Rutherford
przez kolejny tydzień szukał pracy. Chciał się załapać gdziekolwiek. Nie
sądził, że będzie tak krucho. Ostatecznie udało mu się wpaść na zmywak w jednej
z przychodni, która była umieszczona w skrzydle szpitala. Nie nadawał się do
roli młodego pielęgniarza, gdyż nie
miał do tego żadnych predyspozycji, w przeciwieństwie do swojego brata.
Niestety ten nie mógł się nigdzie doczepić, ponieważ nie miał ukończonych
szesnastu lat i bardzo go to irytowało.
Rutherford
cieszył się, że chociaż do takiej roboty się nadaje. Nie był utalentowany w
żadnej dziedzinie, nie rozumiał chemii, w matmie się gubił, a z WFu też nie był
najlepszy. Przynajmniej udawało mu się granie roli chłopca na zmywaku czy
sprzątaczki.
Jego
zmiana obowiązywała zaraz po zakończeniu lekcji w szkole, z czego się nie
zawsze cieszył. Nie szedł jednak do szpitala od razu – wpierw odstawiał Gala do
domu, który wkurwiał się, że nie jest przedszkolakiem i nie potrzeba mu
obstawy, zrzucał plecak, krzyczał do mamy i babci po czym frunął dwie platformy
niżej, wpadał górnym wejściem szpitala i zlatywał szybem na sam dół, do podziemi
przychodni, gdzie czekała na niego sterta brudnych naczyń pozostałych po
obiedzie pacjentów. Kiedy się z nimi uporał, dokładnie sprzątał i sterylizował
niewielką kuchnię przy pomocy innej, starszej sprzątaczki, która nie miała
żadnej ochoty na rozmowę z nim. Później zbierał się dwa piętra wyżej i robił to
samo z innymi pomieszczeniami.
Szpital
był miejscem świętym, do którego żołnierze radzieccy nawet nie zaglądali. To
wykazywało, że mają w sobie chociaż ułamek procenta, promil humanizmu. Było to
prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce w całym Graz, pomijając bogate
dzielnice na poziomie zerowym.
Przez
kolejny tydzień, kiedy odgrywał rolę sprzątaczki szpitalnej, nie wydarzyło się
nic szczególnego. Żołnierzy na ulicach pojawiało się znacznie mniej, nie
słychać było żadnych strzałów, wybuchów, nigdzie też nie walił się żaden
budynek. Ludzie zaczynali mieć ciche nadzieje, że akcja przejdzie na zupełnie
inny tor.
Niestety
nie wszyscy się z tego cieszyli, ponieważ został wprowadzony stan, który
nazwano „cichą wojną”. Coraz więcej
osób pobierano z zakładów pracy, a ostatnio także częściej zaczynano odwiedzać
szkoły. Cztery dni po ogłoszeniu cichej
wojny do klasy Rutherforda znowu wkroczył doktor Wenninger wraz z
dyrektorką. Tym razem wszyscy siedzący w rzędzie pod oknami byli w stanie dojrzeć
stojącego za nimi żołnierza, gdyż znienawidzona dwójka nie fatygowała się z
zamknięciem drzwi. Uczniowie jak na komendę wstrzymali oddechy, kiedy
dyrektorka rozpoczęła wygłaszać tradycyjną formułkę, którą informowała
wszystkich o najbliższych planach ludzi pokroju doktora Wenningera.
Osoby
pobrane ostatnim razem do tej pory nie wróciły.
Klasa
Rutherforda akurat była w trakcie pierwszego w tym roku szkolnym sprawdzianu z
matematyki, który miał rozgrzać ich umysły po wakacjach, które nie były tak radosne jak zazwyczaj. Wszyscy z ulgą
odwrócili wzrok od tabletów, kiedy ktoś zapukał do drzwi i przerwał na moment męczarnię.
Ich miny jednak zrzedły, gdy ujrzeli kogo przywiało do sali matematycznej.
Wszyscy
zamarli, kiedy dyrektorka ze sztucznym uśmiechem podeszła do Hannesa Seitza,
który miał taką minę, jakby chciał zamordować ją wzrokiem. Doktora Wenningera i
wszystkich żołnierzy również. Rutherford molestował wzrokiem stronę otworzoną
na tablecie – nawet jeśli Hannes był nielubianą przez niego osobą, która często
dokuczała mu w szatni, teraz mu współczuł. Cholernie współczuł.
Wpatrywał
się natarczywie w puste miejsce na karcie sprawdzianu, gdyż jeszcze chwilkę
temu pamiętał jak rozwiązać zadanie trzecie. Był tym tak zaabsorbowany, aby
tylko zagłuszyć odgłos kroków, który rzeczywiście dudnił gdzieś w oddali, jakby
za szybą.
Hannes
najwyraźniej nie zamierzał się poddać, gdyż usłyszał jego stłumiony,
podniesiony głos, brzmiący dosyć odważnie, chwilkę później zagłuszony jakimś
uderzeniem i jękiem bólu.
Tup, tup, tup.
Obcasy
dyrektorki zbliżały się ku niemu.
Oblał
go zimny pot.
Tup, tup, tup.
Ta
szmata stanęła przy ławce, którą dzielił z Oliverem. Nie raczył nawet na nią
spojrzeć.
Tup, tup, kurwa, kurwa.
No,
w końcu się dowie, co się dzieje z ludźmi zabranymi na badania. Ha, ha. Dobre sobie.
Nigdy
nie był człowiekiem specjalnie odważnym, nawet jeśli bez ociągania mógł znaleźć
sobie seks-kumpla. Zagrania wobec takich relacji miał już opanowane i
wykorzystane w praktyce. Jeśli jednak chodziło o zagrania wbrew jego woli –
zawsze wolał się ewakuować.
Układał
sobie w myślach, co jej powie, kiedy usłyszy swoje imię i nazwisko i poczuje
jej łapię na ramieniu. To nie mogło być możliwe, aby dyrektorka tak swobodnie
wypuszczała aż tylu swoich uczniów. Jeszcze kilka podobnych dni, a tłum na
korytarzach stopnieje jak śnieg na wiosnę. Sądził, że jest ona w pewnym stopniu
sprzymierzona z okupantami. Ostatnio wiele osób zawierało z nimi dziwne
sojusze, aby przeżyć, lecz odbijało się to na innych.
Oliver
wstał. Rutherford zauważył jego ruch kątem oka.
Czemu plan się
zmienił?
Co to ma
znaczyć?
Oliver…?
Zastanawiał
się, czemu jest takim tchórzem. Niby było to tak banalne pytanie, a nie
potrafił znaleźć na nie żadnej racjonalnej odpowiedzi. Może za bardzo myślał o
dobru tylko dla własnej dupy? Pomijając relacje z bratem Rutherford wydawał się
być dosyć egoistyczną osobą.
Kiedy chciałby
zgrywać bohatera wstałby i wstawiłby się za przyjaciela. Bo do czego niby był
im potrzebny Oliver?
Ale dlaczego też on miałby zatruwać sobie
swoje życie?
W czasie wojny
niewiele osób myśli o tym, by bawić się w jakichś wolontariuszy. W końcu chodzi
o to, aby wyjść cało i doczekać się momentu, kiedy w końcu będzie można
westchnąć z ulgą.
Ale to w końcu twój przyjaciel, sukinsynie!
Cisza. Głusza. Dzień jak za mgłą.
Wszystko toczy się za szklaną ścianą, ty nie
masz tam wstępu. Nie zależy ci.
Cichy odgłos zamykanych drzwi. Oni, tam za
szybą, już skończyli. Szepty, szepty. Osaczają cię. Dlaczego cichutkie słówka
zaczynają wciskać ci się w każdą szparkę, by dotrzeć do mózgu? Przecież to
wszystko dzieje się daleko – o tam…
Na przerwie krzyczy coś do ciebie, jej głos
jest pełen pretensji.
Ach, ta Rita. Kobiety zawsze mają tyle
problemów i nigdy nie można się z niczego wytłumaczyć. Za każdym razem znajdą
powód, by cię zgnoić. Temu jesteś gejem Rutherford? Nie? Jak to?
– Kurwa,
Rutherford, obudź się – syczała Rita, szarpiąc chłopaka za rękę.
