czwartek, 10 września 2015

To powoli nas zabija: ROZDZIAŁ 8


                Odnalezienie przejścia, którym posługiwali się członkowie organizacji przysporzyło mu nieco problemów. Rutherford przeraził się, że poszedł złą uliczką, a przejście znajduje się w zupełnie innym miejscu. Przez moment był pewien, że klapa powinna otwierać się właśnie tam, gdzie stoi.
                Usłyszał szuranie i dostrzegł ruch na drugim końcu ulicy. Nikt zwyczajnie nie ciśnie się pomiędzy brudne ściany bloków, od których strony wystaje jedynie kilka małych prostokątnych okien. Wejścia do domów znajdują się po przeciwnej stronie. Z góry założył więc, że najprawdopodobniej wpadnie na żołnierzy.
                Spanikował i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Obracał się to w jedną, to w druga stronę, lecz kiedy odnalazł wzrokiem szparę pomiędzy śmietnikami, było już za późno. Domniemany żołnierz znajdował się już kilkanaście metrów od niego i okazał się jednym ze starszych mieszkańców bloku. Rutherfordowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał w jego ręku długi przedmiot przypominający karabin. Staruszek ubrany w ciemną kurtkę niósł czarny worek ze śmieciami i złamaną miotłę, która zmyliła siedemnastolatka. Odetchnął głęboko i drżącymi rękoma pochwycił podobną siatkę, porzuconą obok kontenera, by sprawiać wrażenie, że również przyniósł odpady. Zdezorientowany otworzył klapę i spróbował upchnąć worek w przepełnionym śmietniku. Chciał jednocześnie zajmować się tym jak najdłużej, by mężczyzna zdążył odejść, aby on mógł poszukać klapy. Martwił się, że staruszek wyczai, że jemu wcale nie chodzi o te śmieci. Mieszkańcy bloków doskonale wiedzą, kto nie mieszka w okolicy, tym bardziej, że Graz znacznie się przerzedził.
                Szybko wepchał worek w kontener i oparł się o ścianę, chowając się w cieniu. Uznał, że głupio zrobił i lepiej by było, gdyby od początku stał przy tej ścianie i nie zwracał na nic uwagi. Nie wiedział, czy mężczyzna się nim zainteresował, czy też nie, gdyż wbił wzrok w odarte czubki swoich butów.
                – Co ty tutaj robisz? – usłyszał głos z góry i lekko się wzdrygnął. Zapomniał o sieci balkonowej, która w niektórych częściach miasta działała nieruszona. Większość podobnych tras została przerwana w wielu miejscach i nie było większego sensu poruszania się nią na dłuższe dystanse, ponieważ każdy z nich kończył się rozszarpaną barierką i dziurą.
                Spojrzał w górę i ujrzał innego mężczyznę, w starej koszulce na ramiączkach. Na zewnątrz było chłodno, w końcu rozpoczynał się październik, zapewne więc wychylił się na moment ze swojego mieszkania by skontrolować sytuację. Poza tym Rutherford nie przypominał sobie, aby ostatnim razem widział tutaj te kontenery. Być może stał jeden, niewielki, ale obecnie stały trzy i to dosyć duże.
                – Ja… – zaczął niepewnie i prędko uciął, albowiem mężczyzna nie patrzył wcale na niego, tylko na staruszka z miotłą-karabinem.
                Ponownie spuścił głowę, udając, że nic się nie stało i nie ma najmniejszego zamiaru się nimi interesować.
                – Słyszałem, że miałeś nie wychodzić z domu, bo zaczęła ci się choroba popromienna.
                Starzec machnął ręką i porzucił odpadki obok kontenera. Nie zamierzał męczyć się z wciskaniem ich do przepełnionego śmietnika.
                – Choroba czy nie, teraz dobrze się czuję i wolę korzystać.
                – Póki można, nie? – zaśmiał się ten z góry. – Stoją na ulicy?
                – Żadnych – starzec pokręcił głową. – Czysto. Nie wiem, czy to jakieś święto?
                Rutherford zrozumiał, że chodzi im o żołnierzy. Rzeczywiście, sam nie wpadł na żadnego przez dwie przecznice. Zirytował się jednak, bowiem gdyby nie zastanawiał się, czy wszedł w dobrą ulicę i od razu zaczął szukać klapy, pewnie byłby już na miejscu. Tymczasem musiał czekać, aż tych dwoje skończy rozmowę i zniknie z pola widzenia. Chyba, że napatoczą się kolejni ludzie i za żadne skarby nie dotrze do wieczora do magazynu. A miał ograniczony czas, albowiem Gal, mama i babcia myśleli, że poszedł do pracy i musiał wrócić o stałej porze, by się nie martwili.
                – Za każdym razem mam głupią nadzieję, że to koniec – prychnął starszy i wystawił rękę w górę w geście pożegnania. Mężczyzna na balkonie uczynił podobnie i po chwili Rutherford nerwowo tupał nogą czekając, aż starszy zniknie na końcu ulicy.
                Sprawdził jeszcze, czy nikogo nie ma ponad nim i rozpoczął gorączkowe poszukiwania klapy. Wiedział, że gdy ktoś się spieszy, to się diabeł cieszy, dlatego minęło trochę czasu zanim znalazł tak oczywiste miejsce, na które trzeba było mocniej nadepnąć, by klapa się ugięła.
                Wskoczył do środka i przemierzył korytarze, których ściany wydawały się być mokre i oślizłe, choć wcale takie nie były. Pomyślał sobie, że organizacja wybrała bardzo urodziwe miejsce na siedzibę. Po chwili trafił do pustej sali, w której niegdyś zapewne składowano ogromne dostawy. Obecnie wyglądała ona bardzo smutno.
