Kolejne dwa
dni wyglądały dokładnie tak samo jak sieć poprzednich. Ani Gal ani Rutherford
nawet słowem nie wspominali o spotkaniu w supermarkecie. Piętnastolatek był
trochę zły, gdyż sądził, że jego starszy brat przejmie inicjatywę i uregulują
tę sprawę. Nic jednak ku temu nie zmierzało.
W
końcu Rutherford zawsze był zdecydowany. Zazwyczaj wyrabiał sobie zdanie na
pewien temat, którego mocno się trzymał, a teraz zachowywał się tak, jakby nie
potrafił wyrobić sobie żadnego. Gal rozumiał, że jest to bardzo ciężka decyzja,
a nawet niedorzeczna, skoro ledwo co dowiedzieli się o podobnych organizacjach.
Celem Rutherforda było przeżyć i uciec. Nie zamierzał dodawać do tego prostego
planu żadnych skomplikowanych elementów.
*
Oboje
wlekli się do szkoły, jak co dzień, o stałej, rutynowej porze. Nad miastem
wciąż wisiał ten sam dym, tylko w niektórych miejscach przebijały się nikłe
promienie słońca.
Droga
do szkoły zajmowała im zazwyczaj dwadzieścia minut, bywały momenty, kiedy dobiegali
tam nawet w dziesięć. Była dosyć dużym budynkiem, który mieścił szkołę średnią.
Rutherford uczęszczał do klasy 11, a Gal do 9. Oboje uczyli się tam od siódmej
i nie zmieniali budynków, gdyż tamtejsza szkoła średnia miała odpowiadający im
poziom. Po ogłoszeniu stanu wojennego jej standardy nieco zmalały, gdyż kadra
nauczycielska znacznie się zmniejszyła.
Rutherford
kopnął kamień w kierunku Gala, a ten posłał go kilka metrów do przodu, także
kierując go w stronę brata. Gruzówka stała się ich codzienną grą, a kończyła
się wtedy, kiedy kamień przeznaczony na dany dzień ginął w stercie gruzu.
Gal
celowo kopnął go za mocno, kiedy przyszła jego kolej, gdyż zamierzał w końcu
się przełamać i pogadać z bratem na temat organizacji. Nie mogli tego tak po
prostu odstawić.
–
Ru, myślałeś coś o tym gangu? –
spytał niepewnie.
Siedemnastolatek
przestał interesować się zaginionym kamieniem i spojrzał na młodszego.
–
Nie – odparł lakonicznie.
–
Czemu? Chcesz to tak zostawić, jak gdyby nic?
–
Tak.
Gal
przewrócił oczami i poprawił szelki plecaka, lekko go przy tym podrzucając.
Szli przez moment w ciszy.
–
Ru, w naszym państwie jest wojna. Tyle się na historii opowiada o tych
bohaterach, którzy starali się o jego wyzwolenie… Nie chciałbyś się przyczynić
do czegoś takiego?
–
To i tak przyniesie marne skutki. W końcu i tak umrzemy, jesteśmy
napromieniowani.
–
Mówisz dokładnie jak tamten Tom – mruknął Gal.
–
To znaczy?
–
Tak pozytywnie, że od razu odechciewa mi się żyć. Ale słuchaj – nie chcesz się
naprawdę do niczego przyczynić…?
–
Co cię tak nagle wzięło, Gal? – naskoczył na młodszego. Naprawdę miał tego
dosyć. Nie był typem bohatera, nie potrafił obmyślać strategii ani nawet nie
był chociażby dobry z WF-u, a to raczej składało się na służbę w takiej
organizacji. – Nigdy o czymś podobnym nie marzyłem. Może ty masz jakieś skryte
pragnienia, ale ja nie mam zamiaru się w to mieszać. Po pierwsze – nie nadaję
się do tego, a po drugie – po prostu nie chcę. Z brakiem ambicji niczego nie
wskóram.
–
Nie chciałbyś nawet spróbować? – nalegał Gal. – Wyglądali dosyć… prawdziwie.
Nie żebym nie wierzył w ich osiągnięcia, ale mam już dosyć tej ciągłej rutyny,
która nic nam nie daje. Tylko nas niszczy.
–
Taka rutyna sprawia, że wciąż żyjesz.
–
W diecie potrzeba urozmaicenia.
–
Och, przestań. To się w ogóle z tym nie wiąże.
–
Jak to nie? Jeśli codziennie musiałbyś jeść kanapki z pasztetem, którego
nienawidzisz, po pewnym czasie byś się przyzwyczaił, ale nie dawałoby ci to
żadnych korzyści. Jadłbyś, bo byś musiał. A jedzenie ma być przyjemnością,
podczas kiedy ty zmieniasz je nie tyle co w obowiązek, ale w zmuszanie się.
Tutaj jest tak samo – wymagamy od siebie myślenia, że jest dobrze. A jest
znacznie gorzej niż sądzimy.
Rutherford
przygryzł lekko wargę. Już chciał oskarżyć brata o filozofowanie, ale
rzeczywiście, coś w tym było.
–
Może i masz rację, ale… rutyna jest bezpieczniejsza. Pewniejsza.
–
Taa. Ale kiedy nagle stanie się coś nieprzewidywalnego, nie będziesz na to
przygotowany. Pomyśl nad tym trochę, co? Wiem, że w głębi serca też masz tego
wszystkiego dosyć.
Starszy
westchnął lekko. Może i tak bardzo wystrzegał się wszelakich zmian, ale gdzieś
tam z pewnością było coś, co ciągnęło go do tego. Do wojska musiałby iść nie
bacząc na nic – nikt by go nie pytał, czy dobrze się czuje i czy ma na coś
ochotę.
–
Mogę to przemyśleć? – spytał. – Daj mi czas do jutra…
Uznał,
że taka odpowiedź będzie najlepsza. Wolał odwlekać sprawę aniżeli dawać
odpowiedź, z której później trudno będzie się wykręcić.
–
Niech ci będzie – westchnął Gal.
Oboje
w tej samej chwili zadarli głowy do góry, kiedy usłyszeli głuchy trzepot
śmigieł tuż ponad dachami. Inni ludzie także unieśli wzrok. Ujrzeli niewielką,
czarną maszynę, która powoli sunęła po wolnej przestrzeni między platformami.
Rozległ
się strzał.
Ludzie
niczym leśna zwierzyna rozpierzchli się w poszukiwaniu kryjówki. Jedni po
prostu schowali się w domach, a reszta znalazła schronienie w ciemnych
zaułkach.
Galowi
mocniej zabiło serce, kiedy usłyszał ponowny strzał. Wraz z bratem bez chwili
zastanowienia wbiegli do najbliższej przerwy pomiędzy poszczególnymi budynkami.
Niekiedy działo się tak, że można było natrafić na ślepy zaułek, ale zazwyczaj
na końcu każdego z nich krył się zakręt, prowadzący na inną przecznicę. Nieświadomie
stworzono sieć, która teraz często pomagała w ucieczce.
– Jest siódma rano, chyba oszaleli! – parsknął
Rutherford, kiedy oboje kucnęli pod chropowatą ścianą budynku, ukryci w cieniu.
– Nigdy nie zaczynali tak wcześnie.
–
Lepiej by było, gdyby w ogóle nie zaczynali.
–
Cii… – syknął siedemnastolatek do młodszego, szturchając go lekko w ramię.
Głuchy
krzyk, jakich ostatnio zostawało w powietrzu zbyt wiele.
Gal
zerknął na brata, wyraźnie zaniepokojony. Któregoś dnia może stać się tak, że
krzyk będzie należał do jednego z nich.
Radzieccy
żołnierze rozpoczęli rutynową rozstrzeliwankę o wiele wcześniej niż zwykle.