– Kobieto,
uspokój się, rękę mi urwiesz – Rutherford wyrwał się z jej chwytu i pomasował
lekko nadgarstek.
– Odleciałeś,
cholero, na dwie lekcje! – krzyknęła z pretensją w głosie. – Nawet chyba nie zauważyłeś,
że zabrali Olivera!
– Zauważyłem –
odparł cicho, gapiąc się za okno na korytarzu.
– No chyba
właśnie nie! Nawet na niego nie spojrzałeś! Nawet nie spróbowałeś cokolwiek
zrobić! To był nasz przyjaciel, Rutherford! Wiesz, dla przyjaciół czasami się
coś robi! Chyba nie trzeba ci tego w żaden sposób uświadamiać! Nienawidzę cię!
Nawet się tym nie przejąłeś! Co, cieszy się, że już nikt nie będzie zwracać ci
dupy, co? O jedną osobę mniej! Tak sobie żyj, zaraz zostaniesz sam, pieprzony
egoisto! Bo nawet zerknąć nie chciałeś! Ciekawe, co by było, kiedy by to ciebie
wzięli! Co byś zrobił? Założę się, że błagałbyś go wzrokiem, żeby coś wymyślił.
A ty nawet nie raczyłeś spojrzeć na niego, nawet nie próbowałeś go pocieszyć
samym wzrokiem! Już nawet ten popierdolony Hannes jest odważniejszy niż ty.
Wspiąłeś się na sam szczyt hierarchii największych dupków!
– Skończyłaś?
– zapytał znudzony. Nie zamierzał dawać po sobie znać, że tknęła go tyrada
przyjaciółki. Chciał po prostu gdzieś pójść i samemu wszystko przemyśleć. W
zupełnej ciszy. Ostatecznie mógłby być przy nim Gal, który wiedział, kiedy ma
się odezwać a kiedy siedzieć cicho.
Rita nigdy
wcześniej na niego tak nie nakrzyczała; mógł powiedzieć, że nie był
przyzwyczajony do takiego zachowania z jej strony. Owszem, często narzekała na
niego, że się nie zna, kiedy otwarcie krytykował jej mysie włosy, ale nigdy
żadne z nich nie brało tego na poważnie.
Tym razem nie
było szans, by sytuacja obróciła się w żart. Naturalnie, że Rutherford zdawał
sobie sprawę z jej powagi. Rita uświadomiła sobie to po pewnej chwili, gdyż
wyraz jej oczu wyrażał lekkie zakłopotanie i zawstydzenie swoją postawą wobec
przyjaciela.
– Tak i…
– Ja… Idę do
domu. Nie wysiedzę na geografii – poinformował i odszedł w swoją stronę.
– Ale…!
Rutherford nie
zamierzał zwracać na nią uwagę. Wydarła się na niego – okay, nie ma sprawy.
Może sobie zasłużył i w pełni ją rozumiał. W końcu byli z Oliverem bardzo
blisko. Tak przynajmniej sądził.
Geografia była
ostatnią lekcją w tym dniu, a on nie zamierzał poświęcić tej godziny budynkowi
szkolnemu, nawet jeśli za pięćdziesiąt minut i tak miałby z niego wyjść. Schowa
się gdzieś i przemyśli sprawę, bowiem nie może tak tego zostawić. Postanowił
być honorowym kumplem i chociaż pomyśleć nad tym, co mogło się stać z Oliverem
i gdzie mogli go zabrać. O ile nie rozstrzelali go razem z Hannesem na miejscu,
w końcu w tym drugim obudził się charakter buntownika. Wzdrygnął się lekko na
tę myśl. Nie był stuprocentową zimną rybą.
Zdawał sobie
sprawę, że Rita mogła się poczuć zagubiona, choć to trochę mało powiedziane.
Zostawił ją bez żadnego wyjaśnienia, a Oliver prawdopodobnie skończył w łapskach radzieckich żołnierzy. Miał małe
wyrzuty sumienia, że nie porozmawiał z nią o jej wybuchu. Widać było, że trochę
żałowała swoich słów. Nie wziął ich sobie głęboko do serca, ale nie było też
tak, że nic go nie tknęło. Bo jak według Rity miał na to zareagować? Dziewczyna
na pewno myśli, że jest jakimś ukrytym superbohaterem i nagle zerwie z siebie
koszulkę ukazując uniform, w którym co wieczór walczy ze złem. Może przesadzał,
ale trochę go to zdenerwowało. Musiał odetchnąć i dopiero później trzeźwo i spokojnie
pomyśleć.
O tej porze
życie w mieście toczyło się własnym, stałym rytmem. Bywały takie momenty, które
sprawiały, że przez chwilę wydawać się mogło, że wszystko znów wróciło do
starego porządku. Ludzie w spokoju przemierzali ulice, kończyli zmiany w pracy,
starali się zdobyć coś na obiad. Po niebie nie fruwały żadne radzieckie
maszyny, nigdzie nie słychać było żadnych odgłosów głuchych strzałów czy echa
rozpadających się ścian budynku. Mimo wszystko w powietrzu nadal ciążyła nieprzyjemna,
elektryzująca atmosfera, której nie można było się w żaden sposób pozbyć od
samego początku wprowadzenia stanu wojennego. Przesiąkł nią już każdy
mieszkaniec Graz jak i inni obywatele Związku Wiedeńskiego. Rutherford
zastanawiał się, jak sprawy mają się w innych częściach kraju – podobno
gdzieniegdzie dzieje się o wiele gorzej, tyle, że ogromna część państwa stała
się już niemalże wyludniona.
Włóczył się
bocznymi uliczkami, obserwując unoszący się w powietrzu ledwo widoczny pył,
pokrywający mikroskopijną warstewką pojedyncze drzewa, chodniki i ogrodzenia.
Wpadł na pomysł, by zajrzeć do bazy organizacji Antonio, ale uznał, że skoro
chce zdążyć podejść po Gala, nie ma sensu, by lecieć w stronę tajemnego
przejścia. Pomyślał sobie, że wpadnie tam później, w czasie godzin pracy. Zrobi
sobie mały urlop i przy okazji nikomu nie powie, gdzie dokładnie polazł. Mama i
Gal nie muszą się martwić, gdyż wiedzą, że w szpitalu jest bezpieczny.
Postanowił
szybko tam zalecieć, by oznajmić dyrektorowi, że potrzebuje jednodniowego
urlopu. Nie mógł się powstrzymać i nie potrafił poczekać na któryś z wolnych
dni, aby dłużej posiedzieć w magazynach. Tamto miejsce zaczynało go fascynować
– sam nie wiedział dlaczego na początku tak się opierał. Teraz cieszył się, że
w końcu się przełamał i wstąpił do organizacji. Mogło być to całkiem nowe i
momentami stresujące doświadczenie, lecz pobudzające zmysły i zmuszające serce
do szybszej pracy.
Obawiał się
jednak, że z czasem przyjdzie mu zrobić coś, czego nie będzie w stanie wykonać.
Nigdy jeszcze nie trzymał w ręce broni ani niczego podobnego, w geście
unicestwienia. Owszem, raz czy dwa razy dźwigał karabin ojca, ale to się z tym
jednoznacznie nie wiązało. Bycie członkiem tajnej organizacji kojarzyło mu się
jedynie z planowaniem napaści na miejsca, w których obraduje wróg. Pierwsze, co
przychodziło mu na myśl, to powolne i stopniowe unicestwienie obcych żołnierzy.
A z pewnością nie tylko o to tam chodzi.
Rutherfordowi
czasami brakowało małej pomocy, jakim był komunikator przypięty do nadgarstka.