                Zerknął na samotny wózek widłowy, a tkwiąca w nim ruda głowa wzdrygnęła się na dźwięk jego kroków. Indy migiem odwrócił się w jego stronę i zmarszczył brwi.
                – Co ty tutaj robisz?
                – Przyszedłem w odwiedziny. Na kawkę, herbatkę… – zażartował Rutherford i wolnym krokiem podszedł do podnośnika.
                – Przykro mi, nie mam przy sobie czajnika – odburknął.
                Młodszy oparł się o maszynę i patrzył, jak Indy trąca butem kierownicę.
                – Jest dzisiaj jakieś zebranie, o którym nie wiem? – spytał rudy, co rusz spoglądając na siedemnastolatka.
                 – Nie. Mówiłem, że odwiedziny. I kurs nauki jazdy – Rutherford wcisnął się obok Indiego, chwytając się za ramę, by ten go nie zrzucił, albowiem rudy najwyraźniej nie życzył sobie jego towarzystwa.
                – Nie będę cię uczył – zaprotestował Rudek, wyraźnie zmuszony do ustąpienia mu miejsca.
                – W takim razie sam się nauczę – Rutherford wzruszył ramionami, obejrzał kierownicę, poprzyciskał poszczególne pedały i przekręcił kluczyk. Widłak jednak nie chciał zapalić.
                – To w ogóle działa? – spytał, próbując po raz kolejny. – Czy służy tylko na ozdobę i do siedzenia?
                – Wyczuł obcego – powiedział obrażony Indy. Jeszcze nie pogodził się z naruszeniem jego prywatności i strefy samotności. – Dawaj mi to.
                Odtrącił rękę Rutherforda i wcisnął się głębiej w siedzenie. Siedemnastolatek zmuszony był szybko zeskoczyć z pojazdu, zanim wylądowałby tyłkiem na ziemi. Widłak zapalił od razu, grzeczny niczym zwierzątko, które wyczuło zapach swojego właściciela.
                – Widzisz, trzeba mieć do tego rękę – Indy uniósł głowę do góry, jak gdyby dokonał wiekopomnego czynu. Zrobił małe kółko wózkiem i przystanął przy młodszym.
                – Wskakuj – kiwnął głową, wskazując na przeciwwagę, miejsce tuż za oparciem siedzenia.
                Rutherford odbił się jedną nogą i chwytając za ramy, spróbował się jakoś wygodnie usadowić. Indy od razu ruszył i okrążył cały magazyn. Siedemnastolatek obserwował jego ruchy, jazda widłakiem nie wydawała się jakoś specjalnie skomplikowana.
                – Złaź, teraz ja – trącił go nogą w plecy.
                – Nie wiem, czy mogę ci zaufać – Rudek postanowił się z nim troszkę podrażnić i ostro skręcił, próbując pozbawić młodszego równowagi.
                Tym razem Rutherford zrzucił Indiego z siedziska i nim ten się pozbierał, on zdążył ładnie nawrócić i obczaić dźwignię do podnoszenia wideł.
                – Chyba urodziłem się w wózku widłowym – oznajmił, zbliżając się niebezpiecznie blisko rudego. Ten z lekkim przerażeniem odskoczył prędko w bok, mijając o włos widły, kiedy Rutherford skręcił w tę samą stronę.
                – Chcę dożyć do jutra! Złaź! – nakazał nieposłusznemu siedemnastolatkowi, który najwyraźniej świetnie się bawił, okrążając sfrustrowanego rudego.
                – Chyba zostanę operatorem widłaków – zażartował, podjeżdżając do sterty połamanych palet, leżących w zacienionym rogu magazynu.
                – Ja na pewno cię nie zatrudnię – Rudek skrzyżował ramiona na piersi i oparł się plecami o metalową ścianę.
                Rutherford obniżył widły, po czym szybko zeskoczył z maszyny i wrzucił na nie palety. Ostrożnie podjechał do starszego, zatrzymując się kilkadziesiąt centymetrów przed nim.
                – Wskakuj – polecił, wskazując na paletę.
                Indy spojrzał na nią sceptycznie, po czym obrzucił Rutherforda poirytowanym spojrzeniem.
                – Mówiłem ci, że chciałbym żyć, jakoś nie marzy mi się zwiedzanie innego świata.
                Młodszy przekrzywił lekko głowę w bok i popatrzył na niego błagalnie. Rudy przewrócił oczami i sprawdził wytrzymałość palety i czy przypadkiem nie ma zamiaru zjechać z wideł. Rutherford obniżył je jeszcze bardziej, aby Indy z łatwością mógł na nie wejść. Ten wskoczył lekko i po raz kolejny sprawdził ich wytrzymałość. Nie widząc żadnych przeciwwskazań, usadowił się wygodnie i obejrzał na siedemnastolatka.
                – Tylko nie… PODNOŚ! – jęknął zaskoczony, kiedy poczuł, jak widły niebezpiecznie się poruszają, unoszą kilkanaście centymetrów w górę i ustawiają pod kątem. Paleta się obsunęła, on razem z nią, kurczowo chwytając się masztu.
                Rutherford zaśmiał się i zaczął wozić go po całym magazynie.
                – Jak, kurwa, dziecko – burknął Indy,  próbując znaleźć wygodną pozycję, nie puszczając jednak masztu, gdyby młodszy znów wymyślił cos głupiego.
                – Oto twoja nowa kareta, proszę księcia.
                Rudek zrobił z gumy ogromny balon, który pękając przykleił mu się na nos. Siedemnastolatek rzeczywiście poczuł specyficzny zapach mięty, jak wtedy, kiedy wciskał się na siedzisko obok niego.