Zazwyczaj wybierali sobie pory popołudnia i wieczorów. Z rana było zazwyczaj o
wiele bezpieczniej niż o każdej innej porze. Do teraz.
Bracia
siedzieli w ukryciu w bezruchu póki strzały nie ustały. Rutherford ciężko
przełykał ślinę, opierając się o kolano Gala. Plecaki zaczęły im nieprzyjemnie
ciążyć – bieg z takim balastem nie był wygodnym rozwiązaniem.
–
Chyba możemy iść – szepnął Rutherford, dając znak młodszemu dwoma uderzeniami w
kolano.
–
Na pewno…?
–
Wstawaj!
Podnieśli
się szybko i dla upewnienia zajrzeli za mur budynku. Było czysto, tylko kilku
innych ludzi wpadło na podobny pomysł. Bracia ujrzeli wśród nich kilku swoich
sąsiadów.
Szli
dalej bez słowa. Powietrze wydawało się być ciężkie i nieprzyjemne. W końcu
każdy ich ponowny oddech mógł być ostatnim oddechem zastrzelonego człowieka.
Mijali ich podenerwowani ludzie, idący przesadnie szybkim, sztucznie
uspakajanym krokiem. Napotkali kilku innych uczniów z ich liceum, którzy także
pragnęli dotrzeć do szkoły bez szwanku – Anette, Franz i Johann, których
Rutherford znał z zajęć artystycznych, kilka znanych twarzy z korytarza…
Usłyszeli
kilka słów, wykrzyczanych w niezrozumiałym ich języku, a po chwili Anette
zachwiała się i upadła na ziemię.
–
Ja pierdolę! – krzyknął Rutherford i pociągnął brata za rękę. Zaczęli biec,
czując na skórze rozbryzgujące się kawałki betonu.
Ostatnie
strzelanki zaczęły przypominać łowy. Odczuwali to wszyscy mieszkańcy Graz,
którzy powoli zaczęli uczyć się, że muszą być przygotowani do biegu w każdej
chwili, niezależnie od ich kondycji. Musieli zachowywać się jak czujne sarny i
potrafić umknąć, aby nie dostać z kulki.
Gal
nie mógł wymazać z pamięci obrazu upadającej Anette – nigdy wcześniej niczego
podobnego nie widział. Razem z bratem przygotowani byli jedynie na wrażenia
słuchowe, gdyż zazwyczaj dawali radę się ukryć. W pewnym momencie
piętnastolatek poczuł, że traci równowagę i ciężko upada w odłamki gruzu.
–
Gal! Nic ci się nie stało? – zaniepokoił się Rutherford, pomagając mu wstać.
Gal pokręcił głową – był jedynie lekko oszołomiony niefortunnym upadkiem.
W
ekspresowym tempie przemierzyli całą dzielnicę, nie napotykając na drodze
żadnych innych radzieckich patroli. Tutaj było już o wiele spokojniej –
uczniowie, których spotkali po drodze, zachowywali się normalnie, nie będąc
świadomi, co dzieje się kilkanaście przecznic dalej.
Gal
utykał lekko na rozharatane prawe kolano, które wcześniej zostało znieczulone
przez szok i adrenalinę. Zauważył, że rozerwał sobie nogawkę i zdarł trochę
skóry – nie było to jednak nic poważnego w porównaniu z minioną masakrą.
–
Boli cię to? – spytał starszy.
–
To nic takiego. Przeżyję – oznajmił Gal, otrzepując się z szarego pyłu. – Mam
okazję by poćwiczyć sobie opatrunki.
–
Rutherford! Hej!
–
Cześć, Ru!
Siedemnastolatek
wzdrygnął się lekko, kiedy u jednego z jego ramion nagle pojawił się Oliver, a
na drugim zawisła Rita. Oliver i Rita byli jego najbliższymi znajomymi i możliwe,
że zasługiwali na miano jego przyjaciół.
Oliver
był od niego o wiele wyższy, miał ciemne włosy, które zazwyczaj strzygł aż do
trzech milimetrów. Wraz z Ritą niekiedy śmiali się z niego, że zaczyna łysieć,
kiedy po świeżym goleniu za bardzo przeświecała mu skóra.
Rita
zaś pofarbowała sobie włosy na ciemny blond, który wyglądał jak brudna perła.
Rutherfordowi nigdy nie podobał się ten odcień, ale bał się powiedzieć jej
prawdę, gdyż miała obsesję na punkcie swoich włosów, wiecznie maltretowanych
setką różnych szamponów i szczotek.
Wszyscy
trzej chodzili do jednej klasy, lecz od kiedy wojna zaczęła dawać się we znaki
jeszcze mocniej, spotykali się poza szkołą o wiele mniej.
–
Cześć – odparł trochę niemrawo. Gal także się przywitał.
–
Papużki-nierozłączki z was – zaśmiała się Rita. – Zawsze razem.
Rutherford
poczerwieniał lekko.
–
I co w związku z tym?
–
Nic?
–
Jesteśmy braćmi, mieszkamy pod jednym dachem i chodzimy do tej samej szkoły.
Czy to znaczy, że każdy z nas ma wyznaczać sobie inną trasę?
–
Ru, spokojnie… – Rita wystawiła ręce w obronnym geście. – Coś dzisiaj nerwowy
jesteś.
Siedemnastolatek
zagryzł lekko wargę. Rzeczywiście, zareagował zbyt mocno i nawet nie wiedział,
czym było to spowodowane. Uznał, że były to zwykłe nerwy, spowodowane szalonym
biegiem w celu ocalenia własnego życia.
–
Urządzili sobie strzelankę na naszej dzielnicy – usprawiedliwił go Gal.
Rutherford podziękował mu w duchu, kiedy Rita spojrzała na niego ze
zrozumieniem.
–
O siódmej? – zdziwił się Oliver. – Nowość.
–
Yhm.
–
Anette Braun dostała.
–
Boże, Anette?! – jęknęła Rita, zakrywając usta dłonią. Obie przyjaźniły się od
niedawna, a platynowłosa dziwiła się, że mają tak wiele wspólnych tematów.
Rutherford wiedział, że zazwyczaj można je znaleźć plotkujące w kiblu. – Tylko…
Nie mówcie, że…
–
Widzieliśmy jak… upada, nic więcej – wyjaśnił Gal. – Biegliśmy. Ruski obudziły
się dzisiaj wcześniej niż zwykle.
–
Gdzie to było…?
– Koło byłego
zakładu pana Runga.
Rita stanęła w
miejscu, wyraźnie poruszona. Oczy się jej zeszkliły.
– Rita… Tylko
nie płacz… Może jest wszystko w porządku? Może po prostu się przewróciła? –
Oliver próbował ją pocieszyć, obejmując ją ramieniem, lecz najwyraźniej z
marnym skutkiem.
– Musimy tam
iść – oznajmiła Rita. – Nie wiadomo co z nią, czy ktoś jeszcze…
– Chyba cię
pogrzało. Chcesz zginąć? – opieprzył ją Oliver. – Słyszałaś, że Ruski urządziły
sobie strzelankę!
– Musimy tam
pójść – Rita zbiegła ze schodków prowadzących do wnętrza budynku. Na jej twarzy
malowała się determinacja.
Chłopcy
popatrzyli po sobie, a Oliver ruszył za nią, chwytając jej ramię w żelaznym
uścisku. Syknęła cicho.
– Puśćże mnie!
– Rita… nie
możesz ryzykować… – zaczął Gal, lecz dziewczyna starała się go ignorować i ruszyła
niepewnym krokiem w stronę bramy.
– Przestań
zgrywać bohaterkę – syknął Oliver i pociągnął Ritę za rękę, prowadząc ją do
holu szkoły. Dziewczyna pociągnęła nosem ze złością i przeszła przez korytarz
szybkim krokiem, w którym można było wyczytać wyraźną irytację.
