piątek, 21 sierpnia 2015

To powoli nas zabija: ROZDZIAŁ 6


                Rutherford przez kolejny tydzień szukał pracy. Chciał się załapać gdziekolwiek. Nie sądził, że będzie tak krucho. Ostatecznie udało mu się wpaść na zmywak w jednej z przychodni, która była umieszczona w skrzydle szpitala. Nie nadawał się do roli młodego pielęgniarza, gdyż nie miał do tego żadnych predyspozycji, w przeciwieństwie do swojego brata. Niestety ten nie mógł się nigdzie doczepić, ponieważ nie miał ukończonych szesnastu lat i bardzo go to irytowało.
                Rutherford cieszył się, że chociaż do takiej roboty się nadaje. Nie był utalentowany w żadnej dziedzinie, nie rozumiał chemii, w matmie się gubił, a z WFu też nie był najlepszy. Przynajmniej udawało mu się granie roli chłopca na zmywaku czy sprzątaczki.
                Jego zmiana obowiązywała zaraz po zakończeniu lekcji w szkole, z czego się nie zawsze cieszył. Nie szedł jednak do szpitala od razu – wpierw odstawiał Gala do domu, który wkurwiał się, że nie jest przedszkolakiem i nie potrzeba mu obstawy, zrzucał plecak, krzyczał do mamy i babci po czym frunął dwie platformy niżej, wpadał górnym wejściem szpitala i zlatywał szybem na sam dół, do podziemi przychodni, gdzie czekała na niego sterta brudnych naczyń pozostałych po obiedzie pacjentów. Kiedy się z nimi uporał, dokładnie sprzątał i sterylizował niewielką kuchnię przy pomocy innej, starszej sprzątaczki, która nie miała żadnej ochoty na rozmowę z nim. Później zbierał się dwa piętra wyżej i robił to samo z innymi pomieszczeniami.
                Szpital był miejscem świętym, do którego żołnierze radzieccy nawet nie zaglądali. To wykazywało, że mają w sobie chociaż ułamek procenta, promil humanizmu. Było to prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce w całym Graz, pomijając bogate dzielnice na poziomie zerowym.
                Przez kolejny tydzień, kiedy odgrywał rolę sprzątaczki szpitalnej, nie wydarzyło się nic szczególnego. Żołnierzy na ulicach pojawiało się znacznie mniej, nie słychać było żadnych strzałów, wybuchów, nigdzie też nie walił się żaden budynek. Ludzie zaczynali mieć ciche nadzieje, że akcja przejdzie na zupełnie inny tor.
                Niestety nie wszyscy się z tego cieszyli, ponieważ został wprowadzony stan, który nazwano „cichą wojną”. Coraz więcej osób pobierano z zakładów pracy, a ostatnio także częściej zaczynano odwiedzać szkoły. Cztery dni po ogłoszeniu cichej wojny do klasy Rutherforda znowu wkroczył doktor Wenninger wraz z dyrektorką. Tym razem wszyscy siedzący w rzędzie pod oknami byli w stanie dojrzeć stojącego za nimi żołnierza, gdyż znienawidzona dwójka nie fatygowała się z zamknięciem drzwi. Uczniowie jak na komendę wstrzymali oddechy, kiedy dyrektorka rozpoczęła wygłaszać tradycyjną formułkę, którą informowała wszystkich o najbliższych planach ludzi pokroju doktora Wenningera.
                Osoby pobrane ostatnim razem do tej pory nie wróciły.
                Klasa Rutherforda akurat była w trakcie pierwszego w tym roku szkolnym sprawdzianu z matematyki, który miał rozgrzać ich umysły po wakacjach, które nie były tak radosne jak zazwyczaj. Wszyscy z ulgą odwrócili wzrok od tabletów, kiedy ktoś zapukał do drzwi i przerwał na moment męczarnię. Ich miny jednak zrzedły, gdy ujrzeli kogo przywiało do sali matematycznej.
                Wszyscy zamarli, kiedy dyrektorka ze sztucznym uśmiechem podeszła do Hannesa Seitza, który miał taką minę, jakby chciał zamordować ją wzrokiem. Doktora Wenningera i wszystkich żołnierzy również. Rutherford molestował wzrokiem stronę otworzoną na tablecie – nawet jeśli Hannes był nielubianą przez niego osobą, która często dokuczała mu w szatni, teraz mu współczuł. Cholernie współczuł.
                Wpatrywał się natarczywie w puste miejsce na karcie sprawdzianu, gdyż jeszcze chwilkę temu pamiętał jak rozwiązać zadanie trzecie. Był tym tak zaabsorbowany, aby tylko zagłuszyć odgłos kroków, który rzeczywiście dudnił gdzieś w oddali, jakby za szybą.
                Hannes najwyraźniej nie zamierzał się poddać, gdyż usłyszał jego stłumiony, podniesiony głos, brzmiący dosyć odważnie, chwilkę później zagłuszony jakimś uderzeniem i jękiem bólu.
                Tup, tup, tup.
                Obcasy dyrektorki zbliżały się ku niemu.
                Oblał go zimny pot.
                Tup, tup, tup.
                Ta szmata stanęła przy ławce, którą dzielił z Oliverem. Nie raczył nawet na nią spojrzeć.
                Tup, tup, kurwa, kurwa.
                No, w końcu się dowie, co się dzieje z ludźmi zabranymi na badania. Ha, ha. Dobre sobie.
                Nigdy nie był człowiekiem specjalnie odważnym, nawet jeśli bez ociągania mógł znaleźć sobie seks-kumpla. Zagrania wobec takich relacji miał już opanowane i wykorzystane w praktyce. Jeśli jednak chodziło o zagrania wbrew jego woli – zawsze wolał się ewakuować.
                Układał sobie w myślach, co jej powie, kiedy usłyszy swoje imię i nazwisko i poczuje jej łapię na ramieniu. To nie mogło być możliwe, aby dyrektorka tak swobodnie wypuszczała aż tylu swoich uczniów. Jeszcze kilka podobnych dni, a tłum na korytarzach stopnieje jak śnieg na wiosnę. Sądził, że jest ona w pewnym stopniu sprzymierzona z okupantami. Ostatnio wiele osób zawierało z nimi dziwne sojusze, aby przeżyć, lecz odbijało się to na innych.
                Oliver wstał. Rutherford zauważył jego ruch kątem oka.
Czemu plan się zmienił?
Co to ma znaczyć?
Oliver…?

Zastanawiał się, czemu jest takim tchórzem. Niby było to tak banalne pytanie, a nie potrafił znaleźć na nie żadnej racjonalnej odpowiedzi. Może za bardzo myślał o dobru tylko dla własnej dupy? Pomijając relacje z bratem Rutherford wydawał się być dosyć egoistyczną osobą.
Kiedy chciałby zgrywać bohatera wstałby i wstawiłby się za przyjaciela. Bo do czego niby był im potrzebny Oliver?
Ale dlaczego też on miałby zatruwać sobie swoje życie?
W czasie wojny niewiele osób myśli o tym, by bawić się w jakichś wolontariuszy. W końcu chodzi o to, aby wyjść cało i doczekać się momentu, kiedy w końcu będzie można westchnąć z ulgą.
Ale to w końcu twój przyjaciel, sukinsynie!

Cisza. Głusza. Dzień jak za mgłą.
Wszystko toczy się za szklaną ścianą, ty nie masz tam wstępu. Nie zależy ci.
Cichy odgłos zamykanych drzwi. Oni, tam za szybą, już skończyli. Szepty, szepty. Osaczają cię. Dlaczego cichutkie słówka zaczynają wciskać ci się w każdą szparkę, by dotrzeć do mózgu? Przecież to wszystko dzieje się daleko – o tam…

Na przerwie krzyczy coś do ciebie, jej głos jest pełen pretensji.
Ach, ta Rita. Kobiety zawsze mają tyle problemów i nigdy nie można się z niczego wytłumaczyć. Za każdym razem znajdą powód, by cię zgnoić. Temu jesteś gejem Rutherford? Nie? Jak to?