                – Chciałbym być księżniczką – wyznał starszy. Rutherford uniósł brew na słowo „księżniczka”. – Siedzieć na dupie na salonach, mieć zawsze herbatkę pod ręką, lokaja i setkę księciuniów do całowania po rączkach. Niczym się nie martwić, tylko płakać, kiedy kiecka nie będzie pasować do butów.
                – Księżniczką?
                – Kiedy byłem mały, zawsze chciałem być księżniczką na balu przebierańców. Dziewczynki mogły, a ja nie, więc śmiały się ze mnie i nigdy nie poszedłem na taki bal.
                Młodszy prychnął pod nosem i zwolnił maszynę.
                – Nie śmiej się z moich marzeń – powiedział Rudek niesamowicie poważnym tonem.
                – Nie śmieję się. Po prostu to jest niedorzeczne.
                Indy odwrócił się w jego stronę, posyłając mu pytające spojrzenie.
                – Chłopcy zazwyczaj są książętami, nie?
                – Ale mnie chodziło o to, że księżniczki zawsze mają lepiej – nie robią nic szczególnego, a mnie nie marzy się szukanie, tylko bycie odnajdywanym – wyjaśnił rudowłosy.
                Rutherford pokiwał głową ze zrozumieniem i zatrzymał wózek, przekręcił klucze, jednak nie wyjął ich ze stacyjki.
                – Gdzie masz młodego? – zaciekawił się Indy. – Nie wziąłeś go ze sobą?
                – A widzisz go gdzieś tutaj? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Poza tym, oficjalnie jestem w pracy.
                – Zerwałeś się z roboty?
                – Nie. Mam wpisany urlop. Tyle, że oni w domu myślą, że tam jestem.
                – Młody buntownik – prychnął. – Zechciało ci się pozwiedzać magazyn? A gdyby tutaj nikogo nie było, co być robił? Pewnie włamałbyś się do gabinetu szefuncia i coś zarąbał.
                – Po prostu miałem przeczucie, że ktoś tutaj będzie. Daj mi gumę.
                – Nie.
                – Jak w ogóle powstała ta organizacja?
                Rudek westchnął cicho.
                – Nie jestem w niej od początku, ale najprawdopodobniej założył ją szefuncio, ze względu na to, że w tej części miasta nie ma żadnej siedziby. Poza tym on i tak podlega pod inny gang, dlatego nie ma ogromnej władzy, jeżeli chodzi o planowanie akcji i wszystkie są ściśle konsultowane z SO, główną organizacją. Zebrał paru ludzi, którym także nie podoba się system i nie boją się go i tak się to toczy.
                – Nie lubicie się z szefunciem, nie?
                – To zupełnie inna historia.
                – Irytuje go to, że chcesz przejąć władzę w organizacji?
                – Nie, skądże – machnął ręką. – Ja wcale nie chcę tutaj być szefem. Lubię tylko od czasu do czasu porozkazywać. Nie nadaję się na tę funkcję, mało kto w SO mnie toleruje, a tu trzeba mieć dobre kontakty, jak szefuncio. Poza tym zapewne uznają mnie za głupca.
                Rutherford zdziwił się, że Indiemu zebrało się na takie wyznania. Zrozumiał to jednak jako zaufanie w stosunku do jego osoby i coś lekko ukłuło go w podbrzuszu na tę myśl. Przez moment siedzieli w ciszy, przerwanej jedynie pęknięciem balonu z gumy. Rudek nie zamierzał mówić mu o jego zepsutej relacji z szefem organizacji.
                – Mam nadzieję, że szybko nie zrezygnujecie – rudy spojrzał na niego zalotnie. Przynajmniej tak się Rutherfordowi wydawało, szybko odwrócił wzrok. Od dawna nie szukał nikogo ani też specjalnie nie wyobrażał sobie, że ten ktoś jest nim zainteresowany. Teraz nie było na to czasu. Potrzebna była stała rutyna. Indy rzeczywiście nie był zły, ale Rutherford nie mógł tak myśleć o każdym napotkanym chłopaku.
                – O ile dożyję końca tygodnia – zażartował młodszy.
                – Do której masz czas? – Rudek zrobił kolejny balon z gumy. Tym razem udało mu się nie pokleić.
                – Masz dość mojego towarzystwa?
                – Nie, po prostu się interesuję. Gdzie tak właściwie pracujesz?
                – W szpitalu.
                – Wow, robisz operacje?
                – Sprzątam – poprawił go siedemnastolatek. Gdyby miał robić operacje, najpierw by się porzygał, a pacjent pocięty byłby we wszystkich miejscach oprócz tego właściwego.
                Rudek machnął ręką, przy czym ten gest wyrażał zawód.
                – Już myślałem, że na akcjach będziemy mieć jakiegoś medyka, który pozszywa nam rozstrzelone nogi.
                – Gal interesuje się medycyną. On by się tym z chęcią zajął – oznajmił Rutherford. – Chociaż nie wiem, czy ma jakieś doświadczenie w zszywaniu nóg oprócz warsztatowego kładzenia szwów na racicy świni.
                Indy lekko się skrzywił.
                – Może tyle wystarczy, niektórzy mają tutaj racice jak świnie.
                – Kogo nazywasz świnią, Rudek? Mogę się dołączyć do ploteczek?
                Oboje wzdrygnęli się na dźwięk znajomego głosu, który znikąd wparował do pustego magazynu. Jego właścicielem okazał się Niklas, trzymający w ustach papierosa.
                – Ty znowu smrodzisz! – zganił go rudowłosy, widząc białą smugę dymu, rozmywającą się w powietrzu.