– Pierwsze
mamy matmę – oznajmił Rutherford. Oliver kiwnął głową, patrząc jak zezłoszczona
Rita idzie w zupełnie innym kierunku, gdzie z pewnością nie znajdzie sali
matematycznej.
– Może za nią
pójdę… – postanowił Oliver i pomknął korytarzem, nim Rutherford zdążył cokolwiek
odpowiedzieć.
Siedemnastolatek
doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciel jest w pewnym sensie
zainteresowany mysiowłosą dziewczyną. Zdążył zauważyć to już w poprzedniej
klasie, kiedy Oliver stał się zanadto przychylny na każdą jej prośbę i latał za
nią dosłownie wszędzie. Rutherford czuł się momentami nieco osamotniony, kiedy
jego przyjaciel zrywał się z ławki i oznajmiał, że musi znaleźć Ritę, bo ma jej
coś do przekazania. Działo się tak zbyt często, by można było uznać to za normalne.
Rutherford nie
był nawet pewien, czy może nazwać Olivera swoim przyjacielem. Owszem, mogli
spędzić ze sobą każdą przerwę, dokuczali sobie wzajemnie w ławce na lekcji, ale
zazwyczaj nie wymieniali się bardziej intymnymi i prywatnymi sprawami. Nazywał go
„przyjacielem”, podczas gdy naprawdę
mógł o nim raczej powiedzieć „bardzo
dobry kumpel”.
Prędzej
potrafiłby sklasyfikować do niewielkiej strefy przyjaźni swojego brata.
Niekiedy żarli się, jak typowe rodzeństwo, ale mieli swój własny język i
momentami rozumieli się bez słów. Rutherford skrycie traktował Gala jako kogoś
specjalnego. To, o czym rozmawiali, pozostawało jedynie między nimi – to, o
czym wiedzieli i co rozumieli, nigdy nie zostawało głębiej wyjaśniane. Mógł
patrzeć na niego jak tylko chciał, mówić mu to, czego zazwyczaj nie ujawniłby
nikomu innemu, zachowywać się przy nim najswobodniej na świecie – wszystko to
pozostawało ich naturalnie wyznaczonej braterskiej strefie.
Z zamyślenia
wyrwał go głos piętnastolatka.
– Rita jest
taka sama jak ty.
– To znaczy?
– Chce na siłę
udowadniać jaka jest odważna.
Siedemnastolatek
przygryzł lekko wargę i trzepnął Gala lekko w głowę.
– Ej!
– Ciągle
wypominasz mi coś, co zmusza mnie do zawstydzenia się – powiedział oskarżycielskim
tonem.
– Och,
wstydzioszek – parsknął i dostał ponownie. Tym razem się odwdzięczył.
Rozpoczęła się mała bitwa, którą przerwał głuchy dźwięk dzwonka.
– Spieprzaj na
lekcję – polecił Rutherford. – Już nigdy
nie podrobię ci żadnego zwolnienia ani usprawiedliwienia czy innej kartki.
– Za co tak? –
oburzył się Gal, lecz na jego twarzy co rusz pojawiał się uśmiech.
– Za twarz.
– Yhym –
piętnastolatek wbił spojrzenie wprost w jego oczy, doskonale zdając sobie
sprawę z tego, że jego brat nienawidzi bezpośredniego kontaktu wzrokowego.
– No… na
lekcję… – burknął speszony Rutherford i lekko objął brata, po czym szybko się
od niego odsunął i poszedł w swoim kierunku, lawirując wśród innych uczniów. –
Do… potem.
Gal kiwnął
głową i udał się w kierunku sali językowej.
*
Rutherford nie
mógł skupić się przez całą lekcję. Próbował znaleźć punkt zaczepienia dla rozbieganych
oczu – pierwsze patrzył na zeszyt Olivera i jego niedbałe pismo, potem
przerzucił się na plecy Rity, siedzącej dwie ławki wcześniej. Nie rozumiał, co
jest powodem jego roztargnienia. Adrenalina, która uwolniła się podczas
szaleńczego biegu, już dawno znalazła jakieś ujście i pozornie był już
spokojny. Jednak wciąż czuł w głowie coś, co nie potrafiło znaleźć wyjścia, jak
zbłąkana mucha krążąca po pokoju. Nic nie dawało nawet otwarcie okien i drzwi
na oścież.
Poczuł, jak
Oliver szturcha go w ramię.
– Ej, do
tablicy.
– Yyy… co? –
jęknął głupio, cały rozkojarzony.
– Rutherford,
zrób zadanie siedemnaste – powtórzyła matematyczka.
Siedemnastolatek
podniósł się niechętnie i podszedł do tablicy, czytając w tym samym czasie
polecenie uwieszone w jej rogu. Wziął do ręki rysik i zaczął obracać go w
palcach.
– Pan
niedospany dzisiaj, czy jak? – spytała żartobliwie nauczycielka. Rutherford
szacował jej wiek na około czterdzieści lat, była ona przeciętnie wyglądającą
kobietą z kolekcją apaszek w każdym możliwym kolorze. Dzisiaj miała na sobie
brzoskwiniową w bliżej nieokreślone wzory.
– Nie, nie… –
mruknął niewyraźnie i spróbował zagłębić się w poleceniu.
Kilkukrotnie
pomylił się przy pewnych obliczeniach, źle spierwiastkował, co skutkowało robieniem
połowy zadania na nowo, aż w końcu znowu mógł usiąść w ławce. Podparł policzek
ręką i beznamiętnie spisywał resztę zadań z tablicy, by oszczędzić umysł na
poszukiwanie powodu jego roztargnienia. Patrzył, jak Oliver po kryjomu bawi się
komunikatorem, usłyszał, jak coś dzwoni dwie ławki dalej i zobaczył, jak
urządzenie jego kolegi ląduje na biurku nauczycielki.
Na kolejnej
lekcji liczył obecne osoby. Zauważył, że od dłuższego czasu nie widzi w ławce
niejakiego Roberta.
Ostatnio każdy
panikarz klasyfikował nieobecność do dwóch stricte wytyczonych opcji – śmierć
na wskutek choroby popromiennej lub niefortunne spotkanie z radzieckim
żołnierzem – które także było powiązane ze śmiercią. Mimo, że obie opcje powodowały
jedno i to samo, stawały się odrębnym tematem dyskusji. Póki co, jeszcze nikt
nie podjął tematu nieobecności Roberta.
*
Mieszkańcy
Grazu starali się żyć dokładnie tak, jak gdyby za oknem wcale nie toczyła się
wojna. Udawali, że nie widzą czarnych, fruwających maszyn i próbowali unikać
patrzenia na zniszczone budynki. Panika była ostatecznością. Powtarzającą się
jednak zbyt często.
Każde z nich
skrupulatnie płaciło za kolejne porcje Werniksu. Coraz większa część
przestawała wierzyć jednak, że to jakkolwiek im pomoże, w końcu Werniks tylko
złagadzał i spowolniał skutki szkodliwego promieniowania. Nikt nie był do końca
pewien, czy jego ciało jest skażone, czy też nie i w jakim stopniu.
Stan wojenny w
Związku Wiedeńskim wprowadził wiele trudności, związanych między innymi z
finansami i transportem. Niektóre rodziny musiały borykać się z problemem braku
funduszy na miesięczną składkę na porcję Werniksu. Rutherford martwił się, że
im również zabraknie pieniędzy na opłacenie leku. Nie potrafił znaleźć pracy, a
w mieście, które ogarnął chaos, dostanie jakiejś posady, chociażby za najniższą
płacę, graniczyło z cudem. Wszyscy ludzie patrzyli na to nieco egoistyczniej
niż zwykle, gdyż musieli rozwiązywać własne problemy i troszczyć się o rodzinę.