– Kurwa, Rutherford, obudź się – syczała Rita, szarpiąc chłopaka za rękę.
– Kobieto, uspokój się, rękę mi urwiesz – Rutherford wyrwał się z jej chwytu i pomasował lekko nadgarstek.
– Odleciałeś, cholero, na dwie lekcje! – krzyknęła z pretensją w głosie. – Nawet chyba nie zauważyłeś, że zabrali Olivera!
– Zauważyłem – odparł cicho, gapiąc się za okno na korytarzu.
– No chyba właśnie nie! Nawet na niego nie spojrzałeś! Nawet nie spróbowałeś cokolwiek zrobić! To był nasz przyjaciel, Rutherford! Wiesz, dla przyjaciół czasami się coś robi! Chyba nie trzeba ci tego w żaden sposób uświadamiać! Nienawidzę cię! Nawet się tym nie przejąłeś! Co, cieszy się, że już nikt nie będzie zwracać ci dupy, co? O jedną osobę mniej! Tak sobie żyj, zaraz zostaniesz sam, pieprzony egoisto! Bo nawet zerknąć nie chciałeś! Ciekawe, co by było, kiedy by to ciebie wzięli! Co byś zrobił? Założę się, że błagałbyś go wzrokiem, żeby coś wymyślił. A ty nawet nie raczyłeś spojrzeć na niego, nawet nie próbowałeś go pocieszyć samym wzrokiem! Już nawet ten popierdolony Hannes jest odważniejszy niż ty. Wspiąłeś się na sam szczyt hierarchii największych dupków!
– Skończyłaś? – zapytał znudzony. Nie zamierzał dawać po sobie znać, że tknęła go tyrada przyjaciółki. Chciał po prostu gdzieś pójść i samemu wszystko przemyśleć. W zupełnej ciszy. Ostatecznie mógłby być przy nim Gal, który wiedział, kiedy ma się odezwać a kiedy siedzieć cicho.
Rita nigdy wcześniej na niego tak nie nakrzyczała; mógł powiedzieć, że nie był przyzwyczajony do takiego zachowania z jej strony. Owszem, często narzekała na niego, że się nie zna, kiedy otwarcie krytykował jej mysie włosy, ale nigdy żadne z nich nie brało tego na poważnie.
Tym razem nie było szans, by sytuacja obróciła się w żart. Naturalnie, że Rutherford zdawał sobie sprawę z jej powagi. Rita uświadomiła sobie to po pewnej chwili, gdyż wyraz jej oczu wyrażał lekkie zakłopotanie i zawstydzenie swoją postawą wobec przyjaciela.
– Tak i…
– Ja… Idę do domu. Nie wysiedzę na geografii – poinformował i odszedł w swoją stronę.
– Ale…!
Rutherford nie zamierzał zwracać na nią uwagę. Wydarła się na niego – okay, nie ma sprawy. Może sobie zasłużył i w pełni ją rozumiał. W końcu byli z Oliverem bardzo blisko. Tak przynajmniej sądził.
Geografia była ostatnią lekcją w tym dniu, a on nie zamierzał poświęcić tej godziny budynkowi szkolnemu, nawet jeśli za pięćdziesiąt minut i tak miałby z niego wyjść. Schowa się gdzieś i przemyśli sprawę, bowiem nie może tak tego zostawić. Postanowił być honorowym kumplem i chociaż pomyśleć nad tym, co mogło się stać z Oliverem i gdzie mogli go zabrać. O ile nie rozstrzelali go razem z Hannesem na miejscu, w końcu w tym drugim obudził się charakter buntownika. Wzdrygnął się lekko na tę myśl. Nie był stuprocentową zimną rybą.
Zdawał sobie sprawę, że Rita mogła się poczuć zagubiona, choć to trochę mało powiedziane. Zostawił ją bez żadnego wyjaśnienia, a Oliver prawdopodobnie skończył  w łapskach radzieckich żołnierzy. Miał małe wyrzuty sumienia, że nie porozmawiał z nią o jej wybuchu. Widać było, że trochę żałowała swoich słów. Nie wziął ich sobie głęboko do serca, ale nie było też tak, że nic go nie tknęło. Bo jak według Rity miał na to zareagować? Dziewczyna na pewno myśli, że jest jakimś ukrytym superbohaterem i nagle zerwie z siebie koszulkę ukazując uniform, w którym co wieczór walczy ze złem. Może przesadzał, ale trochę go to zdenerwowało. Musiał odetchnąć i dopiero później trzeźwo i spokojnie pomyśleć.

O tej porze życie w mieście toczyło się własnym, stałym rytmem. Bywały takie momenty, które sprawiały, że przez chwilę wydawać się mogło, że wszystko znów wróciło do starego porządku. Ludzie w spokoju przemierzali ulice, kończyli zmiany w pracy, starali się zdobyć coś na obiad. Po niebie nie fruwały żadne radzieckie maszyny, nigdzie nie słychać było żadnych odgłosów głuchych strzałów czy echa rozpadających się ścian budynku. Mimo wszystko w powietrzu nadal ciążyła nieprzyjemna, elektryzująca atmosfera, której nie można było się w żaden sposób pozbyć od samego początku wprowadzenia stanu wojennego. Przesiąkł nią już każdy mieszkaniec Graz jak i inni obywatele Związku Wiedeńskiego. Rutherford zastanawiał się, jak sprawy mają się w innych częściach kraju – podobno gdzieniegdzie dzieje się o wiele gorzej, tyle, że ogromna część państwa stała się już niemalże wyludniona.
Włóczył się bocznymi uliczkami, obserwując unoszący się w powietrzu ledwo widoczny pył, pokrywający mikroskopijną warstewką pojedyncze drzewa, chodniki i ogrodzenia. Wpadł na pomysł, by zajrzeć do bazy organizacji Antonio, ale uznał, że skoro chce zdążyć podejść po Gala, nie ma sensu, by lecieć w stronę tajemnego przejścia. Pomyślał sobie, że wpadnie tam później, w czasie godzin pracy. Zrobi sobie mały urlop i przy okazji nikomu nie powie, gdzie dokładnie polazł. Mama i Gal nie muszą się martwić, gdyż wiedzą, że w szpitalu jest bezpieczny.
Postanowił szybko tam zalecieć, by oznajmić dyrektorowi, że potrzebuje jednodniowego urlopu. Nie mógł się powstrzymać i nie potrafił poczekać na któryś z wolnych dni, aby dłużej posiedzieć w magazynach. Tamto miejsce zaczynało go fascynować – sam nie wiedział dlaczego na początku tak się opierał. Teraz cieszył się, że w końcu się przełamał i wstąpił do organizacji. Mogło być to całkiem nowe i momentami stresujące doświadczenie, lecz pobudzające zmysły i zmuszające serce do szybszej pracy.
Obawiał się jednak, że z czasem przyjdzie mu zrobić coś, czego nie będzie w stanie wykonać. Nigdy jeszcze nie trzymał w ręce broni ani niczego podobnego, w geście unicestwienia. Owszem, raz czy dwa razy dźwigał karabin ojca, ale to się z tym jednoznacznie nie wiązało. Bycie członkiem tajnej organizacji kojarzyło mu się jedynie z planowaniem napaści na miejsca, w których obraduje wróg. Pierwsze, co przychodziło mu na myśl, to powolne i stopniowe unicestwienie obcych żołnierzy. A z pewnością nie tylko o to tam chodzi.
Rutherfordowi czasami brakowało małej pomocy, jakim był komunikator przypięty do nadgarstka. Mógłby bez większego kłopotu zadzwonić do dyrektora szpitala czy kierownika skrzydła, w którym dzisiaj miał pracować i zwolnić się na ten dzień bez fatygowania się pod budynek. Tym razem jednak potrzebował spokojnego spaceru i dotarł pod szpital bez żadnych komplikacji, jakimi mogłyby być spotkania z radzieckimi żołnierzami. Budynek szpitala był naprawdę wielki, co jednak niczego nie ułatwiało – mimo tego, że zawsze znalazł się skrawek miejsca dla danego pacjenta, nie można było powiedzieć tego o personelu, który znacznie się uszczuplił. Rutherford mógłby pomóc z dobrej chęci, ale po pierwsze – zupełnie nie odnajdował się w sprawach związanych z medycyną. Mógłby zwerbować do pomocy swojego brata, ale nawet w stanie wojennym nikt nie chciał pozwolić piętnastoletniemu gówniarzowi na pracę w szpitalu. Nawet charytatywną, dobrowolną, w ramach nabycia doświadczenia. A Rutherford wiedział, że Gal w przyszłości będzie w stanie zostać dobrym lekarzem. Doskonale zdawał sobie sprawę z umiejętności i ambicji brata. Postanowił, że spróbuje załatwić mu tutaj ‘staż’ w przyszłym roku, kiedy Gal będzie obchodził szesnaste urodziny. W końcu wszyscy dorośli inaczej patrzą na piętnastolatków a szesnastolatków.
Sam Rutherford póki co nie miał żadnych, większych ambicji. Skoro w lutym stanie się formalnie dorosły, musi ustrzec się przed papierkiem poborowym do wojska. Gdzieś w głębi duszy liczył na to, że wojna skończy się w grudniu, czy chociażby w styczniu i nikt już nie będzie masowo wciskał ludzi do armii. Marzenia ściętej głowy.
Należał do tej ogromnej grupy ludności, która nie potrafiła racjonalnie wyjaśnić postawy okupanta. Każdy człowiek miał tutaj dwie drogi do śmierci – albo z rąk żołnierza albo poprzez izotopy z Sarajewa. ZSRR zamiast starać się utrzymać przy życiu jak największej liczby ludności, eksterminował ją dwukrotnie szybciej, uznając to za najlepszy wybór w celu nie rozprzestrzeniania negatywnych izotopów. Reszta państw uznawała to za czystą, niewyjaśnioną głupotę, lecz co jakiś czas w tle pojawiały się martwiące słowa, pytania: „Co jeśli ZSRR ma rację?”. Komunistyczną ideą Związku Radzieckiego było stworzenie społeczeństwa wolnego od klas i wyeliminowane skażonej ludności, by Europa mogła odrodzić się na nowo i przyjąć utopijne poglądy.

