zerka na niego z wyraźną ulgą. Nie wiedział dokładnie, o co mu chodziło, ale wolał nie zdradzać, że go zauważył. Szedł więc pewnym krokiem i przystanął przy grupce, z którą zazwyczaj się trzymał.
– Podobno dzisiaj znowu zabierali… – usłyszał, stając pomiędzy Xaverem i Silvią.
 – Zabierali…?
– Tak – odparła Selina, która słynęła z tego, że przyjaźniła się z przynajmniej kilkoma osobami z jednej klasy i potrafiła zrelacjonować wszystkie wydarzenia ze szkoły z danego dnia. – Byli w starszych klasach. Mieli nawet dwóch żołnierzy w obstawie.
– Od kiedy potrzebna im obstawa…? – zdziwił się Aaron. – Ktoś bredzi.
– Nie. Noah Motz z dziesiątej wyszedł wtedy do kibla i widział jak doktor i dyrektorka wchodzą do klasy, a za nim kroczą dwaj żołnierze. Nie dopatrzył tylko czy nasi, czy ruscy. Zakładam, że ruscy.
– Pewnie tak. Nie wierzę w te całe badania – parsknął Xaver. Gal siedział z nim na zajęciach artystycznych, gdyż Xaver miał niemały talent plastyczny i nigdy nie przeszkadzało mu to, że ktoś wbijał wzrok w jego kartkę, kiedy rysował.
– Ma to taki oficjalny charakter tylko dlatego, aby wzbudzić w nas jakiś respekt. Że starają się zniwelować ten problem i wyjść naprzeciw ZSRR – oznajmiła Silvia.
Gal pokiwał głową, Selina i Xaver również.
– W sumie, ja nie wiem co o tym mam sądzić. Przez tę całą wojnę nawet nie wiadomo, jakie są przyczyny większej umieralności. Może wcale nie byłoby tak źle, jeśli ZSRR nie wybijałoby nas jak muchy – powiedział Aaron. 
– A co jeśli oni naprawdę robią te badania? – zasugerowała Selina. – Problem ma tyle różnych rozwiązań, że można się zgodzić z każdą koncepcją.
– Kiedyś wszystko wyjdzie – zakończył temat Aaron, a wszyscy się z nim zgodzili.

*

Rutherford uśmiechnął się, widząc brata oczekującego na niego w stałym miejscu. Noga młodszego była już ładnie zabandażowana. Przez moment szli w ciszy, aż w końcu Gal postanowił przerwać milczenie.
– Podobno znowu dzisiaj zabierali.
Siedemnastolatek westchnął głęboko. Zdążył już ochłonąć, emocje także opadły i póki co nie musiał się na razie tym martwić.
– Tak… Wzięli trzech z innej klasy. Wiesz jaki byłem zesrany? – przyznał się.
– Czyli wierzysz w to, że badań wcale nie ma i po prostu zabierają cię na egzekucję?
Rutherford przygryzł lekko wargę.
– Sądząc po tym, co widzę na twarzach, kiedy wyczytują ich nazwisko… to tak. Chyba większość tak podejrzewa.
– Ciekawe, czy Indy i spółka się tym zajmują.
Rutherford zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Gal na siłę próbował powrócić do tematu organizacji.
– Aż tak ci zależy na tym, abyśmy tam dołączyli? – spytał poirytowany.
– Ym… Po prostu chciałbym dowiedzieć się więcej… Oni zapewne znają multum sekretów, których nie dowiemy się przez zwykłe przypuszczenia.
– Na co ci te sekrety? – prychnął Rutherford.
– Czasem zachowujesz się dziecinniej niż ja, a sam mówisz, że jestem dzieciuchem – oburzył się Gal.
– Co…? Nigdy tak nie powiedziałem. I co ma piernik do wiatraka..?