Mógłby bez większego kłopotu zadzwonić do dyrektora szpitala czy kierownika
skrzydła, w którym dzisiaj miał pracować i zwolnić się na ten dzień bez fatygowania
się pod budynek. Tym razem jednak potrzebował spokojnego spaceru i dotarł pod
szpital bez żadnych komplikacji, jakimi mogłyby być spotkania z radzieckimi
żołnierzami. Budynek szpitala był naprawdę wielki, co jednak niczego nie
ułatwiało – mimo tego, że zawsze znalazł się skrawek miejsca dla danego
pacjenta, nie można było powiedzieć tego o personelu, który znacznie się
uszczuplił. Rutherford mógłby pomóc z dobrej chęci, ale po pierwsze – zupełnie
nie odnajdował się w sprawach związanych z medycyną. Mógłby zwerbować do pomocy
swojego brata, ale nawet w stanie wojennym nikt nie chciał pozwolić piętnastoletniemu
gówniarzowi na pracę w szpitalu. Nawet charytatywną, dobrowolną, w ramach
nabycia doświadczenia. A Rutherford wiedział, że Gal w przyszłości będzie w
stanie zostać dobrym lekarzem. Doskonale zdawał sobie sprawę z umiejętności i
ambicji brata. Postanowił, że spróbuje załatwić mu tutaj ‘staż’ w przyszłym
roku, kiedy Gal będzie obchodził szesnaste urodziny. W końcu wszyscy dorośli
inaczej patrzą na piętnastolatków a szesnastolatków.
Sam Rutherford
póki co nie miał żadnych, większych ambicji. Skoro w lutym stanie się formalnie
dorosły, musi ustrzec się przed papierkiem poborowym do wojska. Gdzieś w głębi
duszy liczył na to, że wojna skończy się w grudniu, czy chociażby w styczniu i
nikt już nie będzie masowo wciskał ludzi do armii. Marzenia ściętej głowy.
Należał do tej
ogromnej grupy ludności, która nie potrafiła racjonalnie wyjaśnić postawy okupanta.
Każdy człowiek miał tutaj dwie drogi do śmierci – albo z rąk żołnierza albo
poprzez izotopy z Sarajewa. ZSRR zamiast starać się utrzymać przy życiu jak
największej liczby ludności, eksterminował ją dwukrotnie szybciej, uznając to
za najlepszy wybór w celu nie rozprzestrzeniania negatywnych izotopów. Reszta
państw uznawała to za czystą, niewyjaśnioną głupotę, lecz co jakiś czas w tle
pojawiały się martwiące słowa, pytania: „Co
jeśli ZSRR ma rację?”. Komunistyczną ideą Związku Radzieckiego było
stworzenie społeczeństwa wolnego od klas i wyeliminowane skażonej ludności, by
Europa mogła odrodzić się na nowo i przyjąć utopijne poglądy.
*
Prośba o wolny
dzień ze zmyślonym powodem została przyjęta zupełnie obojętnie. Rutherford
bynajmniej nie poczuł się ani trochę urażony, chociaż pomyślał sobie, że jego
obecność w szpitalu nie jest jakoś specjalnie traktowana i nikt nawet nie myśli
o tym, że ktoś po nim posprzątał.
Włóczył się
jeszcze chwilę po najwęższych zakamarkach danej platformy po czym udał się z
powrotem do szkoły i pięć minut przed dzwonkiem ukradkiem wcisnął się do swojej
szatni przez otwarte okienko. Nikt nadal nie przejmował się wyrwaną kratą i
najwyraźniej nie miał czasu na to, aby ją naprawić. Korzystniej dla tych,
którzy naprawdę się spieszą, albowiem nie muszą obchodzić całego budynku
dookoła.
Zaczekał aż
jego klasa zejdzie po dzwonku do szatni i spokojnie wmieszał się w tłum
kierujący się ku wyjściu. Oparł się na zewnątrz o barierkę i szukał wśród setek
głów jasnobrązowych włosów Gala.
– Znowu ty? –
usłyszał obok siebie żartobliwie znużony głos.
– Tak mi
przykro, że musisz znosić moją obecność – uśmiechnął się do Gala.
W tłumie
ujrzał twarz Rity, spoglądającej na niego z pewnym smutkiem w oczach. Odwrócił
wzrok. Było mu trochę wstyd, że nie pozwolił przeprosić się jej za wybuch na
przedostatniej przerwie, lecz jednocześnie na razie nie miał ochoty na rozmowę
z nią. Musiał ochłonąć.
– Chodź,
głodny jestem – mruknął Gal. – Wziąłem rano kartę mamy, żeby coś kupić na
obiad.
– Pytałeś się
jej, czy możesz?
– Sama mi
dała.
– Ok, ale
dzisiaj nie kupujemy już tych dziwacznych ciastek pomidorowych – Rutherford
skrzywił się nieznacznie. Gal kiwnął głową z podobnym wyrazem twarzy.
– Wydawało mi
się, że będą dobre – odparł skruszony.
– Już nigdy
cie nie będę słuchał – powiedział stanowczo. – Mam nadzieję, że wycofali je ze
sklepu.
Udali się do
jednego z popularniejszych marketów w Graz, w którym nadal można było stanąć
przed półką i się zastanowić, którą markę wybrać. Zdawało im się jednak, że asortyment
uszczuplił się w porównaniu z zeszłym tygodniem – a może jedynie się im
wydawało.
Wszystko po
kolei zaczynało emanować negatywną energią. Z każdym dniem zaczynano czuć się
coraz gorzej, ludzie martwili się, że to objawy naciskających izotopów z
Sarajewa. Martwili się, że chmura radioaktywna się przesuwa. Ostatnio jednak
nie zanotowano zbyt wielu przypadków śmierci na skutek choroby popromiennej.
Jak na razie największe żniwo zbierał przemądrzały ZSRR.
*
Kiedy
dyrektorka skierowała się ku ich ławce już wiedział, że przyszła kolej na
niego. Po prostu miewał takie dni, że wiedział iż musi się na coś przygotować.
Czuł napięcie
bijące ze strony Rutherforda, któremu trzęsły się ręce, ale ten najwyraźniej
tego nie zauważał. Uporczywie wbijał wzrok w pusty tablet, jakby myślał, że
dzięki temu pozostanie niezauważony i jednocześnie pojawią się mu na nim gotowe
wyniki.
Wtedy zmora
stanęła obok niego i poprosiła go, żeby wyszedł razem z Hannesem Seitzem.
Ukradkiem zobaczył jak agresywny kolega próbuje się wyrwać żołnierzom stojącym
za drzwiami i kopie ich gdzie popadnie, mając ręce skrępowane w ich mocnym
uścisku.
On nie
zamierzał się awanturować. Wystarczył jeden taki, który chce wykazać swoją
odwagę, bo myśli, że to coś da. Wiadomo, teraz funkcjonuje taka filozofia, iż
kiedy zostaniesz wybrany, nie ma odwrotu i do czegoś zostajesz przeznaczony
albo kulka w łeb.
Oliver po
części był ciekawy, czy naprawdę biorą ich na rozstrzelanie, czy też naprawdę
zostają wysłani na te badania. Należał do nielicznej grupy, która sądziła, że
większość jednak zostaje wysyłana do laboratoriów. Czy jednak dostaniesz się do
tej większości, zadecyduje zwykły traf albo szczęście.
Żołnierze wraz
z doktorem Wenningerem wyprowadzili ich na zewnątrz i nakazali wsiąść do
średniej wielkości ciemnogranatowej furgonetki. Wpierw musieli sobie poradzić z
nadpobudliwym Hannesem, który za nic w świecie nie chciał odkleić się od ściany
szkoły i wyklinał ZSRR na wszystkie możliwe sposoby.
Oliver pełen
obaw wślizgnął się jednak do samochodu, w którym znajdowało się jeszcze kilkanaście
osób, w tym paru uczniów, a resztę stanowili dorośli pobrani z zakładów pracy.
Wszyscy wyglądali jednak na przerażonych swoją sytuacją. Ten nastrój udzielił
się również Oliverowi, który niepewnie wcisnął się na wolne miejsce w rogu.
Przez moment
słyszeli jeszcze wyzwiska Hannesa przeplatające się z głosem żołnierzy, po czym
rozległ się pojedynczy strzał. I cisza. Zadowolony okrzyk żołnierza.
Wszyscy
pobrani zamarli, a jedna dziewczyna prawie się rozpłakała ze strachu. Nikt się
jednak nie odezwał. Jakby jedno słowo miało zadecydować o tym, ile jeszcze
minut pożyją. Hannes zdążył wykorzystać ich zbyt dużo.
Oliver nie
rozumiał tego, co mówią żołnierze. Nie był dobry z rosyjskiego, znał prawdopodobnie
tylko kilka podstawowych słówek i nawet nie potrafił ich zapisać. Domyślał się
jednak, że najprawdopodobniej zastanawiają się, co zrobić z ciałem
zastrzelonego Hannesa. Przez moment czuł w klatce mentalny ból, jak gdyby w
niego samego wycelowano broń. Był to jednak najzwyklejszy strach i obawa.