*

Prośba o wolny dzień ze zmyślonym powodem została przyjęta zupełnie obojętnie. Rutherford bynajmniej nie poczuł się ani trochę urażony, chociaż pomyślał sobie, że jego obecność w szpitalu nie jest jakoś specjalnie traktowana i nikt nawet nie myśli o tym, że ktoś po nim posprzątał.
Włóczył się jeszcze chwilę po najwęższych zakamarkach danej platformy po czym udał się z powrotem do szkoły i pięć minut przed dzwonkiem ukradkiem wcisnął się do swojej szatni przez otwarte okienko. Nikt nadal nie przejmował się wyrwaną kratą i najwyraźniej nie miał czasu na to, aby ją naprawić. Korzystniej dla tych, którzy naprawdę się spieszą, albowiem nie muszą obchodzić całego budynku dookoła.
Zaczekał aż jego klasa zejdzie po dzwonku do szatni i spokojnie wmieszał się w tłum kierujący się ku wyjściu. Oparł się na zewnątrz o barierkę i szukał wśród setek głów jasnobrązowych włosów Gala.
– Znowu ty? – usłyszał obok siebie żartobliwie znużony głos.
– Tak mi przykro, że musisz znosić moją obecność – uśmiechnął się do Gala.
W tłumie ujrzał twarz Rity, spoglądającej na niego z pewnym smutkiem w oczach. Odwrócił wzrok. Było mu trochę wstyd, że nie pozwolił przeprosić się jej za wybuch na przedostatniej przerwie, lecz jednocześnie na razie nie miał ochoty na rozmowę z nią. Musiał ochłonąć.
– Chodź, głodny jestem – mruknął Gal. – Wziąłem rano kartę mamy, żeby coś kupić na obiad.
– Pytałeś się jej, czy możesz?
– Sama mi dała.
– Ok, ale dzisiaj nie kupujemy już tych dziwacznych ciastek pomidorowych – Rutherford skrzywił się nieznacznie. Gal kiwnął głową z podobnym wyrazem twarzy.
– Wydawało mi się, że będą dobre – odparł skruszony.
– Już nigdy cie nie będę słuchał – powiedział stanowczo. – Mam nadzieję, że wycofali je ze sklepu.

Udali się do jednego z popularniejszych marketów w Graz, w którym nadal można było stanąć przed półką i się zastanowić, którą markę wybrać. Zdawało im się jednak, że asortyment uszczuplił się w porównaniu z zeszłym tygodniem – a może jedynie się im wydawało.
Wszystko po kolei zaczynało emanować negatywną energią. Z każdym dniem zaczynano czuć się coraz gorzej, ludzie martwili się, że to objawy naciskających izotopów z Sarajewa. Martwili się, że chmura radioaktywna się przesuwa. Ostatnio jednak nie zanotowano zbyt wielu przypadków śmierci na skutek choroby popromiennej. Jak na razie największe żniwo zbierał przemądrzały ZSRR.