– Ciągle tylko słyszę NIE NIE NIE PO CO CZEMU YYY NIE. Trzeba się trochę tym zainteresować. Zupełnie jak gdybyś oczekiwał tylko na gotowca. Czekał, aż ktoś inny coś zrobi, a sam nie chciał kiwnąć nawet palcem.
– Gal, ja… po prostu się boję. – wyznał. – Tyle. Nie wiem, czego tam oczekują, co robią i po prostu się nie nadaję.
– Bredzisz. Pójdziemy wieczorem do magazynów.
– Jutro.
– Ok, jutro.
– Zabiję cię.

Rutherford trochę zmyślał z tym, że się boi. Po prostu nigdy nie myślał nad tym, aby wstępować do podobnej organizacji. Gal jednak tak nalegał, że w końcu musiał ustąpić. Może dawka większej, nieco pozytywniejszej adrenaliny się mu przyda?
Dziwił się, że Galowi tak na tym zależy. Zupełnie tego nie rozumiał. Nie widział go tam i zastanawiał się, o co mu naprawdę chodzi. Wiedział jedynie, że w pewnym momencie młody zrezygnuje, albo będzie wolał siedzieć przy sprawach, które nie wymagają strzelania i uciekania.

*

Do zamkniętego supermarketu wybrali się następnego dnia, zaraz po szkole. Rutherford przespał się ze swoją decyzją i sam siebie zadziwił tym, że zaczynał oczekiwać chwili, kiedy znajdą się w magazynach.
Tego dnia Graz był wyjątkowo spokojny. Nad najwyższymi platformami nie przeleciał żaden samolot, nigdzie nie rozlegały się strzały ani nie słychać było krzyków. Ludzie przemierzali ulice w dziwnym zdenerwowaniu i zaskoczeniu, jak gdyby była to cisza przed wielką burzą.

– Chodź, zrobimy im niespodziankę – powiedział Rutherford, stając przy czytniku otwierającym właz do magazynu.
Gal uniósł lekko brew do góry, gdyż nie spodziewał się, że jego brat tak ochoczo zjawi się wraz z nim przy magazynie.
– Ten Indy będzie bardzo usatysfakcjonowany.
– Hm?
– Wiedział, że przyjdziemy… Ru, bez przesady... – jęknął młodszy, widząc, jak siedemnastolatek kilkukrotnie przyciska każdy palec do czytnika. – Oni tam oszaleją, bo to pewnie jakoś wyje…
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się nikczemne starszy i przycisnął ostatni raz.
– Śmiałbym się, jakby nikogo tam nie było – parsknął Gal.
– To tobie na tym zależy – mruknął Rutherford, opierając się niedbale o falowany właz. Wzdrygnął się, kiedy drzwi zaczęły leniwie zwijać się do góry.
– Cholera jasna! Komu się nudzi!? – usłyszeli po drugiej stronie. Szybko poznali charakterystyczny głos Rudka, który wyskoczył spod zwijającego się włazu. Zaraz za nim zjawił się Niklas z papierosem w ustach.
– Królewicz urządzał sobie drzemkę – poinformował, strzepując niedopałek.
– Wiecie jak to wyje, idioci? – skarcił ich Rudek, a Rutherford cicho się zaśmiał. – Z czego rżysz…? – dodał, kopiąc siedemnastolatka w piszczel.
– Z ciebie.
Indy odwrócił głowę, robiąc ogromny balon z gumy do żucia. Na moment zapadła cisza, przerywana mlaskaniem rudego i jego dmuchaniem.
– A nie mówiłem, że przyjdziecie? – powiedział usatysfakcjonowany, robiąc przerwę w żuciu gumy.
– Gal mnie tutaj zaciągnął – mruknął Rutherford, rozbijając balon Rudka, który przykleił mu się do nosa, jednocześnie odwdzięczając się za kopniaka w piszczel.