Po chwili
usłyszeli inne krzyki oburzenia – to zapewne dyrektorka wypadła ze szkoły,
zwabiona strzałem. Wszyscy siedzący w furgonetce bali się z niej wychylić, że
również zostaną postrzeleni, lecz zapewne w oknach pojawiły się setki twarzy
zaciekawionych uczniów, którzy także usłyszeli strzał.
– Kurwa, teraz
to się zrobi młyn – szepnął jakiś facet siedzący w rogu furgonetki.
Krzyki
oburzonej dyrektorki ucichły i moment później żołnierze wrzucili do furgonetki
martwe ciało Hannesa, z dziurą po kuli w głowie, z której strugami wypływała
krew, pokrywająca już pół twarzy, ramię i bok.
– Vozimi eto! – krzyknęli do pasażerów
furgonetki.
Dwie kobiety
siedzące przy wyjściu pisnęły z przerażenia, a mężczyźni ze zniesmaczonymi minami
posłali Rosjanom mrożące krew w żyłach spojrzenia.
Oliver patrzył
na martwego Hannesa jak zahipnotyzowany. Nie mógł uwierzyć z jaką łatwością
można już na zawsze uciszyć człowieka. Kolega z jego klasy obserwował ich
pustymi oczami, z których wnet uszło życie. Odwrócił głowę i wlepił wzrok w
paski na swoim plecaku, ułożonym między nogami.
Nikt się nie
odezwał póki żołnierze nie wskoczyli do furgonetki i jej nie odpalili, a jeden
z nich wystawił głowę przez okienko z kabiny kierującego. Miał krzaczaste brwi
i wyglądał na znudzonego.
– Komunikatory – powiedział, próbując
właściwie zaakcentować słowo.
Wszyscy
spojrzeli po sobie, nie do końca wiedząc, o co mu chodzi i co mają zrobić.
Kobiety siedzące przy wyjściu podskoczyły lekko, kiedy jeden z żołnierzy
zatrzasnął obok nich drzwi.
–
Komunikatory! – krzyknął, pokazując na pasek swojego własnego.
Parę osób
zrozumiało to jako oddanie ich w jego ręce, dlatego też kiedy zaczęli je
posłusznie odpinać, ten wystawił w ich kierunku swoje potężne łapsko, brudne od
czarnego, śmierdzącego smaru. Reszta poszła ich śladem, a okienko zatrzasnęło
się i furgonetka ruszyła, kolebiąc się leciutko.
Chwilkę temu
Oliver pomyślał, żeby poinformować chociażby mamę o tym, w jakiej sytuacji się
znalazł. Niestety nie zdążył i zaczął coraz mocniej odczuwać przyspieszony rytm bicia serca, które co rusz postanawiało
wydostać się z jego klatki piersiowej, połamać żebra i uciec.
Nie spojrzał
na nikogo siedzącego przed nim, obok niego i czuł się jak ofiara. Nie był ani
pierwszym ani ostatnim, który zapewne znalazł się w podobnej furgonetce jadącej
wprost na miejsce, gdzie miał odbyć się ostateczny wyrok. Unikał także
spoglądania chociażby na kropelkę krwi Hannesa, choć tak bardzo go to korciło.
Zastanawiał się czy chociażby Rita czy Rutherford jakkolwiek będą próbowali
dowiedzieć się, co tak naprawdę się z nim stało i gdzie go wywieźli. Miał pewne
obawy, że niestety nie będą chcieli ryzykować i doskonale ich rozumiał. To był
po prostu głupi los, długopis wystukujący losową cyferkę czy wpisujący ją na
ekranie komputera trafił właśnie na niego. Martwił się tym, jak zareaguje jego
rodzina, kiedy nie wróci o stałej porze do domu. Każdy mieszkaniec Związku
Wiedeńskiego każdą chwilę przeżywał z jednym pytaniem: „W którym momencie
padnie na mnie?”
Oliver
siedział sparaliżowany strachem. W kabinie kierującego usłyszeli śmiech, który
nijak komponował się z atmosferą na tyłach. Dziewczyna kuląca nogi przed
rozpływającą się krwią popłakała się z przerażenia.
*
Rutherford
starał się zachowywać tak, jakby zupełnie nic się nie stało. Słyszał strzał,
który mógł obwieścić czyjąś śmierć, ale akurat z okna ich klasy widać było
jedynie róg placu. Zastanawiał się, dlaczego żołnierze użyli broni przy szkole.
Czy Oliver przetrwał? W końcu to Hannes dostał jakiegoś napadu i mogli się go
pozbyć, gdyby stał zbyt uporczywy…
Nie żeby w
jakikolwiek sposób życzył koledze tej śmierci. Po prostu wciąż nie rozumiał tej
idei przedwczesnego zabijania. W końcu i tak na każdego nadejdzie czas – nie ma
możliwości, aby be żadnych komplikacji wyjść poza granice miasta. Uwięziono
ich, aby stopniowo się wyniszczyli, lecz każdy kolejny przeżyty dzień dawał
namiastkę nadziei na to, że uda ci się przetrwać. Niestety objawy choroby
popromiennej pojawiają się wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Zupełnie
jakby potrafiły odczytać twój stan psychiczny.
W drodze
powrotnej przestał się odzywać, jak gdyby nagle jego stan diametralnie się
zmienił. Próbował ignorować poczucie żalu, winy. Czuł się tak, jakby Olivera
zabrano z jego powodu. Jakby ten ofiarował się za wolontariusza i żeby wzięto
jego zamiast Rutherforda. A wcale tak nie było.
– Ru, gryzie
cię coś? – spytał Gal, który jako jego brat potrafił wyczuć zmianę humoru. W końcu
mieli podobne geny.
– Nie, tylko…
zrobili dzisiaj tę brankę i… – znużony przetarł czoło i oczy.
– Właśnie,
słyszałeś ten strzał? – spytał Gal. – Miałem lekcje po drugiej stronie, a
zawsze parkowali na placu… To oni strzelali?
– Chyba… tak.
Nie jestem pewien. Też dokładnie nie widziałem – wyjaśnił Gal. – Ale zabrali
Hannesa Seitza, wiesz, tego awanturnika, który uwielbiał wyrzucać papier za
okna jak serpentynę i palić ogniska na dachach.
– Chyba dał im
popalić – Gal uśmiechnął się niemrawo, patrząc przed siebie.
Rutherford
uważnie obserwował najmniejszy ruch na jego twarzy. Zazwyczaj właśnie tak zaciskał
usta, kiedy nie był pewien, czy powiedział dobrze, czy lepiej by było, gdyby
nic nie komentował.
Patrzył na
jego podbródek, identyczny jak jego, wargi o kształcie bliższemu matce, kiedy
te jego wykrojono bardziej jak te ojca, nos, spuszczone rzęsy i te same
brązowawe oczy, które ułamek sekundy później wyłapały jego spojrzenie.
Odwrócił
wzrok.
– Myślałem, że
zabiorą mnie, ponieważ dyrektorka podeszła do mojej ławki ale… Zabrali Olivera,
a Rita chyba dostała szału i na mnie nawrzeszczała – powiedział spokojnie, jak
gdyby mówił mu, co dzisiaj jadł na drugie śniadanie.
Gal nie
odzywał się, jedynie spojrzał na niego lekko zaniepokojonym wzrokiem.
– Szkoda.
Wolałbym, żeby ciebie zabrali. Miałbym spokój i w końcu nie musiałbym wracać z
obstawą do domu – powiedział z ironią. – Żartuję – dodał po chwili, widząc
spojrzenie brata.
– Jeśli kiedyś
mnie wezmą, z pewnością nie będzie ci się chciało żartować – oburzył się, chociaż
wcale nie był zły na Gala.