*

Kiedy dyrektorka skierowała się ku ich ławce już wiedział, że przyszła kolej na niego. Po prostu miewał takie dni, że wiedział iż musi się na coś przygotować.
Czuł napięcie bijące ze strony Rutherforda, któremu trzęsły się ręce, ale ten najwyraźniej tego nie zauważał. Uporczywie wbijał wzrok w pusty tablet, jakby myślał, że dzięki temu pozostanie niezauważony i jednocześnie pojawią się mu na nim gotowe wyniki.
Wtedy zmora stanęła obok niego i poprosiła go, żeby wyszedł razem z Hannesem Seitzem. Ukradkiem zobaczył jak agresywny kolega próbuje się wyrwać żołnierzom stojącym za drzwiami i kopie ich gdzie popadnie, mając ręce skrępowane w ich mocnym uścisku.
On nie zamierzał się awanturować. Wystarczył jeden taki, który chce wykazać swoją odwagę, bo myśli, że to coś da. Wiadomo, teraz funkcjonuje taka filozofia, iż kiedy zostaniesz wybrany, nie ma odwrotu i do czegoś zostajesz przeznaczony albo kulka w łeb.
Oliver po części był ciekawy, czy naprawdę biorą ich na rozstrzelanie, czy też naprawdę zostają wysłani na te badania. Należał do nielicznej grupy, która sądziła, że większość jednak zostaje wysyłana do laboratoriów. Czy jednak dostaniesz się do tej większości, zadecyduje zwykły traf albo szczęście.
Żołnierze wraz z doktorem Wenningerem wyprowadzili ich na zewnątrz i nakazali wsiąść do średniej wielkości ciemnogranatowej furgonetki. Wpierw musieli sobie poradzić z nadpobudliwym Hannesem, który za nic w świecie nie chciał odkleić się od ściany szkoły i wyklinał ZSRR na wszystkie możliwe sposoby.
Oliver pełen obaw wślizgnął się jednak do samochodu, w którym znajdowało się jeszcze kilkanaście osób, w tym paru uczniów, a resztę stanowili dorośli pobrani z zakładów pracy. Wszyscy wyglądali jednak na przerażonych swoją sytuacją. Ten nastrój udzielił się również Oliverowi, który niepewnie wcisnął się na wolne miejsce w rogu.
Przez moment słyszeli jeszcze wyzwiska Hannesa przeplatające się z głosem żołnierzy, po czym rozległ się pojedynczy strzał. I cisza. Zadowolony okrzyk żołnierza.
Wszyscy pobrani zamarli, a jedna dziewczyna prawie się rozpłakała ze strachu. Nikt się jednak nie odezwał. Jakby jedno słowo miało zadecydować o tym, ile jeszcze minut pożyją. Hannes zdążył wykorzystać ich zbyt dużo.
Oliver nie rozumiał tego, co mówią żołnierze. Nie był dobry z rosyjskiego, znał prawdopodobnie tylko kilka podstawowych słówek i nawet nie potrafił ich zapisać. Domyślał się jednak, że najprawdopodobniej zastanawiają się, co zrobić z ciałem zastrzelonego Hannesa. Przez moment czuł w klatce mentalny ból, jak gdyby w niego samego wycelowano broń. Był to jednak najzwyklejszy strach i obawa.
Po chwili usłyszeli inne krzyki oburzenia – to zapewne dyrektorka wypadła ze szkoły, zwabiona strzałem. Wszyscy siedzący w furgonetce bali się z niej wychylić, że również zostaną postrzeleni, lecz zapewne w oknach pojawiły się setki twarzy zaciekawionych uczniów, którzy także usłyszeli strzał.
– Kurwa, teraz to się zrobi młyn – szepnął jakiś facet siedzący w rogu furgonetki.
Krzyki oburzonej dyrektorki ucichły i moment później żołnierze wrzucili do furgonetki martwe ciało Hannesa, z dziurą po kuli w głowie, z której strugami wypływała krew, pokrywająca już pół twarzy, ramię i bok.
Vozimi eto! – krzyknęli do pasażerów furgonetki.
Dwie kobiety siedzące przy wyjściu pisnęły z przerażenia, a mężczyźni ze zniesmaczonymi minami posłali Rosjanom mrożące krew w żyłach spojrzenia.
Oliver patrzył na martwego Hannesa jak zahipnotyzowany. Nie mógł uwierzyć z jaką łatwością można już na zawsze uciszyć człowieka. Kolega z jego klasy obserwował ich pustymi oczami, z których wnet uszło życie. Odwrócił głowę i wlepił wzrok w paski na swoim plecaku, ułożonym między nogami.
Nikt się nie odezwał póki żołnierze nie wskoczyli do furgonetki i jej nie odpalili, a jeden z nich wystawił głowę przez okienko z kabiny kierującego. Miał krzaczaste brwi i wyglądał na znudzonego.
Komunikatory – powiedział, próbując właściwie zaakcentować słowo.
Wszyscy spojrzeli po sobie, nie do końca wiedząc, o co mu chodzi i co mają zrobić. Kobiety siedzące przy wyjściu podskoczyły lekko, kiedy jeden z żołnierzy zatrzasnął obok nich drzwi.
– Komunikatory! – krzyknął, pokazując na pasek swojego własnego.
Parę osób zrozumiało to jako oddanie ich w jego ręce, dlatego też kiedy zaczęli je posłusznie odpinać, ten wystawił w ich kierunku swoje potężne łapsko, brudne od czarnego, śmierdzącego smaru. Reszta poszła ich śladem, a okienko zatrzasnęło się i furgonetka ruszyła, kolebiąc się leciutko.
Chwilkę temu Oliver pomyślał, żeby poinformować chociażby mamę o tym, w jakiej sytuacji się znalazł. Niestety nie zdążył i zaczął coraz mocniej odczuwać przyspieszony  rytm bicia serca, które co rusz postanawiało wydostać się z jego klatki piersiowej, połamać żebra i uciec.
Nie spojrzał na nikogo siedzącego przed nim, obok niego i czuł się jak ofiara. Nie był ani pierwszym ani ostatnim, który zapewne znalazł się w podobnej furgonetce jadącej wprost na miejsce, gdzie miał odbyć się ostateczny wyrok. Unikał także spoglądania chociażby na kropelkę krwi Hannesa, choć tak bardzo go to korciło. Zastanawiał się czy chociażby Rita czy Rutherford jakkolwiek będą próbowali dowiedzieć się, co tak naprawdę się z nim stało i gdzie go wywieźli. Miał pewne obawy, że niestety nie będą chcieli ryzykować i doskonale ich rozumiał. To był po prostu głupi los, długopis wystukujący losową cyferkę czy wpisujący ją na ekranie komputera trafił właśnie na niego. Martwił się tym, jak zareaguje jego rodzina, kiedy nie wróci o stałej porze do domu. Każdy mieszkaniec Związku Wiedeńskiego każdą chwilę przeżywał z jednym pytaniem: „W którym momencie padnie na mnie?”
Oliver siedział sparaliżowany strachem. W kabinie kierującego usłyszeli śmiech, który nijak komponował się z atmosferą na tyłach. Dziewczyna kuląca nogi przed rozpływającą się krwią popłakała się z przerażenia.

*

Rutherford starał się zachowywać tak, jakby zupełnie nic się nie stało. Słyszał strzał, który mógł obwieścić czyjąś śmierć, ale akurat z okna ich klasy widać było jedynie róg placu. Zastanawiał się, dlaczego żołnierze użyli broni przy szkole. Czy Oliver przetrwał? W końcu to Hannes dostał jakiegoś napadu i mogli się go pozbyć, gdyby stał zbyt uporczywy…
Nie żeby w jakikolwiek sposób życzył koledze tej śmierci. Po prostu wciąż nie rozumiał tej idei przedwczesnego zabijania. W końcu i tak na każdego nadejdzie czas – nie ma możliwości, aby be żadnych komplikacji wyjść poza granice miasta. Uwięziono ich, aby stopniowo się wyniszczyli, lecz każdy kolejny przeżyty dzień dawał namiastkę nadziei na to, że uda ci się przetrwać. Niestety objawy choroby popromiennej pojawiają się wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Zupełnie jakby potrafiły odczytać twój stan psychiczny.
W drodze powrotnej przestał się odzywać, jak gdyby nagle jego stan diametralnie się zmienił. Próbował ignorować poczucie żalu, winy. Czuł się tak, jakby Olivera zabrano z jego powodu. Jakby ten ofiarował się za wolontariusza i żeby wzięto jego zamiast Rutherforda. A wcale tak nie było.
– Ru, gryzie cię coś? – spytał Gal, który jako jego brat potrafił wyczuć zmianę humoru. W końcu mieli podobne geny.
– Nie, tylko… zrobili dzisiaj tę brankę i… – znużony przetarł czoło i oczy.
– Właśnie, słyszałeś ten strzał? – spytał Gal. – Miałem lekcje po drugiej stronie, a zawsze parkowali na placu… To oni strzelali?
– Chyba… tak. Nie jestem pewien. Też dokładnie nie widziałem – wyjaśnił Gal. – Ale zabrali Hannesa Seitza, wiesz, tego awanturnika, który uwielbiał wyrzucać papier za okna jak serpentynę i palić ogniska na dachach.
– Chyba dał im popalić – Gal uśmiechnął się niemrawo, patrząc przed siebie.
Rutherford uważnie obserwował najmniejszy ruch na jego twarzy. Zazwyczaj właśnie tak zaciskał usta, kiedy nie był pewien, czy powiedział dobrze, czy lepiej by było, gdyby nic nie komentował.
Patrzył na jego podbródek, identyczny jak jego, wargi o kształcie bliższemu matce, kiedy te jego wykrojono bardziej jak te ojca, nos, spuszczone rzęsy i te same brązowawe oczy, które ułamek sekundy później wyłapały jego spojrzenie.
Odwrócił wzrok.
– Myślałem, że zabiorą mnie, ponieważ dyrektorka podeszła do mojej ławki ale… Zabrali Olivera, a Rita chyba dostała szału i na mnie nawrzeszczała – powiedział spokojnie, jak gdyby mówił mu, co dzisiaj jadł na drugie śniadanie.
Gal nie odzywał się, jedynie spojrzał na niego lekko zaniepokojonym wzrokiem.
– Szkoda. Wolałbym, żeby ciebie zabrali. Miałbym spokój i w końcu nie musiałbym wracać z obstawą do domu – powiedział z ironią. – Żartuję – dodał po chwili, widząc spojrzenie brata.
– Jeśli kiedyś mnie wezmą, z pewnością nie będzie ci się chciało żartować – oburzył się, chociaż wcale nie był zły na Gala.
Ten chyba był już naprawdę znużony tym, że brat dba o jego bezpieczną drogę do domu. Nie miałby nic przeciwko temu, jeśli od czasu do czasu dałby mu chwilkę wytchnienia i nie czekał na niego dzień w dzień w ustalonym miejscu. Jeśli natrafiłby na żołnierzy, zdołałby się ukryć – poznali z Rutherfordem już wiele sekretnych przejść i kryjówek. Nie był znowu jakiejś ogromnej postury, by nie móc się nigdzie wcisnąć. Rozumiał troskę starszego brata, ponieważ także by się martwił, gdyby nie wiedział, gdzie on jest.
– Gdzie oni ich wywożą? – spytał Gal.
– Żołnierze?
– Yhm.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia – Rutherford spojrzał w niebo. Wciąż było szare, nijakie. Nie zmieniało się już od ponad dwóch tygodni. – Podobno biorą ich na badania, lecz większość sądzi, że po prostu biorą ich na rozstrzał.
– A ty, w którą opcję wierzysz? – zaciekawił się Gal.
Rutherford wzruszył ramionami.
– Do tej pory w bardziej w tę pierwszą, ale po tym strzale na placu sądzę jednak, że połowa idzie na rozstrzał, a reszta na badania. Pewnie nie chce im się z nimi wszystkimi cackać. W końcu ZSRR nie chce nawet słyszeć o tym, ze może kiedyś uda się zatamować nadpływające promieniowanie. Ale… Skończmy temat. Mam dość na dziś.
– W porządku – Gal skinął głową, a Rutherford obserwował jak mikroskopijne pyłki osiadają na dłuższych włosach piętnastolatka.
– Jutro muszę pogadać z Ritą. Boję się, że zdążyła wymyśleć już jakąś akcję, w której odbijamy Olivera z rąk okupantów – westchnął lekko. Doskonale zdawał sobie sprawę, że oni na siebie lecą, a przyszli kochankowie nie mogli zostać ot tak rozdzieleni.
– A czy czymś podobnym nie zajmuje się organizacja Antonio? – zasugerował Gal. Siedemnastolatek spojrzał na niego lekko zdziwionym wzrokiem. – Oni chyba organizują takie akcje, przynajmniej tak mi się wydaje. Może wiedzą, gdzie Rosjanie wywożą pobranych ludzi?
– Z pewnością nie uda mi się ich wszystkich wyzwolić. Prędzej skończysz jako mokra plama. A tak poza tym – ktoś się odzywał? – spytał, wskazując na przywłaszczony komunikator.
– Nie – Gal pokręcił głową. – I martwię się, że w ogóle się nie odezwą.
– Nie przesadzaj. Jeszcze się dość ugonisz i namyślisz, jak tu nie dostać kulką w łeb.
Rutherford nie miał pojęcia dlaczego odrobinkę cieszył się, że dzisiaj sam zawita do magazynów. Może po prostu ciekawiło go to, jak zachowa się w obecności tylu obcych ludzi, bez żadnej zaprzyjaźnionej twarzy u boku? Zupełnie inaczej jest, gdy masz kogoś ze sobą aniżeli jesteś zdany tylko na siebie.
Prócz tego zaintrygował go Rudek. Owszem, był przystojny, ale Rutherford nie poczuł w sobie żadnego sygnału, który poleciłby mu lepsze zapoznanie się z jego osobą. Od pewnego czasu pojawiała się w nim blokada, której za nic w świecie nie potrafił rozgryźć.