– Chodźcie, nie stójcie tu jak cielaki – powiedział Niklas, znikając po drugiej stronie włazu. Reszta poszła w jego ślady, a Rutherford patrzył na Indy, który usiłował oczyścić się z gumy poprzyklejanej do twarzy.
– Ten wózek działa? – spytał, wskazując na samotny wózek widłowy, który skusił go już przy pierwszej wizycie w magazynach.
– Działa – odparł lakonicznie Indy. – Kiedyś się pobawimy.
– Nie czas na zabawę, dzieciaczki – zironizował Niklas. – Jest parę ważnych spraw i trzeba młodym zorganizować jakąś ceremonię wtajemniczenia.
– Jaką zaś ceremonię? Ja nie miałem żadnej ceremonii – oburzył się Rudek.
– Jesteś na to za stary.
– Jestem dwa razy młodszy od ciebie.
– Wypraszam sobie.
– Indy, ile masz lat? – spytał Rutherford z czystej ciekawości.
– A na co ci to? Dwadzieścia – odparł dumnie rudy, wykrzywiając usta w dzióbek.
Siedemnastolatek kiwnął głową. Tak właśnie szacował wiek Rudka, który mimo tego, że był dosyć przystojny, na co nie zwrócił uwagi przy pierwszym spotkaniu, na pierwszy rzut oka cechował się wyniosłym charakterkiem. 

Przeszli przez tunel i znaleźli się w miejscu spotkań organizacji. Siedzieli tam wszyscy, których spotkali wcześniej, oraz parę innych osób, o których wcześniej wspominał Indy.
– Mówiłem, że młodzi wrócą – pochwalił się Rudek, spoglądając z wyższością na wszystkich zgromadzonych.
– Tak, tak – mruknął Tom.
Cała organizacja mogła w oczach krytyków nie wyglądać za bogato, ale według braci uzbierał się ich niemały tłumek – chyba, że pomieszczenie było zbyt małe, by pomieścić szesnastu ludzi – wraz z nimi, osiemnastu.
– Wow, sądziłem, że będzie was tylko kilku – powiedział zaskoczony Rutherford.
– Trafiliście akurat na małą naradę – odparł mężczyzna, siedzący na największym fotelu na środku pokoju, który niedbale trzymał nogę opartą o kolano drugiej.
– Rudek zwerbował ci ostatnio taką oto dwójeczkę – wyjaśnił Niklas, wskazując głową na braci.
Rutherford uznał, że to właśnie jest ten ich cały szefuncio, który parsknął cicho, oceniając ich wzrokiem. Zupełnie jak Indy przy pierwszym spotkaniu.
– Och, Rudek, wiesz, że nigdy nie będziesz miał u mnie specjalnych względów – powiedział ironicznie, spoglądając z czułością na dwudziestolatka.
– Nie denerwuj mnie – wysyczał urażony Indy, robiąc kolejny balon z gumy.
– Rudek sam sobie względy robi – mruknął Niklas, zgniatając nogą wypalonego papierosa.
– Dobra, koniec – szefuncio podparł policzek ręką, zaś drugą przywołał do siebie dwójkę braci. – Co żeście narobili, że tutaj wylądowaliście? Wiedzieliście o nas wcześniej?
– Nie – odparł krótko Gal.
– Hm?
– Chowaliśmy się w sklepie przed Ruskami, kiedy przyczepili się do grupki pobieranej na badania – wyjaśnił siedemnastolatek, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Nigdy nie lubił rozmawiać z kimś twarzą w twarz.
– Wkurwili mnie, wciskając palce w czytnik, a dzisiaj chyba zrobili to specjalnie – dokończył Indy, a Rutherford uśmiechnął się pod nosem.
– W porządku, Rudek – nauczysz ich właściwego posługiwania się czytnikiem i pokażesz im, którędy się wchodzi – nakazał szefuncio, a rudy tylko kiwnął głową. – Niech będą u nas.
 – Tak ’ot tak’? – zdziwił się Rutherford. Sądził, że będą musieli przechodzić jakieś testy sprawności, czy nadają się do takich organizacji.