Opóźnione zapłaty skutkowały wieloma problemami, a nawet wizytą komornika. W
przypadku Graz była to jednak wizyta kilku przedstawicieli okupanta.
Mieszkańcy
wiedeńskiego miasta nie wiedzieli już, co mają sądzić o obowiązującym systemie.
Werniks miał uchronić ich przed szybkimi objawami choroby popromiennej i
śmierci, zaś wystarczyło wyjść na ulicę w nieodpowiedniej porze, by już chwilkę
później wąchać kwiatki od spodu. Wcześniej, kiedy stan wojenny nie był jeszcze aż tak zaawansowany, wybuchło kilka
manifestacji. Ludzie sądzili, że dadzą rady przeżyć bez dziennej dawki
Werniksu, a to znacznie polepszyłoby ich stan finansowy. Na czele manifestantów
stał Jakob Remus, któremu udało się przeżyć bez Werniksu dwa tygodnie i który
nie płacił za dawki przez dwa miesiące. Nikt jednak nie przejął się
wystąpieniem ludności, a Remus zmarł dzień później, kiedy to niefortunny zbieg
okoliczności sprawił, że wieczorem pojawiły się u niego pierwsze objawy choroby
popromiennej.
*
– Lea,
pamiętasz może, jak wygląda konstrukcja zdania w Future Perfect? – spytała
nauczycielka, uderzając rytmicznie w dłoń rysikiem do tablicy.
– Will have i…
W połowie
zdania przerwało jej pukanie do drzwi. Ucieszona Lea odgarnęła przydługą grzywkę,
mając czas na chwilę zastanowienia, by stworzyć kilka zdań z tą konstrukcją.
Reszta uczniów
z zaciekawieniem spojrzała na drzwi, gdzie po chwili ukazała się twarz dyrektorki,
a za nią pojawił się mężczyzna w charakterystycznym fartuchu. Wstali niechętnie
i powitali ich grzecznościowym „dzień dobry”. Nauczycielka angielskiego
niechętnie wycofała się pod tablicę.
– Dzień dobry
– powiedziała dyrektorka, poprawiając narzutkę na ramionach. – Dzisiaj ponownie
zawitał do nas doktor Wenninger, który zajmuje się badaniem skutków napromieniowania.
– Dokładniej,
zajmujemy się badaniami, związanymi z połowicznym napromieniowaniem – dodał
Wenninger.
– Tak. Co
jakiś czas musimy wysłać na badania kilku losowych uczniów.
Wszyscy w
klasie spojrzeli po sobie niepewnie, bojąc się ostatecznego werdyktu. Ktoś mruknął
coś w stylu „wiemy…” i został
spiorunowany wzrokiem przez dyrektorkę. Doktorzy zajmujący się badaniami byli w
tej szkole już kilkukrotnie i póki co, żaden wezwany uczeń nie wrócił do
szkoły.
Rutherford
pomyślał sobie, że nieobecność Roberta mogła być spowodowana także wezwaniem na
owe tajemnicze badania. Język angielski odbywał się z podziałem na dwie klasy,
dlatego mógł nie wiedzieć, kiedy został zabrany. Krążyło wiele plotek na temat
tego, co dzieje się z ludźmi, którzy wsiadali do furgonetek doktorów. Nikt nie
wiedział, czy badania w ogóle się odbywają. Wiedzieli to tylko ludzie pobrani z
zakładów pracy czy szkół. Pobór był losowy, wielu jednak sądziło, że są jednak
ściśle ustalone zasady i doktorzy dokładnie wiedzą, kogo należy wzywać.
Dyrektorka
spojrzała ponownie na niewielką karteczkę, którą trzymała w dłoni i przeszła między
ławkami.
– Gisela
Appenburg? – odczytała.
Mina
wyczytanej dziewczyny mówiła sama za siebie – była po prostu przerażona. Gisela
należała do osób, które sądziły, że po wywołaniu czeka cię jedynie egzekucja.
– Chodź,
Gisela – dyrektorka podeszła do jej ławki i dotknęła jej ramienia. Ciemnowłosa
dziewczyna wstała ciężko i wyglądała tak, jakby miała się za moment rozpłakać.
– Zabierz swoje rzeczy.
Rutherford
odwrócił wzrok i zaczął tępo wpatrywać się w tablet, który wyświetlał pustą stronę.
Dyrektorka wywołała jeszcze Kristina Kaplana i Wernera Schüriga. Klasa uszczupliła się ponownie – z początkowych
dwudziestu uczniów, zostało teraz czternastu.
Wcześniej wzywano tylko pojedyncze osoby. Z czasem liczba
wzrosła do dwóch, teraz znowu trzech. Z każdym tygodniem wzrastało
prawdopodobieństwo, że wybiorą właśnie ciebie – lub twojego przyjaciela,
dziewczynę, chłopaka, brata…
Rutherford najbardziej martwił się, że zaglądną dzisiaj
również do klasy dziewiątej. Za każdym razem bał się, że tego dnia wybiorą Gala
i kiedy skończy lekcje, nie zobaczy go na placu szkoły. Może i był egoistą, ale
cieszył się, że dzisiaj mu się upiekło.
Wbijał wzrok w ławkę, kiedy trójka wychodziła z klasy,
dyrektorka i doktor powiedzieli rutynowo kilka słów, po czym zatrzasnęli drzwi.
Nauczycielka angielskiego nie odzywała się przez moment, po czym wróciła do
wydawania poleceń poszczególnym osobom. Jej głos drżał. Starała się jednak
zachowywać tak, jak gdyby nic wcześniej się nie wydarzyło.
*
Gal był chłopakiem, który nie lubił czułości. Zazwyczaj,
kiedy ktoś go przytulał czy bawił się jego włosami, odczuwał nieprzyjemne
dreszcze. Czasami myślał sobie nawet, że ma jakiś wstręt wobec dotyku innych,
jednak nie było to jeszcze jakkolwiek zaawansowane stadium.
Jego brat często go jednak przytulał, miział po kolanie,
jak gdyby wcale nie był świadomy tego, że Galowi się to nie podoba.
Piętnastolatek ostrzegał lepiące się przyjaciółki, które miały w zwyczaju
wieszać się na każdym, a dziewczyny szybko łapały, że mu takie coś nie pasuje.
Rutherford robił mu na przekór, jak gdyby chciał czuć, że ma go w zasięgu ręki.
Gal zauważył, że takie zachowanie pojawiło się u siedemnastolatka
stosunkowo niedawno. Oczywiście, był opiekuńczym starszym bratem od kiedy tylko
zdolny był pełnić służbę małej niańki, ale ostatnio przerodziło się to w coś,
czego Gal w żaden sposób nie potrafił nazwać. Wstydził się także spytać o to
brata, wiec dzielnie znosił wszystko, na co pozwalał sobie Rutherford.
Zapominał nawet, o tym dziwnym pocałunku, który miał
wyglądać jak zwyczajny żart. Uznał, że Rutherford po prostu chciał przylepić
się nieco bardziej.
Idąc przez korytarz po dzwonku widział, jak brat zerka na
niego z wyraźną ulgą. Nie wiedział dokładnie, o co mu chodziło, ale wolał nie
zdradzać, że go zauważył. Szedł więc pewnym krokiem i przystanął przy grupce, z
którą zazwyczaj się trzymał.
– Podobno dzisiaj znowu zabierali… – usłyszał, stając pomiędzy
Xaverem i Silvią.
– Zabierali…?