Ten chyba był
już naprawdę znużony tym, że brat dba o jego bezpieczną drogę do domu. Nie
miałby nic przeciwko temu, jeśli od czasu do czasu dałby mu chwilkę wytchnienia
i nie czekał na niego dzień w dzień w ustalonym miejscu. Jeśli natrafiłby na
żołnierzy, zdołałby się ukryć – poznali z Rutherfordem już wiele sekretnych
przejść i kryjówek. Nie był znowu jakiejś ogromnej postury, by nie móc się
nigdzie wcisnąć. Rozumiał troskę starszego brata, ponieważ także by się
martwił, gdyby nie wiedział, gdzie on jest.
– Gdzie oni
ich wywożą? – spytał Gal.
– Żołnierze?
– Yhm.
– Nie wiem.
Nie mam pojęcia – Rutherford spojrzał w niebo. Wciąż było szare, nijakie. Nie
zmieniało się już od ponad dwóch tygodni. – Podobno biorą ich na badania, lecz
większość sądzi, że po prostu biorą ich na rozstrzał.
– A ty, w
którą opcję wierzysz? – zaciekawił się Gal.
Rutherford
wzruszył ramionami.
– Do tej pory
w bardziej w tę pierwszą, ale po tym strzale na placu sądzę jednak, że połowa
idzie na rozstrzał, a reszta na badania. Pewnie nie chce im się z nimi
wszystkimi cackać. W końcu ZSRR nie chce nawet słyszeć o tym, ze może kiedyś
uda się zatamować nadpływające promieniowanie. Ale… Skończmy temat. Mam dość na
dziś.
– W porządku –
Gal skinął głową, a Rutherford obserwował jak mikroskopijne pyłki osiadają na
dłuższych włosach piętnastolatka.
– Jutro muszę
pogadać z Ritą. Boję się, że zdążyła wymyśleć już jakąś akcję, w której
odbijamy Olivera z rąk okupantów – westchnął lekko. Doskonale zdawał sobie
sprawę, że oni na siebie lecą, a przyszli kochankowie nie mogli zostać ot tak
rozdzieleni.
– A czy czymś
podobnym nie zajmuje się organizacja Antonio? – zasugerował Gal. Siedemnastolatek
spojrzał na niego lekko zdziwionym wzrokiem. – Oni chyba organizują takie
akcje, przynajmniej tak mi się wydaje. Może wiedzą, gdzie Rosjanie wywożą
pobranych ludzi?
– Z pewnością
nie uda mi się ich wszystkich wyzwolić. Prędzej skończysz jako mokra plama. A
tak poza tym – ktoś się odzywał? – spytał, wskazując na przywłaszczony
komunikator.
– Nie – Gal
pokręcił głową. – I martwię się, że w ogóle się nie odezwą.
– Nie
przesadzaj. Jeszcze się dość ugonisz i namyślisz, jak tu nie dostać kulką w
łeb.
Rutherford nie
miał pojęcia dlaczego odrobinkę cieszył się, że dzisiaj sam zawita do magazynów.
Może po prostu ciekawiło go to, jak zachowa się w obecności tylu obcych ludzi,
bez żadnej zaprzyjaźnionej twarzy u boku? Zupełnie inaczej jest, gdy masz kogoś
ze sobą aniżeli jesteś zdany tylko na siebie.
Prócz tego
zaintrygował go Rudek. Owszem, był przystojny, ale Rutherford nie poczuł w
sobie żadnego sygnału, który poleciłby mu lepsze zapoznanie się z jego osobą.
Od pewnego czasu pojawiała się w nim blokada, której za nic w świecie nie
potrafił rozgryźć.
Przechodząc
obok śmietnisk zauważyli, że obok kontenerów leżało mnóstwo połamanych desek,
jakby ktoś wyrzucił cały zestaw mebli, razem ze wszystkim, co znajduje się w
pokoju. Rano jeszcze niczego tutaj takiego nie było, dlatego podeszli
zaciekawieni do potencjalnej sterty śmieci.
– Wygląda to
tak, jakby ktoś się chciał pozbyć całego domu – skomentował Gal.
– Ale dlaczego…?
– mruknął Rutherford, obchodząc dookoła ogromną stertę. Doszukał się w niej
mnóstwa rzeczy, które nadal można by było spokojnie używać, a meble wyglądały
tak, jakby kupiono je stosunkowo niedawno.
Gal tylko
wzruszył ramionami. Oboje wpatrywali się w sterty obok kontenerów, jakby ich zahipnotyzowały.
Wrześniowy wietrzyk ruszał lekko kablami wiszącymi ponad ich głowami i unosił
drobinki białego kurzu rozsypanego już niemalże wszędzie.
Minęło ich
kilku ludzi, niektórzy także zainteresowali się pozostałościami niedawnego mieszkania.
Wyglądało to po części smutno i melancholijnie. Jak gdyby właściciel tych
rzeczy pragnął uciec od przeszłości i zacząć całkowicie na nowo.
Lecz w Graz
nie było to możliwe. Wszyscy, którzy mieszkali w tym mieście lub przyjechali tu
w odwiedziny, nie mieli już szans, by wrócić czy po prostu uciec, wyjechać.
Mieszkańcy zostali uwięzieni i musieli nauczyć się znosić ograniczenia. Zwykle
życie nie daje nam tego, czego oczekujemy i należy poszukać łagodzącego
rozwiązania.
– Wydaje mi
się, że to Ruski – zagadnął Gal.
– Myślisz, że
chciałoby im się bawić w wywalanie mebli z mieszkań? – spytał kpiąco Rutherford.
– Nie wiadomo,
może coś im odwaliło.
Siedemnastolatek
westchnął lekko z nadzieją na to, że pójdą dalej, lecz najwyraźniej Gal uznał
stertę pozornie zniszczonych mebli za niebywale interesujące znalezisko.
– Większość
żołnierzy, którzy muszą pilnować miast na granicy bariery Wielkiego Wybuchu,
zajmuje się tym, powiedzmy, za karę. Pewnie większość z nich także jest już
napromieniowana i umierają podobnie jak my, tyle, że nieco wolniej. My nie mamy
broni. Myślisz, że w takiej sytuacji chciałoby im się z nami tak bawić?
– To troszkę
zabrzmiało tak, jakby ci było ich żal – prychnął Gal.
– Żal mi jest
tylko tych, których wysłano tu z przymusu.
– Ale im
pewnie ciebie nie jest żal.
– Jesteś
nieczułym kutasem – mruknął urażony Rutherford, choć kąciki ust uniosły mu się
lekko w górę, kiedy widział, jak Gal próbuje się nie roześmiać.
– Niszczysz
nastrój – oburzył się starszy braci.
– Niszczysz
nastrój… – przedrzeźnił go. – I kto to mówi.
– Ja mówię
tylko prawdę o tobie – obronił się. – Poza tym skoro ZSRR tak bardzo zależy na
tym, by oczyścić Europę z napromieniowanych ludzi, wkrótce będą musieli zabijać
siebie nawzajem, bo ich to wcale nie ominęło.
Oboje
uśmiechnęli się perfidnie. Gal spuścił wzrok niby zainteresowany stertą
brudnych kartonów.
– Wreda –
skomentował wypowiedź brata.
Siedemnastolatek
już chciał mu coś odpowiedzieć, kiedy coś charakterystycznego przykuło jego
wzrok. Nie sądził, że będzie zdolny odnaleźć takie coś na śmietnisku.
– Co tam masz?
– zaciekawił się Gal, przeskakując przez kupkę rupieci i stając obok brata. Rutherford
poczuł prąd w miejscu, gdzie młodszy lekko go dotknął, próbując złapać
równowagę. Szybko się jednak otrząsnął i wskazał na miejsce, gdzie leżało jego
ukryte znalezisko.
– Keyboard? – spytał Gal, widząc wystające
spod desek czarno-białe klawisze.
Rutherford
kucnął przy instrumencie i spróbował delikatnie pousuwać wszystkie deski, by
ocenić jego stan. Czuł zniecierpliwione i podekscytowane spojrzenie Gala na
swoich dłoniach.
Wiedział, że
Gal już dawno marzył o tym, by uczyć się gry na fortepianie. Jeszcze kilka lat
temu gadał na okrągło i niezmiernie cieszył się, kiedy mama obiecała mu, że już
wkrótce zapisze go na lekcje. Plany i marzenia jednak nie doszły do skutku z
powodu tragedii o której dowiedzieli się kilka dni później, a matka popadła w
depresję.