– Pewnie. Ludzi przy akcjach nigdy za wiele. Wyjdzie w praniu, czy się nadajecie.
– Najwyżej dostaniecie kulką – ubarwił wieczne optymistyczny Tom.
– Jesteście braćmi, nie? Ten, drugi, zgaduję – młodszy, bo większy szczypior – powiedział szefuncio, patrząc na Gala.
Rutherford westchnął lekko.
– Tak… Jestem Rutherford, a to mój brat Gal.
– Co tak wzdychasz? – szefuncio zmarszczył brwi.
– Każdy się nas pyta tego samego, za każdym razem. Chyba zacznę to mówić na każdym wstępie.
– Jak chcesz. Znacie już naszych?
– Tak, mniej więcej.
– Idealnie. A wiec wiecie, że zajmujemy się organizowaniem i wprowadzaniem w życie różnych akcji, etc.?
– Tak.
– Hm, poza tym – widziałem was kilkukrotnie na ulicy – bracia zmarszczyli tylko lekko brwi – Rudek wam wszystko wyśpiewał?
– Tak.
– Rudek, później się policzymy.
– Co…? – zdziwił się Indy, odwracając zaskoczony głowę w stronę szefuncia. – Co ci znowu zrobiłem?
– Nic. Muszę ci tylko jeszcze raz pokazać, kto tutaj szefunciuje i kto zawsze opowiada, czym się zajmujemy – powiedział dosyć poważnym tonem, po czym wrócił do rozmowy z braćmi. – Na koniec przesłuchania – czy naprawdę dobrowolnie chcecie tutaj dołączyć?
– Mniej więcej – mruknął Rutherford.
– Mniej, czy więcej? Nie martw się młody, mówię ci, że ci się tutaj spodoba. Wieczna dawka adrenalinki, postrzelasz sobie… – zaczął wyliczać na palcach.
– Yhym. Tak, oboje się na to piszemy.
– No to gratulacje, witajcie w naszych skromnych progach. Poza ty, jestem Antonio – szefuncio wstał i podał obojgu po kolei prawa dłoń. – Wszelakie przezwiska, stopnie ważności w tym gronie i tym podobne ubzdurał sobie Rudek – spojrzał krytycznie na dwudziestolatka, który ani trochę się tym nie przejął. – Wszyscy jesteśmy tutaj równi, oprócz tego, że każdej grupie musi być jakiś lider, którym aktualnie jestem ja – wyjaśnił, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Rutherford pomyślał sobie, że ów Antonio i Rudek mają miedzy sobą jakiś niewielki konflikt i drą ze sobą koty. Czy chodziło o to, że Indy chciałby zostać szefem organizacji? Podczas ostatniego spotkania wszyscy dali mu do zrozumienia, że dwudziestolatek lubi sobie trochę porządzić.
– Na koniec – nie widzę tu żadnych przekrętów – dodał, patrząc sugestywnie na Rudka i Rutherforda.
Siedemnastolatek tylko zmarszczył brwi, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, o co chodzi szefowi, jednak Indy wstał i wyraźnie wkurzony bez słowa opuścił siedzibę organizacji.
– A temu co? – spytał Lukas, który do tej pory po cichu rozmawiał z obojgiem Hermanów i Alexem.
– Królewicz się obraził – parsknął Niklas.
– Nie ważne. W każdym razie – witajcie w naszych skromnych progach i pozwólcie na kontynuację naszego zebrania – szefuncio zignorował tajemnicze zachowanie Rudka i zwrócił się do jednego z członków organizacji. – Na czym skończyliśmy...?
– Magazyny radzieckie – podpowiedział David, siadając głębiej w fotelu.
Rutherford i Gal poszli za przykładem reszty i ulokowali się na wolnym końcu jednej kanapy. Czuli się wśród nich nieco niepewnie, jak gdyby mieli im tylko zawadzać, ale mieli nadzieję, że to minie z czasem.