– Tak – odparła Selina, która słynęła z tego, że
przyjaźniła się z przynajmniej kilkoma osobami z jednej klasy i potrafiła
zrelacjonować wszystkie wydarzenia ze szkoły z danego dnia. – Byli w starszych
klasach. Mieli nawet dwóch żołnierzy w obstawie.
– Od kiedy potrzebna im obstawa…? – zdziwił się Aaron. –
Ktoś bredzi.
– Nie. Noah Motz z dziesiątej wyszedł wtedy do kibla i
widział jak doktor i dyrektorka wchodzą do klasy, a za nim kroczą dwaj
żołnierze. Nie dopatrzył tylko czy nasi, czy ruscy. Zakładam, że ruscy.
– Pewnie tak. Nie wierzę w te całe badania – parsknął
Xaver. Gal siedział z nim na zajęciach artystycznych, gdyż Xaver miał niemały
talent plastyczny i nigdy nie przeszkadzało mu to, że ktoś wbijał wzrok w jego
kartkę, kiedy rysował.
– Ma to taki oficjalny charakter tylko dlatego, aby wzbudzić
w nas jakiś respekt. Że starają się zniwelować ten problem i wyjść naprzeciw
ZSRR – oznajmiła Silvia.
Gal pokiwał głową, Selina i Xaver również.
– W sumie, ja nie wiem co o tym mam sądzić. Przez tę całą
wojnę nawet nie wiadomo, jakie są przyczyny większej umieralności. Może wcale
nie byłoby tak źle, jeśli ZSRR nie wybijałoby nas jak muchy – powiedział
Aaron.
– A co jeśli oni naprawdę robią te badania? – zasugerowała
Selina. – Problem ma tyle różnych rozwiązań, że można się zgodzić z każdą
koncepcją.
– Kiedyś wszystko wyjdzie – zakończył temat Aaron, a
wszyscy się z nim zgodzili.
*
Rutherford uśmiechnął się, widząc brata oczekującego na
niego w stałym miejscu. Noga młodszego była już ładnie zabandażowana. Przez
moment szli w ciszy, aż w końcu Gal postanowił przerwać milczenie.
– Podobno znowu dzisiaj zabierali.
Siedemnastolatek westchnął głęboko. Zdążył już ochłonąć,
emocje także opadły i póki co nie musiał się na razie tym martwić.
– Tak… Wzięli trzech z innej klasy. Wiesz jaki byłem
zesrany? – przyznał się.
– Czyli wierzysz w to, że badań wcale nie ma i po prostu
zabierają cię na egzekucję?
Rutherford przygryzł lekko wargę.
– Sądząc po tym, co widzę na twarzach, kiedy wyczytują ich
nazwisko… to tak. Chyba większość tak podejrzewa.
– Ciekawe, czy Indy i spółka
się tym zajmują.
Rutherford zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Gal na
siłę próbował powrócić do tematu organizacji.
– Aż tak ci zależy na tym, abyśmy tam dołączyli? – spytał
poirytowany.
– Ym… Po prostu chciałbym dowiedzieć się więcej… Oni
zapewne znają multum sekretów, których nie dowiemy się przez zwykłe
przypuszczenia.
– Na co ci te sekrety? – prychnął Rutherford.
– Czasem zachowujesz się dziecinniej niż ja, a sam mówisz,
że jestem dzieciuchem – oburzył się Gal.
– Co…? Nigdy tak nie powiedziałem. I co ma piernik do
wiatraka..?
– Ciągle tylko słyszę NIE NIE NIE PO CO CZEMU YYY NIE. Trzeba
się trochę tym zainteresować. Zupełnie jak gdybyś oczekiwał tylko na gotowca.
Czekał, aż ktoś inny coś zrobi, a sam nie chciał kiwnąć nawet palcem.
– Gal, ja… po prostu się boję. – wyznał. – Tyle. Nie wiem,
czego tam oczekują, co robią i po prostu się nie nadaję.
– Bredzisz. Pójdziemy wieczorem do magazynów.
– Jutro.
– Ok, jutro.
– Zabiję cię.
Rutherford trochę zmyślał z tym, że się boi. Po prostu
nigdy nie myślał nad tym, aby wstępować do podobnej organizacji. Gal jednak tak
nalegał, że w końcu musiał ustąpić. Może dawka większej, nieco pozytywniejszej
adrenaliny się mu przyda?
Dziwił się, że Galowi tak na tym zależy. Zupełnie tego nie
rozumiał. Nie widział go tam i zastanawiał się, o co mu naprawdę chodzi.
Wiedział jedynie, że w pewnym momencie młody zrezygnuje, albo będzie wolał
siedzieć przy sprawach, które nie wymagają strzelania i uciekania.
*
Do zamkniętego supermarketu wybrali się następnego dnia,
zaraz po szkole. Rutherford przespał się ze swoją decyzją i sam siebie zadziwił
tym, że zaczynał oczekiwać chwili, kiedy znajdą się w magazynach.
Tego dnia Graz był wyjątkowo spokojny. Nad najwyższymi
platformami nie przeleciał żaden samolot, nigdzie nie rozlegały się strzały ani
nie słychać było krzyków. Ludzie przemierzali ulice w dziwnym zdenerwowaniu i
zaskoczeniu, jak gdyby była to cisza przed wielką burzą.
– Chodź, zrobimy im niespodziankę – powiedział Rutherford,
stając przy czytniku otwierającym właz do magazynu.
Gal uniósł lekko brew do góry, gdyż nie spodziewał się, że
jego brat tak ochoczo zjawi się wraz z nim przy magazynie.
– Ten Indy będzie bardzo
usatysfakcjonowany.
– Hm?
– Wiedział, że przyjdziemy… Ru, bez przesady... – jęknął
młodszy, widząc, jak siedemnastolatek kilkukrotnie przyciska każdy palec do
czytnika. – Oni tam oszaleją, bo to pewnie jakoś wyje…
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się nikczemne starszy i
przycisnął ostatni raz.
– Śmiałbym się, jakby nikogo tam nie było – parsknął Gal.
– To tobie na tym zależy – mruknął Rutherford, opierając
się niedbale o falowany właz. Wzdrygnął się, kiedy drzwi zaczęły leniwie zwijać
się do góry.
– Cholera jasna! Komu się nudzi!? – usłyszeli po drugiej
stronie. Szybko poznali charakterystyczny głos Rudka, który wyskoczył spod
zwijającego się włazu. Zaraz za nim zjawił się Niklas z papierosem w ustach.
– Królewicz urządzał sobie drzemkę – poinformował,
strzepując niedopałek.
– Wiecie jak to wyje, idioci? – skarcił ich Rudek, a
Rutherford cicho się zaśmiał. – Z czego rżysz…? – dodał, kopiąc
siedemnastolatka w piszczel.
– Z ciebie.
Indy odwrócił głowę, robiąc ogromny balon z gumy do żucia. Na
moment zapadła cisza, przerywana mlaskaniem rudego i jego dmuchaniem.
– A nie mówiłem, że przyjdziecie? – powiedział usatysfakcjonowany,
robiąc przerwę w żuciu gumy.
– Gal mnie tutaj zaciągnął – mruknął Rutherford, rozbijając
balon Rudka, który przykleił mu się do nosa, jednocześnie odwdzięczając się za
kopniaka w piszczel.
– Chodźcie, nie stójcie tu jak cielaki – powiedział Niklas,
znikając po drugiej stronie włazu. Reszta poszła w jego ślady, a Rutherford
patrzył na Indy, który usiłował oczyścić się z
gumy poprzyklejanej do twarzy.
– Ten wózek działa? – spytał, wskazując na samotny wózek
widłowy, który skusił go już przy pierwszej wizycie w magazynach.
– Działa – odparł lakonicznie Indy. – Kiedyś się pobawimy.