Okazało się,
że znaleziony keyboard nie wyglądał najgorzej. Był tylko trochę przybrudzony i
widniało na nim lekkie pęknięcie z prawej strony. Obojgu teoria o pozbyciu się
całego domu wydawała się coraz bardziej rzeczywista.
– Nie wiem jak
ty, ale ja go biorę – oznajmił stanowczo Gal.
Rutherford
zdmuchnął kurz pokrywający klawisze, obserwując ludzi, którzy spoglądali na
dzieci bawiące się w grzebanie w śmietnisku. Zaczerwienił się lekko, ponieważ
poczuł się trochę tak, jakby wkrótce ostatnich desek ratunku miał szukać
właśnie w takich miejscach. Jeszcze nie było z nimi aż tak źle.
– Jak chcesz –
odparł cicho, siłując się z kablem, który uwiązł w stercie rupieci. – Nie wiadomo,
czy działa.
– Nie wygląda
źle – Gal obejrzał instrument z każdej strony.
– Spadamy –
Rutherford wziął keyboard z rąk brata i i chwycił go pod pachę. – Nie martw
się, nie zjem ci go – uspokoił, widząc zawiedzioną minę młodszego.
– Myślałem, że
już chcesz go wyrzucić – westchnął.
– Ostatnio
jesteś strasznie zachłanny – skarcił go i ruszył przed siebie. Przypomniała mu
się sytuacja z ich wycieczki do zamkniętego supermarketu. Gal jak na zawołanie
spojrzał na komunikator przypięty do nadgarstka.
– Nie moja
wina, że ciągle masz taką minę, jakbyś był wiecznie poirytowany.
– A co ma
poirytowanie do twojej zachłanności?!
– Po prostu
wyglądasz tak, jakby się chciał tego jedynie jak najprędzej pozbyć – wyjaśnił
Gal, wskazując na keyboard. – Najprawdopodobniej działa.
– Wiem, że
szalejesz kiedy widzisz klawisze – zironizował. – Przekonamy się, kiedy
dotrzemy do domu.
*
Furgonetka się
zatrzymała, wyłączono silnik. Wszyscy siedzący z tyłu zamarli. Nie żeby któreś
nawet odważyło się ruszyć. Usłyszeli ciche pomruki dochodzące z kabiny i pojazd
lekko się zatrząsł. Najwyraźniej któryś z żołnierzy opuścił samochód.
Po chwili
drzwi obok przerażonych dziewczyn się otworzyły. Rosjanin odepchnął je z poirytowaniem
i wskazał karabinem na rząd siedzący po jego prawej stronie, po czym nakazał im
wyjść z furgonetki. Wszystko potoczyło się bez udziału najmniejszego słowa.
Ludzie z oporem wstali z ławeczki, pochwycili swoje torby i na trzęsących się
nogach wyskoczyli z pojazdu. Nikt nie odważył się protestować.
Oliver zdążył
zauważyć, że znajdują się w tej najbardziej zniszczonej części miasta.
Świadczyły o tym poczerniałe sterty żelbetu i opuszczona okolica.
Pomyślał
sobie, że oto nadszedł koniec dla pozostałej części w furgonetce. Zapewne naukowcy
ulokowali swoją siedzibę w odludnej części Graz i jest im dowożona połowa
branki, a druga połowa jedzie na sam kraniec miasta, by tam zakończyć żywot
kolejnych skażonych.
Żołnierz
zatrzasnął drzwi, kiedy ostatni z prawego rządku wyszedł z furgonetki. Chwilkę
później pojazd znów ruszył przed siebie, kolebiąc się na wertepach.
Oliver
spojrzał na pozostałą garstkę. Oni także już wiedzieli, co się święci.
Droga ciągnęła
się długo, a jednocześnie trwała zbyt krótko. Oliver nie był w stanie określić
ile jechali ani ile metrów pozostało do punktu docelowego. Raz policzył, ile
kroków robi w drodze do szkoły. Zdarzyło się to bodajże trzy lata temu, kiedy
postanowił spóźnić się na lekcję matematyki.
W tej chwili
nie był w stanie uporządkować myśli. Kłębiły się w jego głowie i wyglądały
gorzej niż poplątane nitki chromatyny w jądrze komórkowym. Z nerwów bawił się
palcami patrząc, jak reszta robi się coraz bledsza.
W końcu
furgonetka zatrzymała się ponownie. Żołnierz znów wskazał na nich karabinem i kazał
wysiąść, kierując ich w prawo.
O dziwo nie
znaleźli się na krańcach miasta. Nikt z nich nawet nie poczuł, kiedy zmieniali
platformy. Zapewne byli zbyt zestresowani aby myśleć o tym, jak zmienia się
położenie pojazdu.
Otaczały ich
podziemne elewacje. Znajdowali się na piętrze pod poziomem zerowym.
Czyli to
właśnie tutaj kończył się żywot wszystkich pobranych ludzi.
Rozglądali się
nerwowo, szukając jakichkolwiek oznak, które świadczyłyby o tym, w którym
miejscu odbywają się wyroki. Nie znaleźli żadnych plam krwi ani postrzelonych
ciał – zapewne w podziemiach ceniono sobie porządek, ponieważ tutaj nie
istniała tak dobra wentylacja jak na zewnątrz.
Żołnierze
pchnęli ich od przodu lufami od karabinu i zaprowadzili przed tajemniczą,
metalową konstrukcję, która wyglądała zupełnie jak wielopoziomowy garaż. Jeden
z nich przytknął dłoń do czytnika, a drzwi automatycznie się rozsunęły –
ujrzeli skromny, ciemny korytarz i schody prowadzące w górę. Rosjanie nakazali
im po nich wejść, po czym dwójka wróciła do furgonetki, a jeden poszedł razem z
pobranymi.
Pomieszczenie
na piętrze wyglądało jak graciarnia czy strych zagorzałego chemika. Przy ścianach
stały przerażająco wyglądające stoły, gdzieniegdzie pudła z pustymi fiolkami i
kolbami, najróżniejsze rurki i najwyraźniej zużyty sprzęt.
– Oni? – z pokoju obok wyłonił się mężczyzna
w pobrudzonym podkoszulku i pasku, do którego przyszyto dodatkowe kieszonki na
wąskie sprzęty. Przez jego nieumiejętnie rozjaśnione włosy prześwitywały ciemne
pasma.
Kiedyś w
Związku Wiedeńskim i w okolicach panowała moda na posiadanie farbowanych blond
włosów. Niestety ten hit przeminął kilka miesięcy temu, lecz najwyraźniej
niektórzy nie zdawali sobie z tego sprawy.
– Tak – odburknął żołnierz.
Szóstka
pobranych mimowolnie ułożyła się w rządku. Dwójka mężczyzn i chłopak, zapewne
starszy od Olivera patrzyła gdzieś w dal, przed siebie, a kobieta i dziewczyna
wbijały wzrok w swoje buty. Oliver postanowił policzyć drobinki kurzu osiadłego
na półce na przeciwległej ścianie.
– Khorosho. Za mną – mężczyzna gestem
zachęcił szóstkę do przejścia do sąsiedniego pomieszczenia.
Pokój wyglądał
o niebo lepiej niż graciarnia starego chemika. Pod ścianą usytuowano ogromny Rentgenoradiometr,
przy którym stało kilka komputerów. Maszyna została ostatnimi czasy wyspecjalizowana
głównie do pomiarów napromieniowania ciał żywych i przypominała ogromną Gammokamerę.
Kolejny
mężczyzna, który miał na sobie biały fartuch, zajmował się czymś na ekranie
holograficznym swojego komunikatora. On właśnie bardziej kojarzył się Oliverowi
z naukowcem aniżeli facet, który po nich wyszedł.
Kilkoro z nich
skoczyło lekko, gdy żołnierz zatrzasnął drzwi. Najwyraźniej postanowił z nimi
zostać.
Zza ogromnej
ściany wyłoniła się czarnowłosa kobieta z licznikiem Geigera w ręku.
– Wszystko w
porządku – oznajmiła, kierując słowa w stronę mężczyzny z komunikatorem.
– Tia - odburknął, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Znaczy,
rejestrowany jest wciąż ten sam poziom.
– Super.
Facet w
przybrudzonym podkoszulku stanął przed rządkiem zdezorientowanej szóstki i wcisnął
ręce do kieszeni.