Przechodząc obok śmietnisk zauważyli, że obok kontenerów leżało mnóstwo połamanych desek, jakby ktoś wyrzucił cały zestaw mebli, razem ze wszystkim, co znajduje się w pokoju. Rano jeszcze niczego tutaj takiego nie było, dlatego podeszli zaciekawieni do potencjalnej sterty śmieci.
– Wygląda to tak, jakby ktoś się chciał pozbyć całego domu – skomentował Gal.
– Ale dlaczego…? – mruknął Rutherford, obchodząc dookoła ogromną stertę. Doszukał się w niej mnóstwa rzeczy, które nadal można by było spokojnie używać, a meble wyglądały tak, jakby kupiono je stosunkowo niedawno.
Gal tylko wzruszył ramionami. Oboje wpatrywali się w sterty obok kontenerów, jakby ich zahipnotyzowały. Wrześniowy wietrzyk ruszał lekko kablami wiszącymi ponad ich głowami i unosił drobinki białego kurzu rozsypanego już niemalże wszędzie.
Minęło ich kilku ludzi, niektórzy także zainteresowali się pozostałościami niedawnego mieszkania. Wyglądało to po części smutno i melancholijnie. Jak gdyby właściciel tych rzeczy pragnął uciec od przeszłości i zacząć całkowicie na nowo.
Lecz w Graz nie było to możliwe. Wszyscy, którzy mieszkali w tym mieście lub przyjechali tu w odwiedziny, nie mieli już szans, by wrócić czy po prostu uciec, wyjechać. Mieszkańcy zostali uwięzieni i musieli nauczyć się znosić ograniczenia. Zwykle życie nie daje nam tego, czego oczekujemy i należy poszukać łagodzącego rozwiązania.
– Wydaje mi się, że to Ruski – zagadnął Gal.
– Myślisz, że chciałoby im się bawić w wywalanie mebli z mieszkań? – spytał kpiąco Rutherford.
– Nie wiadomo, może coś im odwaliło.
Siedemnastolatek westchnął lekko z nadzieją na to, że pójdą dalej, lecz najwyraźniej Gal uznał stertę pozornie zniszczonych mebli za niebywale interesujące znalezisko.
– Większość żołnierzy, którzy muszą pilnować miast na granicy bariery Wielkiego Wybuchu, zajmuje się tym, powiedzmy, za karę. Pewnie większość z nich także jest już napromieniowana i umierają podobnie jak my, tyle, że nieco wolniej. My nie mamy broni. Myślisz, że w takiej sytuacji chciałoby im się z nami tak bawić?
– To troszkę zabrzmiało tak, jakby ci było ich żal – prychnął Gal.
– Żal mi jest tylko tych, których wysłano tu z przymusu.
– Ale im pewnie ciebie nie jest żal.
– Jesteś nieczułym kutasem – mruknął urażony Rutherford, choć kąciki ust uniosły mu się lekko w górę, kiedy widział, jak Gal próbuje się nie roześmiać.
– Niszczysz nastrój – oburzył się starszy  braci.
– Niszczysz nastrój… – przedrzeźnił go. – I kto to mówi.
– Ja mówię tylko prawdę o tobie – obronił się. – Poza tym skoro ZSRR tak bardzo zależy na tym, by oczyścić Europę z napromieniowanych ludzi, wkrótce będą musieli zabijać siebie nawzajem, bo ich to wcale nie ominęło.
Oboje uśmiechnęli się perfidnie. Gal spuścił wzrok niby zainteresowany stertą brudnych kartonów.
– Wreda – skomentował wypowiedź brata.
Siedemnastolatek już chciał mu coś odpowiedzieć, kiedy coś charakterystycznego przykuło jego wzrok. Nie sądził, że będzie zdolny odnaleźć takie coś na śmietnisku.
– Co tam masz? – zaciekawił się Gal, przeskakując przez kupkę rupieci i stając obok brata. Rutherford poczuł prąd w miejscu, gdzie młodszy lekko go dotknął, próbując złapać równowagę. Szybko się jednak otrząsnął i wskazał na miejsce, gdzie leżało jego ukryte znalezisko.
Keyboard? – spytał Gal, widząc wystające spod desek czarno-białe klawisze.
Rutherford kucnął przy instrumencie i spróbował delikatnie pousuwać wszystkie deski, by ocenić jego stan. Czuł zniecierpliwione i podekscytowane spojrzenie Gala na swoich dłoniach.
Wiedział, że Gal już dawno marzył o tym, by uczyć się gry na fortepianie. Jeszcze kilka lat temu gadał na okrągło i niezmiernie cieszył się, kiedy mama obiecała mu, że już wkrótce zapisze go na lekcje. Plany i marzenia jednak nie doszły do skutku z powodu tragedii o której dowiedzieli się kilka dni później, a matka popadła w depresję.
Okazało się, że znaleziony keyboard nie wyglądał najgorzej. Był tylko trochę przybrudzony i widniało na nim lekkie pęknięcie z prawej strony. Obojgu teoria o pozbyciu się całego domu wydawała się coraz bardziej rzeczywista.
– Nie wiem jak ty, ale ja go biorę – oznajmił stanowczo Gal.
Rutherford zdmuchnął kurz pokrywający klawisze, obserwując ludzi, którzy spoglądali na dzieci bawiące się w grzebanie w śmietnisku. Zaczerwienił się lekko, ponieważ poczuł się trochę tak, jakby wkrótce ostatnich desek ratunku miał szukać właśnie w takich miejscach. Jeszcze nie było z nimi aż tak źle.
– Jak chcesz – odparł cicho, siłując się z kablem, który uwiązł w stercie rupieci. – Nie wiadomo, czy działa.
– Nie wygląda źle – Gal obejrzał instrument z każdej strony.
– Spadamy – Rutherford wziął keyboard z rąk brata i i chwycił go pod pachę. – Nie martw się, nie zjem ci go – uspokoił, widząc zawiedzioną minę młodszego.
– Myślałem, że już chcesz go wyrzucić – westchnął.
– Ostatnio jesteś strasznie zachłanny – skarcił go i ruszył przed siebie. Przypomniała mu się sytuacja z ich wycieczki do zamkniętego supermarketu. Gal jak na zawołanie spojrzał na komunikator przypięty do nadgarstka.
– Nie moja wina, że ciągle masz taką minę, jakbyś był wiecznie poirytowany.
– A co ma poirytowanie do twojej zachłanności?!
– Po prostu wyglądasz tak, jakby się chciał tego jedynie jak najprędzej pozbyć – wyjaśnił Gal, wskazując na keyboard. – Najprawdopodobniej działa.
– Wiem, że szalejesz kiedy widzisz klawisze – zironizował. – Przekonamy się, kiedy dotrzemy do domu.