– Ach, właśnie. Byłem na małym spotkanku i dowiedziałem się, gdzie Ruski ulokowały sobie swoje magazyny. Wiem nawet, chociaż nie do końca, jak łatwo dostać się do nich bez użycia jakichkolwiek drastycznych środków. Trzeba to jedynie posprawdzać i prawdopodobnie zajmiemy się tymi magazynami w przeciągu kilku najbliższych dni.
– Tak prędko? – zdziwił się Alex.
– Pewnie. Nie potrzeba tutaj większej filozofii.
– Wiesz, to nie wydaje się wcale takim błahym zagadnieniem. Jakby każdy codziennie wpadał do radzieckich magazynów – powiedział Herman pierwszy, a kilku się z nim zgodziło.
– Mają przyjść do nas też ci z Artei – dodał szefuncio. – Podobno magazyny są ogromne, ale dosyć słabo chronione, ze względu na ich położenie.
– Też musimy sobie wymyślić jakąś nazwę – zaproponował Jonas.
– Och, Jonas, nie ma czasu na bzdury – parsknął Tom.
– Artea wzięła się od pierwszych liter imion pięciu pierwszych osób z organizacji – zagadnął Mark, którego bracia wcześniej nie poznali.
– U na wyglądałoby to jako… Lhaharghajmndhtij – siedzący obok niego Timo przesunął wzrokiem po całej siedzibie.
– Organizacja Lhahar... coś tam – powtórzył Mark. – No dobra, o ile ktoś to powtórzy, może być.
– Może łatwiej – Marketowcy. No bo kto w końcu organizuje sobie spotkania w sklepie…? – zasugerował Alex.
– My tak po hipstersku.
– Niee.
– Coś się wymyśli w trakcie…
– Czy spotkaliśmy się tutaj, aby wymyślać pierdoloną nazwę? – szefuncio uderzył pięścią w ścianę, a kilku od razu odwróciło wzrok w jego stronę. – Gorzej z wami niż z przedszkolakami.
– Czy szef nigdy nie czuł się dzieckiem? – zagadnął żartobliwie Hartwig. – Zawsze taki poważny byłeś?
– Hartwig, zaraz wylecisz – wysyczał Antonio.
– Dzisiaj z nim gorzej niż Rudkiem, kiedy ma okres – prychnął Hugo.
– Hugo, Hartwig… WYPIERDALAĆ MI STĄD PÓKI JESZCZE SIEDZĘ.
Rutherford zdążył zauważyć, że nikt w tej organizacji nie bierze na poważnie słów wkurwionego szefuncia. Sądził, że wszyscy będą grzecznie siedzieć i słuchać słów Antonia, jak pierwszoklasiści w pierwszych dniach szkoły, po czym wymieniać się wzajemnymi spostrzeżeniami i opracowywać plan. Najwyraźniej się przeliczył, bo opieprzona dwójka zaczęła śmiać się z wkurzonej miny Antonio, co wywołało reakcję łańcuchową, zupełnie jak u niego w klasie podczas lekcji matematyki. Zauważył, że dorośli momentami nie różnią się zbytnio od nastolatków.
Członkowie organizacji mogli mieć średnio od dwudziestu paru do trzydziestu paru lat. Nie potrafił się doszukać nikogo o starszym wyglądzie. Najpoważniej w grupie wyglądał oczywiście Antonio – miał lekki zarost, ciemne włosy nieprzysłaniające czoła i srogi wyraz twarzy.
Rutherford i Gal czuli się w trakcie zebrania trochę jak dwa gówienka w trawie i zbytnio nie wiedzieli, czy mogą się odezwać, czy mają po prostu siedzieć i słuchać.