– Nazywam się
Bastien Croisseux, jestem przedstawicielem radiologów tego oto tutaj prowizorycznego
centrum badań – przedstawił się. – Nie będę owijał w bawełnę – jesteście tutaj,
by, powiedzmy, posłużyć jako króliki doświadczalne. Nie robimy nic bolesnego,
koledzy poświadczą, że nie kłamię – spojrzał przez ramię na dwójkę, która
również znajdowała się w pomieszczeniu. Kiwnęli głowami. – Oceniamy poziom
napromieniowania poszczególnych grup wiekowych.
– Naszym celem
jest oczywiście wynalezienie preparatu, który pomagałby nam zwalczyć katastrofę
– dodała kobieta.
– Prowadzimy
małe obserwacje, podajemy wam poszczególne mieszanki, by ocenić, czy cokolwiek
zmieniają – dopowiedział Corisseux.
– Oczywiście
nieszkodliwe – facet z komunikatorem wyłączył ekran i odwrócił się w stronę rządku,
który wyglądał, jakby naprawdę czekał na rozstrzelanie.
– Wpierw
potrzebujemy wyników z Rentgenoradiometru, to pokaże nam w których dokładnie
miejscach nagromadzony jest radioizotop w waszych ciałach – kobieta podeszła do
urządzenia i włączyła komputer postawiony obok niego. – Prosiłabym was o to,
żebyście zdjęli wszystkie metalowe rzeczy. Nawet jeśli są to jakieś malutkie elementy
na spodniach czy coś podobnego. Potem po kolei. Tutaj nic nie czuć. To jak
roentgen.
– Może
najpierw panie? – uśmiechnął się Bastien. Kobiecie i dziewczynie wcale nie było
do śmiechu. Niechętnie zrobiły krok w stronę kamery gamma, ściągają paski ze
spodni.
– Niestety
staniki też – oznajmiła radiolożka. – Bluzka i bielizna mogą zostać.
Oliver widział, że obie bardzo się stresują,
lecz posłusznie wykonały polecenie. Faceci również zdjęli z siebie spodnie.
Oczywiście
każdy z nich wolałby, jeżeli badania odbywałyby się pojedynczo. Zapewne denerwowaliby
się o wiele mniej.
– Camil,
mógłbyś się zająć panami – oznajmiła kobieta, wpatrując się w monitor. –
Danijeł ostatnio zajął się drugą i powinna działać – wskazała głową na swój
Rentgenoradiometr.
– Yhm – ów
Camil mruknął pod nosem i niechętnie uśpił wszystkie ekrany, którymi dotychczas
się zajmował.
– Żadnego
obijania – zagroził Bastien. – Idę załatwić sprawy na powierzchni, będę
wieczorem – powiedział i skierował się do drzwi po lewej stronie pomieszczenia,
gdzie pracownicy odpowiedzialni za to piętro trzymali swoje rzeczy.
– Ale ja zaraz
kończę zmianę – powiedziała prędziutko radiolożka.
Kierownik
zdążył już zniknąć za drzwiami, a Camil kiwnął niechętnie ręką w stronę
pobranych mężczyzn i pokierował ich po schodkach prowadzących do mniejszego
pomieszczenia, zagraconego podobnie jak graciarnia, która ich powitała.
–
Stawać pod ściankę – nakazał i pokazał wzrokiem jedyną pustą przestrzeń. – No,
kto pierwszy? – spojrzał na nich ciekawie. – Może młody?
Olivera
aż coś ścisnęło w środku i przeszedł go lodowaty dreszcz. Wmawiał sobie, że to
tylko zwykłe badania, że nic mu się nie stanie. W końcu się mu poszczęściło i
nie wylądował przy ściance, przy
której odbywa się egzekucja.
Podszedł
niepewnie do maszyny i mimowolnie zamknął oczy, kiedy radiolog rozpoczął wykonywanie
pomiarów. Spróbował wsłuchać się w jakiekolwiek odgłosy dochodzące z pięterka
wyżej. Jego mózg płatał mu figle i sprawiał, że czuł każdy foton przenikający
jego ciało. Słyszał i czuł lekki wibracje maszyny i kilka oddechów należących
do pobranych i naukowca.
Oliver
spojrzał na Camila, kiedy ten nie odzywał się przez dłuższy czas. Radiolog
wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w ekranik, na którym obliczona została
między innymi dawka skuteczna, określająca poziom napromieniowania jego ciała.
–
Nie ruszaj się jeszcze – nakazał i wykonał pomiar jeszcze raz. Później kolejny. Za każdym razem wychodził
bardzo podobny wynik, więc nie było możliwości, aby mógł się pomylić. Niepewnie
przerzucił jego wyniki na niewielki, cieniutki tablet i połączył się z którymś
ze współpracowników, by ten się tutaj jak najszybciej zjawił.
–
Co znowu chcesz? – usłyszeli zdenerwowany, niski głos, należący do mężczyzny o
figurze kielicha, który wkroczył do pomieszczenia. – O, kolejni? – zdziwił się,
lustrując wzrokiem pobranych.
–
Ta – mruknął Camil i wręczył mu tablet. – Bierz młodego do szóstki.
Kielich
zmierzył Olivera i zawrócił do wyjścia.
–
W takim razie chodź.
Drzwi
zatrzasnęły się za nimi z głośnym sykiem. Znajdowali się w pustym korytarzu,
który oświetlany był ledwo jeszcze żarzącymi się, brudnymi świetlówkami.
Kielich po drodze oglądał wyniki przeniesione z Rentgenoradiometru. Oliver nie
był w stanie zobaczyć jego skonfundowanej twarzy, lecz chwilkę później ujrzał
miejsce, które wywarło na nim ogromne wrażenie.
Wkroczyli
na ogromną halę, gdzie otoczył ich gwar i pikanie różnorakich urządzeń. Pomieszczenie
wyglądało jak czarny rynek, tyle, że zamiast odwiedzających spotkać można tutaj
było zwykłych ludzi, młodych i starych a zamiast sprzedawców i straganów stali
przeróżnej maści naukowcy w białych kitlach i pilnowali przeróżnych maszyn czy
pozornie zwyczajnych stanowisk.
Przy
każdej z metalowych ścian sali wznosiły się ogromne, żelazne schody, prowadzące
na poszczególne piętra – jedne jasne, z oszklonymi ścianami, gdzie mieściły się
pokoje przypominające biura oraz zaciemnione, gdzie widać jedynie było ostatni
schód.
Kielich
chwycił Olivera za ramię, a ten syknął lekko, bowiem facet nie zamierzał być
delikatny w żadnym stopniu. Przeciskał się przez tłumy i nie zważał na to, czy
ktoś mu stoi na drodze czy też nie. Zaciągnął go na piętro niżej, gdzie było
już nieco spokojniej, a brak jakiejkolwiek lampy wynagradzały błękitne,
luminescencyjne kwadraciki, pojawiające się pod ich stopami przy każdym kroku.
Dotarli
do masywnej, metalowej bramki, która tuż przed ich nosami włączyła laserową,
zieloną płytę uniemożliwiającą przejście. Naukowiec przytknął do niej prawą
dłoń, a ta piknęła przyjaźnie, jednak wciąż nie odblokowała im drogi.
–
Rejestrowali cię? – zapytał znerwowany Kielich.
–
Nie…
Oliver
nie miał pojęcia, na czym polegała rejestracja w tym ośrodku, dlatego też
liczył na to, że mężczyzna zada mu kolejne pytanie, w którym nieco dogłębniej
wyjaśni, o co w niej chodzi.
–
Kurwa, to co oni tam robią… – westchnął i przytknął rękę ponownie.
–
Jakim, co, znowu jakieś problemy? – znikąd u boku Kielicha pojawił się
niewielkiej postury Azjata, wskazując na bramę.
–
Spierdalaj Yao – powiedział beznamiętnie.
Azjata
wzruszył ramionami.
–
Jeszcze będziesz mnie do czegoś potrzebował, też ci tak powiem – rzekł na
odchodnym.
–
Masz plakietkę? – Kielich, który okazał się mieć na imię Jakim, zwrócił się do
Olivera, który pokręcił przecząco głową.
–
Kurwa, a jakiekolwiek dokumenty?