                – A ty nie lubisz palić? – Niklas podszedł do wózka i oparł się o niego bokiem, patrząc z zaciekawieniem na paletę, na której siedział dwudziestolatek.
                – Ja tylko owocowe. Przynajmniej po nich nie śmierdzę – uniósł głowę w geście wyższości.
                Niklas prychnął pod nosem i chuchnął dymem w stronę Indiego.
– Poza tym, co ty tutaj robisz? Dzisiaj nie ma żadnego zebrania – oznajmił Rudek, odganiając ręka dym.
– Bardzo przepraszam, że zakłóciłem wam randkę – powiedział przesadnie wyolbrzymionym tonem. Rutherford i Indy nieświadomie spojrzeli po sobie. – Antonio znowu spieprzył komputer, próbując na własną rękę pogrzebać w systemie i niestety kimś, kto się na tym zna, jestem ja. Już was zostawiam – wystawił obie ręce przed siebie w obronnym geście i opuścił magazyn, pozostawiając po siebie szarobiałą smugę.
– Nie masz komunikatora? – pytanie Indiego było całkowicie wyrwane z kontekstu.
Rutherford odruchowo spojrzał na swój pusty nadgarstek. Na tym Rudka ciążyło urządzenie bardzo podobne do komunikatora, który znalazł Gal. Mógł być to nawet ten sam model.
– Jak widzisz, nie. Mój brat ma.
– Mamy kilka wolnych na zapleczu. Szefuncio z pewnością ci da. Skoro Niklas tutaj jest, on pewnie też. Tylko ty go spytaj. Mnie znowu opieprzy, że swój zepsułem, albo znajdzie inny sposób, żebym dostał solidny opierdol.
– Nie będę na was żerował. Jakoś przecież daję radę żyć bez tego.
– Każdy członek musi mieć go obowiązkowo. Potrzebny jest na akcjach. Gdybyśmy teraz zorganizowali ważne zebranie, wiedziałby o tym tylko Gal, a ty byłbyś w pracy.
– Przyszedłby po mnie.
– Jasne. Czasem nie ma czasu, a potrzebna jest jak największa ilość osób. Chodź, i tak się tylko kurzą.
Indy zeskoczył z palety, a Rutherford odpalił wózek, by odstawić go na miejsce. Spodobała mu się jazda podnośnikiem i mógłby bawić się nim cały dzień. Gdyby nie to, że magazyn stał pusty, zapewne zdołałby już przenieść i przegrupować wszystkie kartony z asortymentem.
Zeszli po metalowych schodkach, a Rudek o mało co nie wyrżnął się przez rozwiązane sznurówki. Młodszemu bardzo spodobały się jego buty. Były na zadbane i dosyć nowe. Spojrzał na swoje, które wyglądały jak siedem nieszczęść, całe brudne od białego pyłu, unoszącego się na każdej ulic Graz. Zapewne cały był nim pokryty.
Przeszli przez tunel i znaleźli się w bazie. Rutherford dopiero teraz ujrzał tabliczkę z nie do końca ładnym napisem „salon” przybitą do drzwi.
– Dlaczego salon? – spytał Rudka.
– Nie wiem. Tak nazywają ten pokój do spotkań.
Baza wyglądała jak składowisko kilku salonów, albowiem znajdowało się w niej kilka kanap i stolików. Każdy mebel wykonany był w innym stylu, jakby nie było możliwości zdecydowania się na jeden design. Rutherford wiedział jednak, że są to meble pozbierane z byle skąd, nawet ze śmietników. Przypomniało mu się ogromne wysypisko, na którym wraz z Galem znaleźli dzisiaj keyboard.
– Słyszę Rudka – zza drzwi dobiegł ich głos Antonio.
– Kici kici – zaśmiał się Niklas.
Indy zmarszczył brwi, po czym szybko skoczył do ramy drzwi i udawał, że się o nią łasi.
– Wołaliście, panowie? – wymruczał.
Rutherford usłyszał jęk zawodu i śmiech Niklasa. Podszedł do Rudka i stanął w drzwiach, lustrując wzrokiem biuro Antiono, na które składały się dwa biurka, krzesło i parę ogromnych szaf, sięgających do sufitu. Zajmowały one najwięcej przestrzeni, dlatego było tutaj dosyć ciasno.
Szefuncio opierał się bokiem o blat biurka, a Niklas wpatrywał się w stary monitor, od którego biło błękitne światło. Tuż obok niego leżało pudło z najróżniejszymi częściami komputerowymi.
– Tuning grata szefuncia? – zażartował Rudek, wchodząc głębiej i spoglądając na monitor.
Chwilkę później wokół Niklasa wykwitły dwa holograficzne ekrany, na co razem z Antonio przybili sobie piątkę. Zapewne to było celem szefuncia, a palaczowi udało się to osiągnąć.
– Następnym razem nie bierzesz się za to sam – nakazał mu Niklas. – Dwa razy więcej roboty, niż to warte.
– Dobra, dobra – mruknął Antonio. – Tyle razy patrzyłem, jak robisz takie rzeczy i sądziłem, że też to już potrafię – wcisnął się obok niego i zaczął kombinować coś przy holograficznym ekranie.
Rudek okrążył pokój, zaglądając do otwartych szuflad.
– Potrzebujemy komunikatora dla Rutherforda – oznajmił, otwierając szafkę. Szefuncio podszedł do niego i zatrzasnął mu ją przed nosem.
– Trzeba od razu powiedzieć, a nie szkledzić – wyminął go i zajrzał do jednej z najmniejszych szaf, gdzie rudowłosy jeszcze nie dotarł. – Nie wiem, czy mamy jakiś działający.