– Nie czas na zabawę, dzieciaczki – zironizował Niklas. –
Jest parę ważnych spraw i trzeba młodym zorganizować jakąś ceremonię
wtajemniczenia.
– Jaką zaś ceremonię? Ja nie miałem żadnej ceremonii –
oburzył się Rudek.
– Jesteś na to za stary.
– Jestem dwa razy młodszy od ciebie.
– Wypraszam sobie.
– Indy, ile masz lat? –
spytał Rutherford z czystej ciekawości.
– A na co ci to? Dwadzieścia – odparł dumnie rudy,
wykrzywiając usta w dzióbek.
Siedemnastolatek kiwnął głową. Tak właśnie szacował wiek
Rudka, który mimo tego, że był dosyć przystojny, na co nie zwrócił uwagi przy
pierwszym spotkaniu, na pierwszy rzut oka cechował się wyniosłym
charakterkiem.
Przeszli przez tunel i znaleźli się w miejscu spotkań
organizacji. Siedzieli tam wszyscy, których spotkali wcześniej, oraz parę
innych osób, o których wcześniej wspominał Indy.
– Mówiłem, że młodzi wrócą – pochwalił się Rudek,
spoglądając z wyższością na wszystkich zgromadzonych.
– Tak, tak – mruknął Tom.
Cała organizacja mogła w oczach krytyków nie wyglądać za
bogato, ale według braci uzbierał się ich niemały tłumek – chyba, że
pomieszczenie było zbyt małe, by pomieścić szesnastu ludzi – wraz z nimi,
osiemnastu.
– Wow, sądziłem, że będzie was tylko kilku – powiedział
zaskoczony Rutherford.
– Trafiliście akurat na małą naradę – odparł mężczyzna,
siedzący na największym fotelu na środku pokoju, który niedbale trzymał nogę
opartą o kolano drugiej.
– Rudek zwerbował ci ostatnio taką oto dwójeczkę – wyjaśnił
Niklas, wskazując głową na braci.
Rutherford uznał, że to właśnie jest ten ich cały szefuncio, który parsknął cicho,
oceniając ich wzrokiem. Zupełnie jak Indy przy
pierwszym spotkaniu.
– Och, Rudek, wiesz, że nigdy nie będziesz miał u mnie
specjalnych względów – powiedział ironicznie, spoglądając z czułością na
dwudziestolatka.
– Nie denerwuj mnie – wysyczał urażony Indy, robiąc kolejny balon z gumy.
– Rudek sam sobie względy robi – mruknął Niklas, zgniatając
nogą wypalonego papierosa.
– Dobra, koniec – szefuncio podparł policzek ręką, zaś
drugą przywołał do siebie dwójkę braci. – Co żeście narobili, że tutaj
wylądowaliście? Wiedzieliście o nas wcześniej?
– Nie – odparł krótko Gal.
– Hm?
– Chowaliśmy się w sklepie przed Ruskami, kiedy przyczepili
się do grupki pobieranej na badania – wyjaśnił siedemnastolatek, rozglądając
się po całym pomieszczeniu. Nigdy nie lubił rozmawiać z kimś twarzą w twarz.
– Wkurwili mnie, wciskając palce w czytnik, a dzisiaj chyba
zrobili to specjalnie – dokończył Indy, a
Rutherford uśmiechnął się pod nosem.
– W porządku, Rudek – nauczysz ich właściwego posługiwania
się czytnikiem i pokażesz im, którędy się wchodzi – nakazał szefuncio, a rudy
tylko kiwnął głową. – Niech będą u nas.
– Tak ’ot tak’? – zdziwił się Rutherford.
Sądził, że będą musieli przechodzić jakieś testy sprawności, czy nadają się do
takich organizacji.
– Pewnie. Ludzi przy akcjach nigdy za wiele. Wyjdzie w
praniu, czy się nadajecie.
– Najwyżej dostaniecie kulką – ubarwił wieczne optymistyczny
Tom.
– Jesteście braćmi, nie? Ten, drugi, zgaduję – młodszy, bo
większy szczypior – powiedział szefuncio, patrząc na Gala.
Rutherford westchnął lekko.
– Tak… Jestem Rutherford, a to mój brat Gal.
– Co tak wzdychasz? – szefuncio zmarszczył brwi.
– Każdy się nas pyta tego samego, za każdym razem. Chyba
zacznę to mówić na każdym wstępie.
– Jak chcesz. Znacie już naszych?
– Tak, mniej więcej.
– Idealnie. A wiec wiecie, że zajmujemy się organizowaniem
i wprowadzaniem w życie różnych akcji, etc.?
– Tak.
– Hm, poza tym – widziałem was kilkukrotnie na ulicy –
bracia zmarszczyli tylko lekko brwi – Rudek wam wszystko wyśpiewał?
– Tak.
– Rudek, później się policzymy.
– Co…? – zdziwił się Indy,
odwracając zaskoczony głowę w stronę szefuncia. – Co ci znowu zrobiłem?
– Nic. Muszę ci tylko jeszcze raz pokazać, kto tutaj
szefunciuje i kto zawsze opowiada, czym się zajmujemy – powiedział dosyć
poważnym tonem, po czym wrócił do rozmowy z braćmi. – Na koniec przesłuchania –
czy naprawdę dobrowolnie chcecie tutaj dołączyć?
– Mniej więcej – mruknął Rutherford.
– Mniej, czy więcej? Nie martw się młody, mówię ci, że ci
się tutaj spodoba. Wieczna dawka adrenalinki, postrzelasz sobie… – zaczął
wyliczać na palcach.
– Yhym. Tak, oboje się na to piszemy.
– No to gratulacje, witajcie w naszych skromnych progach.
Poza ty, jestem Antonio – szefuncio wstał i podał obojgu po kolei prawa dłoń. –
Wszelakie przezwiska, stopnie ważności w tym gronie i tym podobne ubzdurał
sobie Rudek – spojrzał krytycznie na dwudziestolatka, który ani trochę się tym
nie przejął. – Wszyscy jesteśmy tutaj równi, oprócz tego, że każdej grupie musi
być jakiś lider, którym aktualnie jestem ja
– wyjaśnił, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Rutherford pomyślał sobie, że ów Antonio i Rudek mają
miedzy sobą jakiś niewielki konflikt i drą ze sobą koty. Czy chodziło o to, że Indy chciałby zostać szefem organizacji? Podczas ostatniego
spotkania wszyscy dali mu do zrozumienia, że dwudziestolatek lubi sobie trochę
porządzić.
– Na koniec – nie widzę tu żadnych przekrętów – dodał,
patrząc sugestywnie na Rudka i Rutherforda.
Siedemnastolatek tylko zmarszczył brwi, nie do końca zdając
sobie sprawę z tego, o co chodzi szefowi, jednak Indy wstał i wyraźnie wkurzony bez słowa opuścił siedzibę
organizacji.
– A temu co? – spytał Lukas, który do tej pory po cichu
rozmawiał z obojgiem Hermanów i Alexem.
– Królewicz się obraził – parsknął Niklas.
– Nie ważne. W każdym razie – witajcie w naszych skromnych
progach i pozwólcie na kontynuację naszego zebrania – szefuncio zignorował
tajemnicze zachowanie Rudka i zwrócił się do jednego z członków organizacji. –
Na czym skończyliśmy...?
– Magazyny radzieckie – podpowiedział David, siadając
głębiej w fotelu.
Rutherford i Gal poszli za przykładem reszty i ulokowali
się na wolnym końcu jednej kanapy. Czuli się wśród nich nieco niepewnie, jak
gdyby mieli im tylko zawadzać, ale mieli nadzieję, że to minie z czasem.