–
Legitymację. I dowód tymczasowy. Ale zostały na górze.
–
No to kurwa trzeba jakoś wejść bez.
Jakim
spróbował pokombinować coś przy malutkim ekraniku, który wyglądał jak
kalkulator wczepiony w ściankę bramy. Po chwili pociągnął Olivera dalej i nim
ten zdążył się obejrzeć, wepchał go do niewielkiego pomieszczenia.
Siedemnastolatka
poraziło blade światło i przez pewien czas wcale nie mógł otworzyć oczu.
Syknął, wcale się z tym nie kryjąc.
–
Nic ci się nie stanie – uspokoił go Jakim.
Oliver
szczerze nie miał pojęcia, co się teraz wokół niego dzieje i co takiego w ogóle
Kielich robi. Krzyknął, kiedy poczuł jak coś pali go w skórę na przedramieniu.
*
–
Działa? – spytał Rutherford.
Gal
przycisnął klawisze C, D i E. Wydały odpowiednie dźwięki, na co lekko się
przeraził, albowiem głośność była ustawiona dosyć wysoko.
–
Działa – uśmiechnął się.
Siedemnastolatek
usiadł obok brata i wcisnął kilka klawiszy wydających najwyższe dźwięki. Gal od
razu chwycił za gałkę i szybko przyciszył sprzęt.
–
Już im współczuję – powiedział, mając na myśli mamę i babcię.
Rutherford
uśmiechnął się i zaczął udawać, że gra jak zawodowiec.
–
I co, podoba ci się? – spytał, a pokój wypełniała kocia muzyka.
–
Pięknie. Jestem pod wrażeniem – Gal ironicznie przytknął dłoń do piersi.
–
Chyba zostanę pianistą.
–
Już cię zapisuję na przesłuchania – powiedział sarkastycznie młodszy i wcisnął
się na miejsce przed keyboardem. – Teraz ja.
Zagrał
jednym palcem kultowe „Panie Janie”.
–
Zaszalałeś – skomentował Rutherford.
–
Uczyłem się jeszcze w szkole „Ody do
radości”, ale nie pamiętam drugiej ręki – zagrał mu początek, na prawą
rękę.
Rutherford
uśmiechnął się lekko i spojrzał za okno. Przez moment znów zastanawiał się, co
takiego mogło się przytrafić Oliverowi. Liczył na to, że udało się mu przeżyć.
Złudne nadzieje, w końcu każdy taki myśli tak samo o kimś innym, pobranym na
badania. Czy spotka go jeszcze kiedyś? Co powinien teraz robić? Czy jest sens w
szukaniu pomocy w odnalezieniu Olivera?
Pomyślał
sobie, że przecież Oliver miał komunikator. Poderwał się i chwycił rękę brata,
wyrywając go z transu odkrywania nowych właściwości keyboardu. Gal spojrzał na
niego badawczo.
Rutherford
patrzył na ekran komunikatora.
–
Co chcesz? – spytał młodszy.
–
Włącz mi klawiaturę – nakazał. – Spróbuję zadzwonić do Olivera – wyjaśnił i
pobiegł po ich telefon domowy, gdzie miał zapisany jego numer, po czym szybko
wrócił i wpisał go na holograficznej klawiaturze. Zielony przycisk był
nieaktywny. Mimo to wciąż próbował nawiązać połączenie.
–
Na pewno dobrze wpisałeś? – upewnił się Gal, spoglądając na ekranik ich
domowego telefonu. Poszczególne cyfry się zgadzały.
–
Tak – mimo wszystko starszy wpisał numer jeszcze raz. Szara ikonka wciąż nie
podświetlała się na zielono. – Kurwa – syknął cicho i bezsilnie oparł się o
ścianę. Gal patrzył na niego wzrokiem z gramem troski i niepewności.
Rutherford
skrzyżował ich spojrzenia; młodszy powoli wrócił do poprzedniego zajęcia, lekko
speszony wciskał poszczególne przyciski instrumentu, których jeszcze nie
wypróbował. Nie odzywali się do siebie, siedemnastolatek w ciszy obserwował
poczynania brata. Gal odkrył samouczek z różnymi stopniami trudności, uczący
łatwych melodii. Na ekraniku keyboardu wyświetlały się poszczególne,
powtarzające się kombinacje klawiszy. Próbował nadążyć z odpowiednim układaniem
palców.
Rutherford
wiedział, że Gal krepuje się, kiedy on się tak na niego gapi, ale nie zamierzał
przestać. Takie zapatrzenie się w jeden punkt było dla niego bardzo przyjemne.
Czuł się wtedy trochę tak, jakby odlatywał.
Patrzył, jak
lekko drżące palce młodszego próbują wycelować kolejno w biały i czarny
klawisz. Nie nudziły go powtarzające się jęki keyboardu. Jeśli Gal się nauczy
tej melodii, będzie mógł mu ją grać na okrągło. Nie miał bladego pojęcia, co to
za utwór, lecz kiedy instrument samoczynnie zagrał go dla prezentacji już
wiedział, że będzie on się mu przykro kojarzył. A teraz niezmiernie potrzebował
przykrości.
Oderwał wzrok
od szczupłych palców brata, przypominając sobie, że wziął wolne aby potajemnie
udać się do magazynów.
– Spadam do
pracy – oznajmił, podrywając się z podłogi i zostawiając Gala sam na sam w ich
pokoju z kilkoma dźwiękami melodii zagranymi niemalże w odpowiednim rytmie.
*
Oliver
spojrzał przerażony na poparzone ramię. Przed oczami wciąż pojawiały się mu
białe plamy spowodowane nagłym błyskiem ostrego światła. Po chwili na obolałym
miejscu poczuł miły chłód, kojący piekące miejsce.
– Zaraz
przestanie – poinformował Jakim. – Każdy to przeżył.
Siedemnastolatek
poczuł, że mimowolnie łzawią mu się oczy. Nie mógł wytrzymać tej chwilowej
ślepoty, tym bardziej, że niezmiernie pragnął zobaczyć, co Kielich z robił z
jego przedramieniem.
Po chwili
został popchnięty na jakiś fotel. Usiłował otworzyć oczy i przez ułamek sekundy
ujrzał nad swoim nadgarstkiem duży plaster żelowy. Nic mu to więcej nie
powiedziało.
– Zawołajcie
tutaj kogoś – usłyszał głos Jakima dobiegający z drugiej strony pomieszczenia.
Nie otwierał drzwi, dlatego zapewne rozmawiał przez komunikator. – Tylko nie
Yao. To nie jest robota dla niego. Mamy tutaj ciekawy przypadek. Nie ruszaj
się.
Oliver
wzdrygnął się lekko, kiedy zrozumiał, że ostatnie polecenie wydano właśnie
jemu. Kielich wyszedł z pomieszczenia, a drzwi ciężko się za nim
zatrzasnęły.
Po pewnym
czasie usłyszał stłumione głosy i ktoś wszedł do pokoju.
– …jak to nie
jest? Ostatnio zepsuli Rentgenoradiometr, może są to błędne wyniki?
Oliver
przetarł powieki zdrową ręką. Łzawienie powoli ustępowało, a mleczne plamy stopniowo
znikały. W końcu mógł obejrzeć pomieszczenie przez przemrożone oczy. Przy
drzwiach stał Kielich i jakiś inny naukowiec, za nimi kolejne osoby. Po lewej
stronie siedemnastolatka umiejscowiono dziwną maszynę – Oliver dojrzał lampę,
która tak go oślepiła.
Nim zdążył
spojrzeć w druga stronę, pojawił się przed nim owy wzywany naukowiec, trzymający
płaski tablet w ręku. Obok niego frunął holograficzny ekran przedstawiający
między innymi zdjęcie chłopaka i dane z Rentgenoradiometru.
– Proszę pana
– stanął tuż przed nim, mówiąc ironicznym głosem. – Dlaczego pan wcale nie jest
napromieniowany?
Sama kiedyś prowadziłam bloga z opowiadaniem i pisałam dość spore posty, ale .. wielkość Twojego rozdziału mnie powaliła :D
OdpowiedzUsuńNaprawdę jest taki długi? A mnie się wydaje, że to wciąż za mało! x3
UsuńDziękuję za komentarz :>