– Mamy, mamy – odezwał się Niklas. – Tylko nie wiem, gdzie go wciepałeś.
Antonio go zignorował i po chwili wyjął nieco ubrudzone urządzenie. Dmuchnął na nie, aż zleciało z niego parę kłaczków kurzu, w tym mały, zagubiony pająk.
– Wytrze się i jak nowy – zaczął podziwiać swoje znalezisko. – Skąd my w ogóle tyle ich mamy? – zwrócił się do Niklasa, który tylko wzruszył ramionami.
Wziął szmatkę z biurka i próbował go chociaż trochę oczyścić, po czym podpiął go wolnym USB do swojego komputera, aby się troszkę podładował. Nad ekranem wyświetliła się mała ikona pustej baterii.
– Działa. Czyli już jest twój – Antonio zwrócił się do Rutherforda, zostawiając komunikator na biurku. Siedemnastolatek kiwnął głową, spoglądając na urządzenie. Nie ukrywał, że bardzo się ucieszył, że w końcu będzie mógł nosić na nadgarstku swój własny.
– Będzie jego zaraz po mojej kontroli – upomniał się Niklas. – Trzeba wprowadzić nasze zabezpieczenia – obkręcił się na krześle, złączając palce i zakładając nogę na nogę.
Biuro szefuncia spowite było mrokiem, rozświetlanym jedynie przez pomarańczowe smugi światła z salonu i błękitne światło monitora i ekranów holograficznych.
Niklas zaczekał, aż komunikator trochę się podładuje, by mógł go włączyć i ocenić jego stan. Od razu zajął się wprowadzaniem zabezpieczeń, nie dając urządzeniu chwili wytchnienia po tak długim okresie bezużyteczności.
– Jest strasznie zasyfiony – mruknął.
– Pewnie używany – zasugerował Rudek. – Czasami zabieramy Ruskom.
– W takim razie z chęcią przejrzę te pliki – szybko przeniósł całą zawartość pamięci komunikatora do osobnego folderu w komputerze.
Odpiął komunikator od USB mimo, że ten wciąż nie był wystarczająco naładowany. Odblokował ekran swojego i przesłał kilkanaście plików, w tym główny numer ich organizacji.
– Trzymaj – wręczył go Rutherfordowi. – Idźcie go przetestować na zewnątrz, bo mała odległość niewiele da. Tylko szybko, bo zaraz wam zdechnie.
Siedemnastolatek pokazał mu kciuk w górę i ruszył w stronę wyjścia z salonu. Rudek nie zamierzał zostawać z ukochaną dwójką i poszedł razem z nim. W międzyczasie młodszy spróbował przypiąć urządzenie do lewego nadgarstka. Czuł się teraz tak, jakby zdobył trochę władzy.
Rudek ulitował się nad nim i szybko przypiął mu urządzenie. Rutherford musiał nabrać wprawy, zanim nauczy się to robić jedną ręką. Minęli tunel, a Indy skierował się w stronę magazynu z wózkiem widłowym.
 – Nie idziemy tamtym przejściem? – zdziwił się, przystając na moment i wskazując w stronę obleśnego tunelu, prowadzącego do ich tajemnego przejścia.
– Wystarczy, że wyjdziemy do marketu – odpowiedział rudowłosy i pociągnął za łańcuch, otwierający wejście do właściwej części sklepu.
Rutherford podbiegł do niego i od razu przypomniała mu się pierwsza wizyta w tym miejscu, kiedy wraz z Galem podsłuchiwali egzekucję naukowców.
Przechadzali się z Rudkiem wśród pustych półek, czekając na jakikolwiek sygnał od Niklasa i Antonia. Przy okazji Indy znalazł puste opakowanie po płatkach, a młodszy nie mógł pohamować śmiechu, widząc jego rozczarowaną minę. Znalezienie tutaj czegoś zdatnego do spożycia graniczyło z cudem. Supermarket był doszczętnie wyczyszczony.
Oboje już się niecierpliwili, lecz w końcu usłyszeli ciche piknięcie komunikatora. Rutherford uniósł rękę w górę, a ponad ekranem od razu wyświetliła się wiadomość, której Niklas zawsze używał do podobnych testów. Składała się z losowych zdań typu „Oto wielce interesująca wiadomość próbna”, cyfr, liter z innych języków. Pod nią wyświetliło się niewielkie zdjęcie Antonio, wyciągającego rękę w ich kierunku z niezadowoloną miną.
Moment później pojawiła się kolejna wiadomość, wypychając poprzednią lekko do góry, informująca co zrobić, w razie jakichkolwiek błędów – czyli co odesłać w zwrotnej, jeśli tekst nie wyświetla się poprawnie, na zdjęciu pojawiają się niezidentyfikowane paski i tym podobne.
Na samym dole widniało postscriptum, napisane mniejszą czcionką:

1803 00211
PS Jeśli wszystko działa poprawnie, możecie wracać. N.
PPS Rudek ma głębokie gardło, będziesz zadowolony. A.

Rutherford zauważył, że Indy robi się cały czerwony, ze złości i zażenowania. Najwyraźniej szefuncio uwielbiał dokuczać mu na wielu płaszczyznach i nie miało to granic. Tylko dlaczego oboje sugerowali, że oni coś ten teges? Skąd wiedzieli, że on jest gejem? Czy po prostu Rudek także taki był i spodobało im się ich swatanie?
– Nic nie mów – poprosił rudowłosy i skasował wiadomość. – Chodź, trzeba im powiedzieć, że wszystko okay.
Pociągnął go za łokieć i oboje poszli w kierunku dużego wejścia do magazynu.