*

Furgonetka się zatrzymała, wyłączono silnik. Wszyscy siedzący z tyłu zamarli. Nie żeby któreś nawet odważyło się ruszyć. Usłyszeli ciche pomruki dochodzące z kabiny i pojazd lekko się zatrząsł. Najwyraźniej któryś z żołnierzy opuścił samochód.
Po chwili drzwi obok przerażonych dziewczyn się otworzyły. Rosjanin odepchnął je z poirytowaniem i wskazał karabinem na rząd siedzący po jego prawej stronie, po czym nakazał im wyjść z furgonetki. Wszystko potoczyło się bez udziału najmniejszego słowa. Ludzie z oporem wstali z ławeczki, pochwycili swoje torby i na trzęsących się nogach wyskoczyli z pojazdu. Nikt nie odważył się protestować.
Oliver zdążył zauważyć, że znajdują się w tej najbardziej zniszczonej części miasta. Świadczyły o tym poczerniałe sterty żelbetu i opuszczona okolica.
Pomyślał sobie, że oto nadszedł koniec dla pozostałej części w furgonetce. Zapewne naukowcy ulokowali swoją siedzibę w odludnej części Graz i jest im dowożona połowa branki, a druga połowa jedzie na sam kraniec miasta, by tam zakończyć żywot kolejnych skażonych.
Żołnierz zatrzasnął drzwi, kiedy ostatni z prawego rządku wyszedł z furgonetki. Chwilkę później pojazd znów ruszył przed siebie, kolebiąc się na wertepach.
Oliver spojrzał na pozostałą garstkę. Oni także już wiedzieli, co się święci.

Droga ciągnęła się długo, a jednocześnie trwała zbyt krótko. Oliver nie był w stanie określić ile jechali ani ile metrów pozostało do punktu docelowego. Raz policzył, ile kroków robi w drodze do szkoły. Zdarzyło się to bodajże trzy lata temu, kiedy postanowił spóźnić się na lekcję matematyki.
W tej chwili nie był w stanie uporządkować myśli. Kłębiły się w jego głowie i wyglądały gorzej niż poplątane nitki chromatyny w jądrze komórkowym. Z nerwów bawił się palcami patrząc, jak reszta robi się coraz bledsza.
W końcu furgonetka zatrzymała się ponownie. Żołnierz znów wskazał na nich karabinem i kazał wysiąść, kierując ich w prawo.
O dziwo nie znaleźli się na krańcach miasta. Nikt z nich nawet nie poczuł, kiedy zmieniali platformy. Zapewne byli zbyt zestresowani aby myśleć o tym, jak zmienia się położenie pojazdu.
Otaczały ich podziemne elewacje. Znajdowali się na piętrze pod poziomem zerowym.
Czyli to właśnie tutaj kończył się żywot wszystkich pobranych ludzi.
Rozglądali się nerwowo, szukając jakichkolwiek oznak, które świadczyłyby o tym, w którym miejscu odbywają się wyroki. Nie znaleźli żadnych plam krwi ani postrzelonych ciał – zapewne w podziemiach ceniono sobie porządek, ponieważ tutaj nie istniała tak dobra wentylacja jak na zewnątrz.
Żołnierze pchnęli ich od przodu lufami od karabinu i zaprowadzili przed tajemniczą, metalową konstrukcję, która wyglądała zupełnie jak wielopoziomowy garaż. Jeden z nich przytknął dłoń do czytnika, a drzwi automatycznie się rozsunęły – ujrzeli skromny, ciemny korytarz i schody prowadzące w górę. Rosjanie nakazali im po nich wejść, po czym dwójka wróciła do furgonetki, a jeden poszedł razem z pobranymi.
Pomieszczenie na piętrze wyglądało jak graciarnia czy strych zagorzałego chemika. Przy ścianach stały przerażająco wyglądające stoły, gdzieniegdzie pudła z pustymi fiolkami i kolbami, najróżniejsze rurki i najwyraźniej zużyty sprzęt.
Oni? – z pokoju obok wyłonił się mężczyzna w pobrudzonym podkoszulku i pasku, do którego przyszyto dodatkowe kieszonki na wąskie sprzęty. Przez jego nieumiejętnie rozjaśnione włosy prześwitywały ciemne pasma.
Kiedyś w Związku Wiedeńskim i w okolicach panowała moda na posiadanie farbowanych blond włosów. Niestety ten hit przeminął kilka miesięcy temu, lecz najwyraźniej niektórzy nie zdawali sobie z tego sprawy.
Tak – odburknął żołnierz.
Szóstka pobranych mimowolnie ułożyła się w rządku. Dwójka mężczyzn i chłopak, zapewne starszy od Olivera patrzyła gdzieś w dal, przed siebie, a kobieta i dziewczyna wbijały wzrok w swoje buty. Oliver postanowił policzyć drobinki kurzu osiadłego na półce na przeciwległej ścianie.
Khorosho. Za mną – mężczyzna gestem zachęcił szóstkę do przejścia do sąsiedniego pomieszczenia.
Pokój wyglądał o niebo lepiej niż graciarnia starego chemika. Pod ścianą usytuowano ogromny Rentgenoradiometr, przy którym stało kilka komputerów. Maszyna została ostatnimi czasy wyspecjalizowana głównie do pomiarów napromieniowania ciał żywych i przypominała ogromną Gammokamerę.
Kolejny mężczyzna, który miał na sobie biały fartuch, zajmował się czymś na ekranie holograficznym swojego komunikatora. On właśnie bardziej kojarzył się Oliverowi z naukowcem aniżeli facet, który po nich wyszedł.
Kilkoro z nich skoczyło lekko, gdy żołnierz zatrzasnął drzwi. Najwyraźniej postanowił z nimi zostać.
Zza ogromnej ściany wyłoniła się czarnowłosa kobieta z licznikiem Geigera w ręku.
– Wszystko w porządku – oznajmiła, kierując słowa w stronę mężczyzny z komunikatorem.
– Tia  - odburknął, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Znaczy, rejestrowany jest wciąż ten sam poziom.
– Super.
Facet w przybrudzonym podkoszulku stanął przed rządkiem zdezorientowanej szóstki i wcisnął ręce do kieszeni.
– Nazywam się Bastien Croisseux, jestem przedstawicielem radiologów tego oto tutaj prowizorycznego centrum badań – przedstawił się. – Nie będę owijał w bawełnę – jesteście tutaj, by, powiedzmy, posłużyć jako króliki doświadczalne. Nie robimy nic bolesnego, koledzy poświadczą, że nie kłamię – spojrzał przez ramię na dwójkę, która również znajdowała się w pomieszczeniu. Kiwnęli głowami. – Oceniamy poziom napromieniowania poszczególnych grup wiekowych.
– Naszym celem jest oczywiście wynalezienie preparatu, który pomagałby nam zwalczyć katastrofę – dodała kobieta.
– Prowadzimy małe obserwacje, podajemy wam poszczególne mieszanki, by ocenić, czy cokolwiek zmieniają – dopowiedział Corisseux.
– Oczywiście nieszkodliwe – facet z komunikatorem wyłączył ekran i odwrócił się w stronę rządku, który wyglądał, jakby naprawdę czekał na rozstrzelanie.
– Wpierw potrzebujemy wyników z Rentgenoradiometru, to pokaże nam w których dokładnie miejscach nagromadzony jest radioizotop w waszych ciałach – kobieta podeszła do urządzenia i włączyła komputer postawiony obok niego. – Prosiłabym was o to, żebyście zdjęli wszystkie metalowe rzeczy. Nawet jeśli są to jakieś malutkie elementy na spodniach czy coś podobnego. Potem po kolei. Tutaj nic nie czuć. To jak roentgen.
– Może najpierw panie? – uśmiechnął się Bastien. Kobiecie i dziewczynie wcale nie było do śmiechu. Niechętnie zrobiły krok w stronę kamery gamma, ściągają paski ze spodni.
– Niestety staniki też – oznajmiła radiolożka. – Bluzka i bielizna mogą zostać.
 Oliver widział, że obie bardzo się stresują, lecz posłusznie wykonały polecenie. Faceci również zdjęli z siebie spodnie.
Oczywiście każdy z nich wolałby, jeżeli badania odbywałyby się pojedynczo. Zapewne denerwowaliby się o wiele mniej.
– Camil, mógłbyś się zająć panami – oznajmiła kobieta, wpatrując się w monitor. – Danijeł ostatnio zajął się drugą i powinna działać – wskazała głową na swój Rentgenoradiometr.
– Yhm – ów Camil mruknął pod nosem i niechętnie uśpił wszystkie ekrany, którymi dotychczas się zajmował.
– Żadnego obijania – zagroził Bastien. – Idę załatwić sprawy na powierzchni, będę wieczorem – powiedział i skierował się do drzwi po lewej stronie pomieszczenia, gdzie pracownicy odpowiedzialni za to piętro trzymali swoje rzeczy.
– Ale ja zaraz kończę zmianę – powiedziała prędziutko radiolożka.
                Kierownik zdążył już zniknąć za drzwiami, a Camil kiwnął niechętnie ręką w stronę pobranych mężczyzn i pokierował ich po schodkach prowadzących do mniejszego pomieszczenia, zagraconego podobnie jak graciarnia, która ich powitała.
                – Stawać pod ściankę – nakazał i pokazał wzrokiem jedyną pustą przestrzeń. – No, kto pierwszy? – spojrzał na nich ciekawie. – Może młody?
                Olivera aż coś ścisnęło w środku i przeszedł go lodowaty dreszcz. Wmawiał sobie, że to tylko zwykłe badania, że nic mu się nie stanie. W końcu się mu poszczęściło i nie wylądował przy ściance, przy której odbywa się egzekucja.
                Podszedł niepewnie do maszyny i mimowolnie zamknął oczy, kiedy radiolog rozpoczął wykonywanie pomiarów. Spróbował wsłuchać się w jakiekolwiek odgłosy dochodzące z pięterka wyżej. Jego mózg płatał mu figle i sprawiał, że czuł każdy foton przenikający jego ciało. Słyszał i czuł lekki wibracje maszyny i kilka oddechów należących do pobranych i naukowca.