Członkowie organizacji dyskutowali na temat przejęcia magazynów, lecz póki co nic z tego nie wynikło – szefuncio i kilku innych chciało się zająć tym jak najszybciej, a reszta sądziła, że należy dopiero dokładnie przebadać sprawę, w końcu wejście do jednego z głównych radzieckich magazynów nie jest byle czym.
Kiedy wszyscy powoli zaczęli się rozchodzić, tłumacząc się różnymi powodami jak i brakiem większych chęci do rozpętywania kolejnych kłótni, Niklas stanął przed braćmi, którzy także wstali z kanapy z zamiarem powrotu do domu.
– Skoro Rudek ma focha, muszę wam pokazać którędy macie przyjść następnym razem – powiedział niechętnie.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę wycie, wrzucę was do furgonetek Rusków albo sam osobiście rozstrzelam – zagroził Antonio.
– Spokojnie, bez nerwów – powiedział Rutherford przesadnie spokojnym tonem.
– Macie komunikator? – spytał Niklas.
– Gal ma – odparł siedemnastolatek.
– Właduję wam małego, nieszkodliwego wiruska, który zaciera sygnał przesyłany z naszego tajnego numeru. Nie ważcie się nikomu o nas mówić, a nawet sugerować, że istniejemy.
– Jasne, jasne – nie musisz brać nas za dzieci – powiedział urażony siedemnastolatek, a Gal wystawił rękę z zapiętym komunikatorem w stronę Niklasa.
– Nie przypominaj mi… Czasami sobie myślę, że nasza organizacja schodzi na psy – westchnął Antonio. – Wszyscy zachowują się tak, jak byśmy mieli zacząć organizować tutaj biesiady. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że sprawy wokół nas zaczynają nabierać coraz gorszego obrotu.
– Może sobie z tym przestają radzić…? – zasugerował Gal. Niklas przytknął swój komunikator do jego własnego i zajął się wgrywaniem wirusa.
– Co ty pieprzysz… Jak mogą sobie przestawać radzić? – prychnął szefuncio.
– Nie ma możliwości, żeby brać wszystko na poważnie… Wystarczy, że musimy martwić się każdym wyjściem z domu – wyjaśnił Rutherford, opierając się o niewielki stół, postawiony tuż obok framugi drzwi.
– Zazwyczaj, kiedy ktoś sobie z czymś nie radzi, wywołuje u siebie sztuczne emocje i stara się rozweselić, chociażby na siłę… Ale pieprzę, prawda? – zawstydził się Gal, uśmiechając się lekko.
Niklas wpisał numer organizacji i zapisał go w komunikatorze piętnastolatka.
– No i pięknie – zablokował wyświetlacz własnego urządzenia.
– Nie ważne… – mruknął Antonio, zerkając na godzinę. – Ja spadam. Dowiecie się o następnym spotkaniu za jakiś czas. Mam sprawy do załatwienia – wyszedł z pomieszczenia i trzasnął za sobą drzwiami.
Trójka nie odzywała się do siebie przez moment. Rutherford przestąpił z nogi na nogę i poczuł, że na czymś stoi. Schylił się i podniósł małą paczkę miętowych gum.
– To Rudka – oznajmił Niklas.
– Zdążyłem się domyślić. On tak zawsze wychodzi w połowie spotkań?
Rutherford nie mógł powstrzymać się przed spytaniem o cokolwiek, byle dotyczącym rudego chłopaka. Nie żeby miał coś do niego, ale po prostu go zaintrygował. Sam nawet nie wiedział czym. Przez moment czuł, że po prostu musi go poznać. Nie żeby się mu spodobał, chociaż Indy był przystojny – nawet jeśli rudy, co przeczy stereotypom – lecz jego serce domagało się czegoś innego, czego sam jeszcze nie zdążył rozgryźć.
– Żrą się z szefunciem, już nawet sam nie wiem o co. Od zawsze mają jakiś swój prywatny konflikt i tutaj nawet chyba nie chodzi o to, kto rządzi organizacją.