Rudek był opanowany. Dopiero kiedy oboje weszli do biura Antonio, rzucił się na niego z pięściami i przywalił mu w nos. Zapewne chciał mu nieco uszkodzić szczękę, lecz szefuncio mimo wszystko niekorzystnie obrócił głowę. Indy zamachnął się ponownie, tym razem trafiając go jedynie w ramię. Antonio w międzyczasie przetarł nos, z którego zaczęła skapywać krew, brudząc mu usta, które wykrzywiły się w uśmieszku drwiącym i pełnym zachęty. Nie zamierzał pozostać biernym, dlatego uderzył rudowłosego w policzek. Widać było, że nie zamierzał użyć całej siły, gdyby to bowiem zrobił, młodszy mógłby pożegnać się z zębem.
Zaśmiał się, ujrzawszy szaleństwo w oczach Indiego. Wyglądał śmiesznie z zębami w czerwonej obwódce. Niklas miał dosyć ich przepychanki i zareagował w tym samym momencie co Rutherford, któremu to także się nie spodobało. Okay, widział, że Antonio naprawdę zdenerwował dwudziestolatka głupim tekstem, ale nie zamierzał patrzeć na ich próby unicestwienia się nawzajem. Prócz tego żal mu się zrobiło Rudka, ponieważ wziął to bardzo na poważnie, a szef organizacji miał z niego niezły ubaw, nawet jeśli pół jego koszuli było we krwi.
Niklas odciągnął Antonio na bok, a ten chwycił szmatkę, która uprzednio czyścił komunikator i wytarł sobie nos i brodę. Rutherford chwycił Indiego, ten odtrącił go, pomasował sobie policzek i roztrzęsiony opuścił bazę.
– Tak się nie będziemy bawić – Niklas podszył do szefuncia i klepnął go w ramię. – Najpierw mówisz, że twoi ludzie zachowują się jak dzieci, a sam nie jesteś lepszy.
– Od czasu do czasu się z nim droczę, ale jeszcze nigdy tak na mnie nie wyleciał – Antonio oparł się o biurko, odrzucając brudną szmatkę gdzieś na bok. Niklas popatrzył na nią z obrzydzeniem.
– To jest sprawa między wami, może zdenerwował się, że wkręcasz w to jeszcze Rutherforda.
– Ja nawet nie wiem, dlaczego wy się tak żrecie – usprawiedliwił się siedemnastolatek. Szczerze nie miał ochoty wciskać się w ich konflikt.
Antonio westchnął głęboko.
– Nie mam ochoty o tym mówić, ale… Przez niego zginęła moja córka.
– Wcale nie przez niego – burknął Niklas, przez co został trzepnięty w głowę.
Rutherford przeraził się, że Indy jest mordercą. Nie wątpił, że zabił już wielu radzieckich żołnierzy na misjach organizacji, ale żeby być sprawcą śmierci dziewczyny?
– Lana była chora psychicznie, kiedy była młodsza chodziła na terapię. Poznała chłopaka, bez którego nie potrafiła się ruszyć, a jego to nie raziło. Był rudy, tak jak Rudek. Z początku bardzo mu nie ufałem, ale kiedy zauważyłem, jak zmieniła się Lana… Chcieli się zaręczyć.
– To ile ona miała lat? – przerwał mu Rutherford. Nie przypuszczał, że jego córka może mieć więcej niż trzynaście lat.
– Osiemnaście.
– Nie za wcześnie…?
Antonio machnął na niego ręką, zamykając oczy.
– To ty już jesteś taki stary, Antonio? – wtrącił się Niklas. – Ile tak właściwie masz lat?
– Trzydzieści siedem. Lana urodziła się, kiedy miałem dziewiętnaście.
– Wpadka z dziewczyną?
– Powiedzmy. Louisa porzuciła Lanę zaraz po jej narodzinach i musiałem radzić sobie sam. Lana pierwszy raz od dłuższego czasu była szczęśliwa, normalnie jadła i zachowywała się jak każda zdrowa dziewczyna. Miałem nadzieję, że jej choroba minęła, a jej terapeutą został tamten chłopak. Znała się z Rudkiem, bo ten przylepił się do mojej żony, macochy Lany, która prowadziła restaurację. Nie ufałem mu od samego początku, a ten najwyraźniej nie widział, że go nie toleruję. Lana i jej chłopak chcieli się zaręczyć, po czym on nie odzywał się do niej przez kilka dni. Nie wiedzieliśmy wtedy, że wyjechał na zagraniczne praktyki i nie był w stanie nas poinformować. Lana niemal oszalała i kiedy raz wymknęła się w nocy z nowo poznaną koleżanką do miasta, pomyliła swojego chłopaka z Rudkiem. Nie wiem, czy ci to mówił, ale skoro już przy tym jesteśmy, nie ma sensu zmyślać – Rudek jest gejem, a Lana miała okazję podziwiać go całującego się ze swoim ówczesnym chłopakiem. Oboje są rudzi, dlatego moja córka pomyślała, że to jej chłopak… Koleżanka opowiadała, że ona zwyczajnie oszalała. Rudek ją zauważył. Znał również jej chłopaka. Ona… rzuciła się pod samochód. A on nic nie zrobił.
– Kiedy to się stało? – spytał Rutherford.
– Przeszło rok temu?
Siedemnastolatek współczuł Antonio straty córki, lecz nie do końca rozumiał, dlaczego on tak bardzo go nienawidzi. Śmierć Lany nie była spowodowana czysto z rąk Indiego, lecz była zwykłym nieporozumieniem. Oczywiście, przez pierwsze miesiące mógł do niego żywić urazę, lecz skoro zdarzyło się to tak dawno temu, a ten nadal się z tym nie pogodził, musiał mieć naprawdę słabą psychikę.