– Ach, właśnie. Byłem na małym spotkanku i dowiedziałem
się, gdzie Ruski ulokowały sobie swoje magazyny. Wiem nawet, chociaż nie do
końca, jak łatwo dostać się do nich bez użycia jakichkolwiek drastycznych
środków. Trzeba to jedynie posprawdzać i prawdopodobnie zajmiemy się tymi
magazynami w przeciągu kilku najbliższych dni.
– Tak prędko? – zdziwił się Alex.
– Pewnie. Nie potrzeba tutaj większej filozofii.
– Wiesz, to nie wydaje się wcale takim błahym zagadnieniem.
Jakby każdy codziennie wpadał do radzieckich magazynów – powiedział Herman
pierwszy, a kilku się z nim zgodziło.
– Mają przyjść do nas też ci z Artei – dodał szefuncio. –
Podobno magazyny są ogromne, ale dosyć słabo chronione, ze względu na ich
położenie.
– Też musimy sobie wymyślić jakąś nazwę – zaproponował
Jonas.
– Och, Jonas, nie ma czasu na bzdury – parsknął Tom.
– Artea wzięła się od pierwszych liter imion pięciu
pierwszych osób z organizacji – zagadnął Mark, którego bracia wcześniej nie
poznali.
– U na wyglądałoby to jako… Lhaharghajmndhtij – siedzący
obok niego Timo przesunął wzrokiem po całej siedzibie.
– Organizacja Lhahar... coś tam – powtórzył Mark. – No
dobra, o ile ktoś to powtórzy, może być.
– Może łatwiej – Marketowcy. No bo kto w końcu organizuje
sobie spotkania w sklepie…? – zasugerował Alex.
– My tak po hipstersku.
– Niee.
– Coś się wymyśli w trakcie…
– Czy spotkaliśmy się tutaj, aby wymyślać pierdoloną nazwę?
– szefuncio uderzył pięścią w ścianę, a kilku od razu odwróciło wzrok w jego
stronę. – Gorzej z wami niż z przedszkolakami.
– Czy szef nigdy nie czuł się dzieckiem? – zagadnął
żartobliwie Hartwig. – Zawsze taki poważny byłeś?
– Hartwig, zaraz wylecisz – wysyczał Antonio.
– Dzisiaj z nim gorzej niż Rudkiem, kiedy ma okres –
prychnął Hugo.
– Hugo, Hartwig… WYPIERDALAĆ MI STĄD PÓKI JESZCZE SIEDZĘ.
Rutherford zdążył zauważyć, że nikt w tej organizacji nie
bierze na poważnie słów wkurwionego szefuncia. Sądził, że wszyscy będą
grzecznie siedzieć i słuchać słów Antonia, jak pierwszoklasiści w pierwszych
dniach szkoły, po czym wymieniać się wzajemnymi spostrzeżeniami i opracowywać
plan. Najwyraźniej się przeliczył, bo opieprzona dwójka zaczęła śmiać się z
wkurzonej miny Antonio, co wywołało reakcję łańcuchową, zupełnie jak u niego w
klasie podczas lekcji matematyki. Zauważył, że dorośli momentami nie różnią się
zbytnio od nastolatków.
Członkowie organizacji mogli mieć średnio od dwudziestu
paru do trzydziestu paru lat. Nie potrafił się doszukać nikogo o starszym
wyglądzie. Najpoważniej w grupie wyglądał oczywiście Antonio – miał lekki
zarost, ciemne włosy nieprzysłaniające czoła i srogi wyraz twarzy.
Rutherford i Gal czuli się w trakcie zebrania trochę jak
dwa gówienka w trawie i zbytnio nie wiedzieli, czy mogą się odezwać, czy mają
po prostu siedzieć i słuchać.
Członkowie organizacji dyskutowali na temat przejęcia
magazynów, lecz póki co nic z tego nie wynikło – szefuncio i kilku innych
chciało się zająć tym jak najszybciej, a reszta sądziła, że należy dopiero
dokładnie przebadać sprawę, w końcu wejście do jednego z głównych radzieckich
magazynów nie jest byle czym.
Kiedy wszyscy powoli zaczęli się rozchodzić, tłumacząc się
różnymi powodami jak i brakiem większych chęci do rozpętywania kolejnych
kłótni, Niklas stanął przed braćmi, którzy także wstali z kanapy z zamiarem
powrotu do domu.
– Skoro Rudek ma focha, muszę wam pokazać którędy macie
przyjść następnym razem – powiedział niechętnie.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę wycie, wrzucę was do furgonetek
Rusków albo sam osobiście rozstrzelam – zagroził Antonio.
– Spokojnie, bez nerwów – powiedział Rutherford przesadnie
spokojnym tonem.
– Macie komunikator? – spytał Niklas.
– Gal ma – odparł siedemnastolatek.
– Właduję wam małego, nieszkodliwego wiruska, który zaciera
sygnał przesyłany z naszego tajnego numeru. Nie ważcie się nikomu o nas mówić,
a nawet sugerować, że istniejemy.
– Jasne, jasne – nie musisz brać nas za dzieci – powiedział
urażony siedemnastolatek, a Gal wystawił rękę z zapiętym komunikatorem w stronę
Niklasa.
– Nie przypominaj mi… Czasami sobie myślę, że nasza
organizacja schodzi na psy – westchnął Antonio. – Wszyscy zachowują się tak,
jak byśmy mieli zacząć organizować tutaj biesiady. Jakby nie zdawali sobie sprawy,
że sprawy wokół nas zaczynają nabierać coraz gorszego obrotu.
– Może sobie z tym przestają radzić…? – zasugerował Gal.
Niklas przytknął swój komunikator do jego własnego i zajął się wgrywaniem
wirusa.
– Co ty pieprzysz… Jak mogą sobie przestawać radzić? –
prychnął szefuncio.
– Nie ma możliwości, żeby brać wszystko na poważnie…
Wystarczy, że musimy martwić się każdym wyjściem z domu – wyjaśnił Rutherford,
opierając się o niewielki stół, postawiony tuż obok framugi drzwi.
– Zazwyczaj, kiedy ktoś sobie z czymś nie radzi, wywołuje u
siebie sztuczne emocje i stara się rozweselić, chociażby na siłę… Ale pieprzę,
prawda? – zawstydził się Gal, uśmiechając się lekko.
Niklas wpisał numer organizacji i zapisał go w
komunikatorze piętnastolatka.
– No i pięknie – zablokował wyświetlacz własnego
urządzenia.
– Nie ważne… – mruknął Antonio, zerkając na godzinę. – Ja
spadam. Dowiecie się o następnym spotkaniu za jakiś czas. Mam sprawy do
załatwienia – wyszedł z pomieszczenia i trzasnął za sobą drzwiami.
Trójka nie odzywała się do siebie przez moment. Rutherford
przestąpił z nogi na nogę i poczuł, że na czymś stoi. Schylił się i podniósł
małą paczkę miętowych gum.
– To Rudka – oznajmił Niklas.
– Zdążyłem się domyślić. On tak zawsze wychodzi w połowie
spotkań?
Rutherford nie mógł powstrzymać się przed spytaniem o
cokolwiek, byle dotyczącym rudego chłopaka. Nie żeby miał coś do niego, ale po
prostu go zaintrygował. Sam nawet nie wiedział czym. Przez moment czuł, że po
prostu musi go poznać. Nie żeby się mu spodobał, chociaż Indy był przystojny –
nawet jeśli rudy, co przeczy stereotypom – lecz jego serce domagało się czegoś
innego, czego sam jeszcze nie zdążył rozgryźć.
– Żrą się z szefunciem, już nawet sam nie wiem o co. Od
zawsze mają jakiś swój prywatny konflikt i tutaj nawet chyba nie chodzi o to,
kto rządzi organizacją.
– Sam to zdołałem zauważyć, a jestem tutaj nie więcej niż
godzinę – uśmiechnął się, miętoląc w dłoni paczkę gum.