                Oliver spojrzał na Camila, kiedy ten nie odzywał się przez dłuższy czas. Radiolog wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w ekranik, na którym obliczona została między innymi dawka skuteczna, określająca poziom napromieniowania jego ciała.
                – Nie ruszaj się jeszcze – nakazał i wykonał pomiar jeszcze raz.  Później kolejny. Za każdym razem wychodził bardzo podobny wynik, więc nie było możliwości, aby mógł się pomylić. Niepewnie przerzucił jego wyniki na niewielki, cieniutki tablet i połączył się z którymś ze współpracowników, by ten się tutaj jak najszybciej zjawił.
                – Co znowu chcesz? – usłyszeli zdenerwowany, niski głos, należący do mężczyzny o figurze kielicha, który wkroczył do pomieszczenia. – O, kolejni? – zdziwił się, lustrując wzrokiem pobranych.
                – Ta – mruknął Camil i wręczył mu tablet. – Bierz młodego do szóstki.
                Kielich zmierzył Olivera i zawrócił do wyjścia.
                – W takim razie chodź.
                Drzwi zatrzasnęły się za nimi z głośnym sykiem. Znajdowali się w pustym korytarzu, który oświetlany był ledwo jeszcze żarzącymi się, brudnymi świetlówkami. Kielich po drodze oglądał wyniki przeniesione z Rentgenoradiometru. Oliver nie był w stanie zobaczyć jego skonfundowanej twarzy, lecz chwilkę później ujrzał miejsce, które wywarło na nim ogromne wrażenie.
                Wkroczyli na ogromną halę, gdzie otoczył ich gwar i pikanie różnorakich urządzeń. Pomieszczenie wyglądało jak czarny rynek, tyle, że zamiast odwiedzających spotkać można tutaj było zwykłych ludzi, młodych i starych a zamiast sprzedawców i straganów stali przeróżnej maści naukowcy w białych kitlach i pilnowali przeróżnych maszyn czy pozornie zwyczajnych stanowisk.
                Przy każdej z metalowych ścian sali wznosiły się ogromne, żelazne schody, prowadzące na poszczególne piętra – jedne jasne, z oszklonymi ścianami, gdzie mieściły się pokoje przypominające biura oraz zaciemnione, gdzie widać jedynie było ostatni schód.
                Kielich chwycił Olivera za ramię, a ten syknął lekko, bowiem facet nie zamierzał być delikatny w żadnym stopniu. Przeciskał się przez tłumy i nie zważał na to, czy ktoś mu stoi na drodze czy też nie. Zaciągnął go na piętro niżej, gdzie było już nieco spokojniej, a brak jakiejkolwiek lampy wynagradzały błękitne, luminescencyjne kwadraciki, pojawiające się pod ich stopami przy każdym kroku.
                Dotarli do masywnej, metalowej bramki, która tuż przed ich nosami włączyła laserową, zieloną płytę uniemożliwiającą przejście. Naukowiec przytknął do niej prawą dłoń, a ta piknęła przyjaźnie, jednak wciąż nie odblokowała im drogi.
                – Rejestrowali cię? – zapytał znerwowany Kielich.
                – Nie…
                Oliver nie miał pojęcia, na czym polegała rejestracja w tym ośrodku, dlatego też liczył na to, że mężczyzna zada mu kolejne pytanie, w którym nieco dogłębniej wyjaśni, o co w niej chodzi.
                – Kurwa, to co oni tam robią… – westchnął i przytknął rękę ponownie.
                – Jakim, co, znowu jakieś problemy? – znikąd u boku Kielicha pojawił się niewielkiej postury Azjata, wskazując na bramę.
                – Spierdalaj Yao – powiedział beznamiętnie.
                Azjata wzruszył ramionami.
                – Jeszcze będziesz mnie do czegoś potrzebował, też ci tak powiem – rzekł na odchodnym.
                – Masz plakietkę? – Kielich, który okazał się mieć na imię Jakim, zwrócił się do Olivera, który pokręcił przecząco głową.
                – Kurwa, a jakiekolwiek dokumenty?
                – Legitymację. I dowód tymczasowy. Ale zostały na górze.
                – No to kurwa trzeba jakoś wejść bez.
                Jakim spróbował pokombinować coś przy malutkim ekraniku, który wyglądał jak kalkulator wczepiony w ściankę bramy. Po chwili pociągnął Olivera dalej i nim ten zdążył się obejrzeć, wepchał go do niewielkiego pomieszczenia.
                Siedemnastolatka poraziło blade światło i przez pewien czas wcale nie mógł otworzyć oczu. Syknął, wcale się z tym nie kryjąc.
                – Nic ci się nie stanie – uspokoił go Jakim.
                Oliver szczerze nie miał pojęcia, co się teraz wokół niego dzieje i co takiego w ogóle Kielich robi. Krzyknął, kiedy poczuł jak coś pali go w skórę na przedramieniu.