– Też go nie rozumiem – powiedział Niklas, widząc lekko skonfundowany wyraz twarzy Rutherforda.
– Oczywiście jest jeszcze parę innych czynników, ale nie są one istotne – dodał szefuncio, przecierając twarz. – Chyba przebiorę koszulę.
– Wypadałoby – prychnął palacz, wyłączając komputer. Pokój spowił mrok, gdyż holograficzne ekrany również zniknęły.
Przenieśli się do salonu, a Rutherford zauważył, że wypadałoby powoli wracać do domu, gdyż jego zmiana dobiegała końca. Jego nowy komunikator już zdechnął, a Niklas dał mu ładowarkę, by sobie podładował w domu. Siedemnastolatek musiał tak przemycić komunikator, żeby nikt go nie zobaczył, ponieważ nie potrafiłby wytłumaczyć, skąd go ma. Cieszył się nawet z głupiego kabelka, nawet jeśli do komunikatorów pasował ten, do którego podłączony był ich telefon domowy. Postanowił podpiąć go do gniazdka ukrytego przy łóżku dopiero w nocy, kiedy Gal będzie już spał.
Antonio szybko ulotnił się z bazy, uprzednio zmieniając zakrwawioną koszulę na jedną z tych, które znalazł zachomikowane w swoich półkach. Rutherford zastanawiał się, co on tam jeszcze może mieć. Z pewnością kiedy całe Graz będzie głodować, on znajdzie tam stare paczki makaronów, które jeszcze będą nadawać się do spożycia. A kiedy zacznie robić wielkie porządki, w jednej z szafek pojawi się guzik, umożliwiający cofnięcie czasu do okresu sprzed Wielkiego Wybuchu i pojawi się możliwość zapobiegnięciu katastrofie.
Niklas pogasił światła i oboje udali się w stronę tajemnego wyjścia.
– Chciałbym was poinformować, że przy wyjściu pojawiły się kontenery i chodzi tam teraz więcej ludzi – oznajmił siedemnastolatek, przypominając sobie akcję z popołudnia.
Kilka delikatnych zmarszczek na twarzy palacza znacznie się wyostrzyło. Po chwili jednak ponownie zbladły.
– Mam nadzieję, że nikt nie widział, jak tutaj włazisz.
– Nie! Czekałem, aż zrobi się pusto.
– Mam nadzieję. Poza tym mamy jeszcze drugie wyjście, awaryjne. Znacznie dalej i niekoniecznie korzystne dla wszystkich członków, ale Antonio tamtędy chodzi, ponieważ mieszka po drugiej stronie Graz. Nie polecam chodzić od strony magazynu.
– Już się o tym przekonałem.
– Przejdziemy się jeszcze naszym przejściem i skontrolujemy sytuację. Jeżeli rzeczywiście kręci się tam dużo ludu, będzie trzeba chodzić okrężną drogą – Niklas wyjął z kieszeni paczkę papierosów i ocenił ich zawartość. Opakowanie było zmięte i obdarte z kolorowej etykiety, zapewne więc zdobył je na jednym z nielegalnych dowozów na czarny rynek w podziemiach.
– Tak poza tym… – zaczął Rutherford. – Ruski nie skapnęły się, że ktoś może siedzieć w tych magazynach, kiedy pozbieraliście ludzi po tym rozstrzale na tyłach?
– Chyba się przyzwyczaili, że ludzie zazwyczaj zbierają martwe ciała z ulicy i nie zrobiło to na nich wrażenia – powiedział, wtykając sobie jednego papierosa pomiędzy wargi, nie zapalając go jednak. Był od nich uzależniony i musiał mieć coś w ustach, jednak zamierzał je jak najwięcej oszczędzać. – Gdyby sobie tak leżały, oprócz skażenia zeżarłaby jeszcze nas jakaś epidemia. A żołnierze jeszcze nie wpadli na pomysł, żeby skontrolować wnętrze magazynu. W razie czego szybko możemy porzucić tamto miejsce, a Antonio i tak zwykle zabiera ze sobą dysk komputera, żeby nie wpadł w niepowołane ręce. W każdej chwili możemy także unicestwić jego biuro, a w salonie i w kanałach i tak nie ma czego szukać.
Rutherford kiwnął głową ze zrozumieniem. Może i w tej części miasta nie pojawiało się takie natężenie żołnierzy, ale wydawało mu się to śmieszne, że nikt nie pomyślał o tym, aby sprawdzać takie miejsca. Owszem, wcale nie marzył o tym, żeby nagle zjawili się tutaj Rosjanie, ale skoro grupa przeprowadziła już ważne akcje, o których wspominała, z pewnością są poszukiwani. Chyba, że żołnierze radzieccy nie chcą sobie zaprzątać tym głowy i czekają, aż zajmą się tym promieniotwórcze izotopy.
– Nie jestem fanem Rudka, ale wydaje mi się, że Antonio przesadza – Niklas rozpoczął nowy temat, kiedy znaleźli się tuż pod klapą prowadzącą do wyjścia. Zatrzymali się na moment.
– To ci się dobrze wydaje.
– Wiem, że będziesz go bronił, bo się zakolegowaliście, ale ty nie znasz go taki czas jak chociażby ludzie z grupy.
– Ja go jeszcze nie bronię. Mówię, co widzę – odparł beznamiętnie młodszy.
Niklas wszedł po drabince i podważył klapę. Uderzyło go chłodne powietrze, a do tunelów od razu wpłynęły pojedyncze strużki wody. Oboje usłyszeli także szum deszczu i postanowili przeczekać pierwszą, jesienną falę.