– Sam to zdołałem zauważyć, a jestem tutaj nie więcej niż godzinę – uśmiechnął się, miętoląc w dłoni paczkę gum.
– Cholera jasna, Ru, chciałbym iść do domu – powiedział wprost Gal, opierając się o framugę.
– Zaraz. Oddam mu te gumy, będzie miał u mnie jakiś dług. Jest od nich uzależniony, prawda? – spytał siedemnastolatek, odwracając głowę w stronę Niklasa.
– Tak. Gorzej niż ja od nikotyny – uśmiechnął się niemrawo. – Lepiej by było, gdybyś mu je zabrał i miał czym torturować. Cały Graz robi mu na złość, bo ostatnio ciężko znaleźć w sklepie głupią paczuszkę gum.
Rutherford obejrzał sobie opakowanie i włożył do ust trzy sztuki.
– Nie obrazi się? – spytał z ironią.
– Niee.
– Chodź, Ru – Gal pociągnął brata za rękaw, kiedy ten chował paczuszkę do kieszeni.
– Hej, spokojnie młody. Już się bierzemy. Najwyraźniej twój braciszek zainteresował się naszym rudym towarzyszem.
Ruhterford spiorunował Niklasa wzrokiem. Nienawidził wszelakich dwuznacznie brzmiących zdań, głównie w jego mniemaniu. Czuł się trochę nieswojo, a ostatnio każde podobne słowa zaczynały działać mu na nerwy.
Nikomu nie mówił, że jest gejem. Nawet jego mama uważała, że jest poukładany, grzeczny i nie ma czasu na granie samca alfa by zaimponować dziewczynkom. On miał jednak własny sposób, o którym wcześniej by nie pomyślał – zdążył mieć już dwóch seks-kumpli, z którymi spotykał się późnymi wieczorami, kiedy stan wojny jeszcze nie był tak zaawansowany. Wprowadzona niedawno godzina policyjna wszystko ograniczyła, gdyż sam bardzo troszczył się o swoja rodzinę i bał się zostawiać mamę samą. Wiedział, że Gal jeszcze nie nadaje się do tego, by czemukolwiek zaradzić – może był dobry, jeżeli chodziło o sprawy związane z apteczką i chorobami, ale w jego oczach nie wyglądał na zastępczego pana domu.
Z początku nie żałował swojej decyzji dotyczącej spotkań z owymi kolegami, ale po kilkunastu, kilkudziesięciu razach uznał, że to nie jest to, czego szukał. Odnalazł, spróbował i cichutko umknął z tamtego towarzystwa. Nie wiedział nawet, czy jego kumple nadal żyją.
Postanowił jednak nie mówić nikomu o swoich przygodach, nawet Galowi, z którym zazwyczaj dzielił się niemalże wszystkim. Bał się, że brat źle to przyjmie i zacznie ograniczać ich kontakt.

Niklas poprowadził ich w stronę zaplecza, tam, skąd wcześniej przychodzili. Tym razem jednak zawołał ich do innych drzwi, skrytych tuż pod metalowymi schodami prowadzącymi do tunelu. Usłyszeli kroki, stąpanie ciężkich butów po metalowych schodkach i chwilkę później ukazała im się ruda czupryna.
Indy zeskoczył z  ostatnich dwóch schodków i spojrzał na nich ze zdziwieniem.
– Jeszcze nie skończyliście? – spytał wkurzony.
– Skończyliśmy – odparł Niklas.
– Bardzo dobrze. Mam go dosyć – syknął przez zęby, bardziej do siebie.
– Och, Rudek, myślałem, że emanuje od was prawdziwa miłość i przyjaźń… Łamiesz mi serce – przystawił teatralnie dłoń do twarzy w załamanym geście.
– Niklas, ty też…? A’propos  – widzieliście moje gumy?
– Odwalam za ciebie robotę i bawię się w przewodnika. Jasne, że nie powiem ci, gdzie są.