*

                – Działa? – spytał Rutherford.
                Gal przycisnął klawisze C, D i E. Wydały odpowiednie dźwięki, na co lekko się przeraził, albowiem głośność była ustawiona dosyć wysoko.
                – Działa – uśmiechnął się.
                Siedemnastolatek usiadł obok brata i wcisnął kilka klawiszy wydających najwyższe dźwięki. Gal od razu chwycił za gałkę i szybko przyciszył sprzęt.
                – Już im współczuję – powiedział, mając na myśli mamę i babcię.
                Rutherford uśmiechnął się i zaczął udawać, że gra jak zawodowiec.
                – I co, podoba ci się? – spytał, a pokój wypełniała kocia muzyka.
                – Pięknie. Jestem pod wrażeniem – Gal ironicznie przytknął dłoń do piersi.
                – Chyba zostanę pianistą.
                – Już cię zapisuję na przesłuchania – powiedział sarkastycznie młodszy i wcisnął się na miejsce przed keyboardem. – Teraz ja.
                Zagrał jednym palcem kultowe „Panie Janie”.
                – Zaszalałeś – skomentował Rutherford.
                – Uczyłem się jeszcze w szkole „Ody do radości”, ale nie pamiętam drugiej ręki – zagrał mu początek, na prawą rękę.
                Rutherford uśmiechnął się lekko i spojrzał za okno. Przez moment znów zastanawiał się, co takiego mogło się przytrafić Oliverowi. Liczył na to, że udało się mu przeżyć. Złudne nadzieje, w końcu każdy taki myśli tak samo o kimś innym, pobranym na badania. Czy spotka go jeszcze kiedyś? Co powinien teraz robić? Czy jest sens w szukaniu pomocy w odnalezieniu Olivera?
                Pomyślał sobie, że przecież Oliver miał komunikator. Poderwał się i chwycił rękę brata, wyrywając go z transu odkrywania nowych właściwości keyboardu. Gal spojrzał na niego badawczo.
                Rutherford patrzył na ekran komunikatora.
                – Co chcesz? – spytał młodszy.
                – Włącz mi klawiaturę – nakazał. – Spróbuję zadzwonić do Olivera – wyjaśnił i pobiegł po ich telefon domowy, gdzie miał zapisany jego numer, po czym szybko wrócił i wpisał go na holograficznej klawiaturze. Zielony przycisk był nieaktywny. Mimo to wciąż próbował nawiązać połączenie.
                – Na pewno dobrze wpisałeś? – upewnił się Gal, spoglądając na ekranik ich domowego telefonu. Poszczególne cyfry się zgadzały.
                – Tak – mimo wszystko starszy wpisał numer jeszcze raz. Szara ikonka wciąż nie podświetlała się na zielono. – Kurwa – syknął cicho i bezsilnie oparł się o ścianę. Gal patrzył na niego wzrokiem z gramem troski i niepewności.
Rutherford skrzyżował ich spojrzenia; młodszy powoli wrócił do poprzedniego zajęcia, lekko speszony wciskał poszczególne przyciski instrumentu, których jeszcze nie wypróbował. Nie odzywali się do siebie, siedemnastolatek w ciszy obserwował poczynania brata. Gal odkrył samouczek z różnymi stopniami trudności, uczący łatwych melodii. Na ekraniku keyboardu wyświetlały się poszczególne, powtarzające się kombinacje klawiszy. Próbował nadążyć z odpowiednim układaniem palców.
Rutherford wiedział, że Gal krepuje się, kiedy on się tak na niego gapi, ale nie zamierzał przestać. Takie zapatrzenie się w jeden punkt było dla niego bardzo przyjemne. Czuł się wtedy trochę tak, jakby odlatywał.
Patrzył, jak lekko drżące palce młodszego próbują wycelować kolejno w biały i czarny klawisz. Nie nudziły go powtarzające się jęki keyboardu. Jeśli Gal się nauczy tej melodii, będzie mógł mu ją grać na okrągło. Nie miał bladego pojęcia, co to za utwór, lecz kiedy instrument samoczynnie zagrał go dla prezentacji już wiedział, że będzie on się mu przykro kojarzył. A teraz niezmiernie potrzebował przykrości.
Oderwał wzrok od szczupłych palców brata, przypominając sobie, że wziął wolne aby potajemnie udać się do magazynów.
– Spadam do pracy – oznajmił, podrywając się z podłogi i zostawiając Gala sam na sam w ich pokoju z kilkoma dźwiękami melodii zagranymi niemalże w odpowiednim rytmie.

*

Oliver spojrzał przerażony na poparzone ramię. Przed oczami wciąż pojawiały się mu białe plamy spowodowane nagłym błyskiem ostrego światła. Po chwili na obolałym miejscu poczuł miły chłód, kojący piekące miejsce.
– Zaraz przestanie – poinformował Jakim. – Każdy to przeżył.
Siedemnastolatek poczuł, że mimowolnie łzawią mu się oczy. Nie mógł wytrzymać tej chwilowej ślepoty, tym bardziej, że niezmiernie pragnął zobaczyć, co Kielich z robił z jego przedramieniem.
Po chwili został popchnięty na jakiś fotel. Usiłował otworzyć oczy i przez ułamek sekundy ujrzał nad swoim nadgarstkiem duży plaster żelowy. Nic mu to więcej nie powiedziało.
– Zawołajcie tutaj kogoś – usłyszał głos Jakima dobiegający z drugiej strony pomieszczenia. Nie otwierał drzwi, dlatego zapewne rozmawiał przez komunikator. – Tylko nie Yao. To nie jest robota dla niego. Mamy tutaj ciekawy przypadek. Nie ruszaj się.
Oliver wzdrygnął się lekko, kiedy zrozumiał, że ostatnie polecenie wydano właśnie jemu. Kielich wyszedł z pomieszczenia, a drzwi ciężko się za nim zatrzasnęły. 
Po pewnym czasie usłyszał stłumione głosy i ktoś wszedł do pokoju.
– …jak to nie jest? Ostatnio zepsuli Rentgenoradiometr, może są to błędne wyniki?
Oliver przetarł powieki zdrową ręką. Łzawienie powoli ustępowało, a mleczne plamy stopniowo znikały. W końcu mógł obejrzeć pomieszczenie przez przemrożone oczy. Przy drzwiach stał Kielich i jakiś inny naukowiec, za nimi kolejne osoby. Po lewej stronie siedemnastolatka umiejscowiono dziwną maszynę – Oliver dojrzał lampę, która tak go oślepiła.
Nim zdążył spojrzeć w druga stronę, pojawił się przed nim owy wzywany naukowiec, trzymający płaski tablet w ręku. Obok niego frunął holograficzny ekran przedstawiający między innymi zdjęcie chłopaka i dane z Rentgenoradiometru.

– Proszę pana – stanął tuż przed nim, mówiąc ironicznym głosem. – Dlaczego pan wcale nie jest napromieniowany?

2 komentarze:

  1. Sama kiedyś prowadziłam bloga z opowiadaniem i pisałam dość spore posty, ale .. wielkość Twojego rozdziału mnie powaliła :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę jest taki długi? A mnie się wydaje, że to wciąż za mało! x3
      Dziękuję za komentarz :>

      Usuń