– Cholera jasna, Ru, chciałbym iść do domu – powiedział
wprost Gal, opierając się o framugę.
– Zaraz. Oddam mu te gumy, będzie miał u mnie jakiś dług.
Jest od nich uzależniony, prawda? – spytał siedemnastolatek, odwracając głowę w
stronę Niklasa.
– Tak. Gorzej niż ja od nikotyny – uśmiechnął się niemrawo.
– Lepiej by było, gdybyś mu je zabrał i miał czym torturować. Cały Graz robi mu
na złość, bo ostatnio ciężko znaleźć w sklepie głupią paczuszkę gum.
Rutherford obejrzał sobie opakowanie i włożył do ust trzy
sztuki.
– Nie obrazi się? – spytał z ironią.
– Niee.
– Chodź, Ru – Gal pociągnął brata za rękaw, kiedy ten
chował paczuszkę do kieszeni.
– Hej, spokojnie młody. Już się bierzemy. Najwyraźniej twój
braciszek zainteresował się naszym rudym towarzyszem.
Ruhterford spiorunował Niklasa wzrokiem. Nienawidził
wszelakich dwuznacznie brzmiących zdań, głównie w jego mniemaniu. Czuł się
trochę nieswojo, a ostatnio każde podobne słowa zaczynały działać mu na nerwy.
Nikomu nie mówił, że jest gejem. Nawet jego mama uważała,
że jest poukładany, grzeczny i nie ma czasu na granie samca alfa by zaimponować
dziewczynkom. On miał jednak własny sposób, o którym wcześniej by nie pomyślał
– zdążył mieć już dwóch seks-kumpli, z którymi spotykał się późnymi wieczorami,
kiedy stan wojny jeszcze nie był tak zaawansowany. Wprowadzona niedawno godzina
policyjna wszystko ograniczyła, gdyż sam bardzo troszczył się o swoja rodzinę i
bał się zostawiać mamę samą. Wiedział, że Gal jeszcze nie nadaje się do tego,
by czemukolwiek zaradzić – może był dobry, jeżeli chodziło o sprawy związane z
apteczką i chorobami, ale w jego oczach nie wyglądał na zastępczego pana domu.
Z początku nie żałował swojej decyzji dotyczącej spotkań z
owymi kolegami, ale po kilkunastu, kilkudziesięciu razach uznał, że to nie jest
to, czego szukał. Odnalazł, spróbował i cichutko umknął z tamtego towarzystwa.
Nie wiedział nawet, czy jego kumple nadal żyją.
Postanowił jednak nie mówić nikomu o swoich przygodach,
nawet Galowi, z którym zazwyczaj dzielił się niemalże wszystkim. Bał się, że
brat źle to przyjmie i zacznie ograniczać ich kontakt.
Niklas poprowadził ich w stronę zaplecza, tam, skąd
wcześniej przychodzili. Tym razem jednak zawołał ich do innych drzwi, skrytych
tuż pod metalowymi schodami prowadzącymi do tunelu. Usłyszeli kroki, stąpanie
ciężkich butów po metalowych schodkach i chwilkę później ukazała im się ruda
czupryna.
Indy zeskoczył z
ostatnich dwóch schodków i spojrzał na nich ze zdziwieniem.
– Jeszcze nie skończyliście? – spytał wkurzony.
– Skończyliśmy – odparł Niklas.
– Bardzo dobrze. Mam go dosyć – syknął przez zęby, bardziej
do siebie.
– Och, Rudek, myślałem, że emanuje od was prawdziwa miłość
i przyjaźń… Łamiesz mi serce – przystawił teatralnie dłoń do twarzy w załamanym
geście.
– Niklas, ty też…? A’propos
– widzieliście moje gumy?
– Odwalam za ciebie robotę i bawię się w przewodnika. Jasne,
że nie powiem ci, gdzie są.
Rutherford perfidnie zaczął żuć gumę jeszcze mocniej, by Indy zdołał zauważyć, że ktoś się czymś poczęstował. Rudek jak
na zawołanie spojrzał w jego stronę.
– Osz ty! Pozwolił ci ktoś brać moje gumy? – skoczył tuż
przed niego i bez uprzedzenia wcisnął mu rękę do spodni, łowiąc swoją własność.
– Gdzie ciśniesz łapy? – oburzył się Rutherford, choć nic
mu to nie robiło.
Indy uśmiechnął się, odzyskawszy swoją własność i ruszył w
kierunku wyjścia.
– O proszę – Rudek zrobi to, o co prosił go szef i pokaże
wam wyjście – rzekł Niklas i we trójkę ruszyli za dwudziestolatkiem.
– Wcześniej Rudek poprowadził nas do wyjścia też od tamtej
strony – wyjaśnił Rutherford, rozglądając się po kolejnym tunelu.
– Może jednak ma on trochę oleju w głowie i trzyma się
zasad szefa. Antonio mówi, kiedy mamy pokazywać nasze oficjalne przejście.
Indy nie zwracał na nich uwagi, wskoczył po schodkach i chwilkę
później już go nie było. Niklas, Gal i Rutherford również chwilkę później
wydostali się na zewnątrz. Bracia zauważyli, że znaleźli się dwie przecznice
dalej, na jednej z mało uczęszczanych ulic. Wejście do tajemnego przejścia również
było ulokowane tak, że nikt nie mógłby się nim zainteresować.
– No, trzymajcie się. Następnym razem wchodźcie tutaj. Muszę
lecieć – Niklas wystawił rękę na pożegnanie i ruszył w swoją stronę. Gal i
Rutherford pożegnali go tym samym gestem i poszli w drugą stronę, uprzednio
upewniając się, że nie spotkają po drodze żadnego radzieckiego patrolu.
– Polubiłem już ich – zagadnął Rutherford.
– Hm?
– No, Niklasa, Antonio…
– Yhym.
Siedemnastolatek spojrzał zmartwiony na brata, który nie
wyglądał na usatysfakcjonowanego spotkaniem z członkami organizacji.
– Co jest?
– Ech… Chyba nie będę tam pasował – wyznał młodszy.
– A tak nalegałeś, żebyśmy tam poszli! Mnie się już
spodobało. To będzie coś, jeśli nas szybciej nie wypieprzą.
– Najwyraźniej wymieniliśmy się nastawieniem – uśmiechnął
się gorzko Gal.
– Ja już cię nie rozumiem. Dlaczego więc tak na mnie
najeżdżałeś przez ostatnie dni, skoro jednak nie masz zamiaru pakować się w
takie sprawy…?
– Nie, że nie chcę, ale… Sam już nie wiem. Zobaczymy, co
będzie dalej.
Skomentuję 3 i 4 rozdział tutaj, chyba nie masz nic przeciwko? ^^ na miano moich ulubionych postaci zdecydowanie zasługują Oxy, Cosmo i Ru, są genialni :3 w ogóle akcja zaczyna się rozwijać, jest coraz ciekawej... Ale żeby nie było, że słodzę, przyczepię się trochę do rozdziału 3. Właściwie nie działo się w nim nic prócz pojawienia się Cosmo i otrzymaniu pracy przez Astata... A jakoś mi się dłużyło. Nie było nudno, po prostu uważam, że akcja z podróżą została trochę niepotrzebnie przeciągnięta ^^' ale to nic, bo poza tym jest super. Liczę na więcej Cosmo w kolejnych częściach ~! :D
OdpowiedzUsuńChyba mam w zwyczaju przeciągać wszystko, gdyż zazwyczaj wydaje mi się, że napomnianki to za mało i potem wychodzi tasiemiec z tego, co nieistotne :')
UsuńDziękuję za komentarz, a Cosmo z pewnością dostanie własne wystąpienia!