Rutherford perfidnie zaczął żuć gumę jeszcze mocniej, by Indy zdołał zauważyć, że ktoś się czymś poczęstował. Rudek jak na zawołanie spojrzał w jego stronę.
– Osz ty! Pozwolił ci ktoś brać moje gumy? – skoczył tuż przed niego i bez uprzedzenia wcisnął mu rękę do spodni, łowiąc swoją własność.
– Gdzie ciśniesz łapy? – oburzył się Rutherford, choć nic mu to nie robiło.
Indy uśmiechnął się, odzyskawszy swoją własność i ruszył w kierunku wyjścia.
– O proszę – Rudek zrobi to, o co prosił go szef i pokaże wam wyjście – rzekł Niklas i we trójkę ruszyli za dwudziestolatkiem.

– Wcześniej Rudek poprowadził nas do wyjścia też od tamtej strony – wyjaśnił Rutherford, rozglądając się po kolejnym tunelu.
– Może jednak ma on trochę oleju w głowie i trzyma się zasad szefa. Antonio mówi, kiedy mamy pokazywać nasze oficjalne przejście.
Indy nie zwracał na nich uwagi, wskoczył po schodkach i chwilkę później już go nie było. Niklas, Gal i Rutherford również chwilkę później wydostali się na zewnątrz. Bracia zauważyli, że znaleźli się dwie przecznice dalej, na jednej z mało uczęszczanych ulic. Wejście do tajemnego przejścia również było ulokowane tak, że nikt nie mógłby się nim zainteresować.
– No, trzymajcie się. Następnym razem wchodźcie tutaj. Muszę lecieć – Niklas wystawił rękę na pożegnanie i ruszył w swoją stronę. Gal i Rutherford pożegnali go tym samym gestem i poszli w drugą stronę, uprzednio upewniając się, że nie spotkają po drodze żadnego radzieckiego patrolu.
– Polubiłem już ich – zagadnął Rutherford.
– Hm?
– No, Niklasa, Antonio…
– Yhym.
Siedemnastolatek spojrzał zmartwiony na brata, który nie wyglądał na usatysfakcjonowanego spotkaniem z członkami organizacji.
– Co jest?
– Ech… Chyba nie będę tam pasował – wyznał młodszy.
– A tak nalegałeś, żebyśmy tam poszli! Mnie się już spodobało. To będzie coś, jeśli nas szybciej nie wypieprzą.
– Najwyraźniej wymieniliśmy się nastawieniem – uśmiechnął się gorzko Gal.
– Ja już cię nie rozumiem. Dlaczego więc tak na mnie najeżdżałeś przez ostatnie dni, skoro jednak nie masz zamiaru pakować się w takie sprawy…?

– Nie, że nie chcę, ale… Sam już nie wiem. Zobaczymy, co będzie dalej.

2 komentarze:

  1. Skomentuję 3 i 4 rozdział tutaj, chyba nie masz nic przeciwko? ^^ na miano moich ulubionych postaci zdecydowanie zasługują Oxy, Cosmo i Ru, są genialni :3 w ogóle akcja zaczyna się rozwijać, jest coraz ciekawej... Ale żeby nie było, że słodzę, przyczepię się trochę do rozdziału 3. Właściwie nie działo się w nim nic prócz pojawienia się Cosmo i otrzymaniu pracy przez Astata... A jakoś mi się dłużyło. Nie było nudno, po prostu uważam, że akcja z podróżą została trochę niepotrzebnie przeciągnięta ^^' ale to nic, bo poza tym jest super. Liczę na więcej Cosmo w kolejnych częściach ~! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba mam w zwyczaju przeciągać wszystko, gdyż zazwyczaj wydaje mi się, że napomnianki to za mało i potem wychodzi tasiemiec z tego, co nieistotne :')
      Dziękuję za komentarz, a Cosmo z pewnością dostanie własne wystąpienia!

      Usuń