– Czy Antonio przypadkiem nie tępi go ze względu na jego gejostwo? – spytał siedemnastolatek. W rozwiniętych metropoliach, jak na przykład w Okręgu Nadreńskim, miejscami nie było mowy o homofobii. Tam działo się tyle, że bycie gejem porównywało się do pojedynczego ziarenka na pustyni.
Niklas wzruszył ramionami. Rutherford cieszył się, że nie spytali go o to, czy również jest innej orientacji. W chwili obecnej nie miał sił się do tego przyznawać. Spytał starszego o godzinę, a jako wymówkę na spóźnienie postanowił wziąć falę deszczu, która zmusiła go do przeczekania w szpitalu. Miał nadzieję, że nikt nie wpadł na pomysł, aby chociażby spytać o niego w klinice.

*

Pytanie uderzyło w Olivera niczym fala mroźnego powietrza. Wciąż był lekko zamroczony, co wzmagało uczucie paniki.
Dlaczego pan wcale nie jest napromieniowany?
Co to w ogóle miało znaczyć? Czy oni sobie z niego żartują? Najpierw pakują go do furgonetki, w której znajdują się ludzie z 50% szans na śmierć poprzez rozstrzelanie. Wywożą go nie wiadomo gdzie, a teraz jeszcze mają czelność pytać go o coś, o czym nigdy by nie pomyślał? O co chodzi?
Czy on jest zdrowy?
                Przetarł łzawiące oczy i zerknął na swoje przedramię, ignorując naukowca, który wpatrywał się w niego jak sroka w gnat. Na jego rękę przylepiony został duży plaster żelowy, który uśmierzał ból. Odważył się unieść go lekko w górę i ujrzał pod nim czarne cyferki. Od razu przykleił go z powrotem, mrugając szybko oczami. Od tej pory był więźniem z własnym numerem identyfikacyjnym.
                – Tylko mi się tutaj nie rozrycz – nakazał naukowiec, uderzając ręką holograficzny ekran z danymi Olivera, który zaczął wjeżdżać mu przed oczy.
                – Jestem… zdrowy? – odważył się zadać mu to pytanie, patrząc mu w oczy. Ujrzał w nich ogniki rozbawienia. Mężczyzna przymknął powieki i odwrócił głowę, patrząc z rozbawieniem na Kielicha i kilku innych naukowców, którzy przyszli poobserwować ciekawy przypadek. Oliver czuł się jak małpa w zoo. Od zawsze współczuł tym zwierzętom i teraz dogłębnie wiedział, jak się czują.
                – Nie masz plakietki, więc musieliśmy wybić ci numer, jak reszcie – oznajmił naukowiec, chowając ekran do swojego laptopa. – Teraz wziąłbym cię na wycieczkę po całym laboratorium, ale muszę to wszystko jeszcze raz sprawdzić – wskazał na płaskie urządzenie. – Możecie sobie iść. Zajmę się nim – powiedział do Kielicha i całej załogi stojącej w drzwiach. Ci od razu wykonali jego polecenie. Oliver został z nim sam na sam.
                Siedemnastolatek chciał raz jeszcze spojrzeć na numerki ukryte pod błękitnym plastrem, lecz nie miał na to odwagi. Gdy podniósł głowę zauważył, że twarz naukowca nie jest już taka jak wcześniej – chłodna i dumna. Teraz wyrażała więcej powagi i zaciekawienia zmieszanego z zaniepokojeniem. Jakby w kilka sekund przemienił się w innego człowieka, przestał zgrywać ważniaka przed innymi naukowcami.
                – Jak to możliwe? – spytał, nie odwracając wzroku od tabletu. – Nie żebym miał ci za złe, że nie jesteś napromieniowany – próbował się obronić, spoglądając na Olivera.
                – Myśli pan, że ja nie jestem zszokowany? – spytał cicho siedemnastolatek.
                Naukowiec wydął lekko wargi i podszedł do niego, wystawiając ku niemu prawą dłoń.
                – Nie przedstawiłem się. Karol Krzekobrzegoszczyński. Przepraszam za nazwisko, polskie korzenie – spróbował się uśmiechnąć, a Oliver uniósł brwi do góry, słysząc trudno brzmiące słowo. – Dlatego mówią mi doktor Karol lub doktor K. Ty jesteś Oliver, prawda?
                Siedemnastolatek kiwnął głową.
                – W której części Graz mieszkasz?
                – W Puntigam.
                Puntigam leżał w południowej części Graz i był stosunkowo oddalony od centrum miasta. O ile niegdyś dzielnice leżały do siebie równolegle, teraz można było powiedzieć, że obowiązuje układ prostopadły. Niektóre dzielnice obejmowały na długość, a takie jak Puntigam zaczynały się od pewnego piętra w górę. Momentami łatwo było się pogubić, a w zniszczonym Graz pewne części dzielnic przestały obowiązywać.
                – Teraz znajdujemy się w Gösting, tuż pod rzeką Mur, więc nieźle was przewieźli.
                Gösting leżało w północno-zachodniej części Graz. Rzeczywiście, droga do laboratorium wydawała się Oliverowi dosyć długa, ale właśnie wtedy modlił się, by trwała jak najdłużej. Właśnie tutaj postawiono ogromną granicę blokującą przejazdy przez ogromną autostradę Pyhrn i tunel Plabutsch, odgradzającą teren połowicznie napromieniowany od terenów potencjalnie nieskażonych.
                – Spróbuję cię stąd wydostać – oznajmił doktor Karol, a Oliverowi wydało się, że się zwyczajnie przesłyszał.
                – Jak to wydostać?
                – Ja również chcę stąd uciec – powiedział poważnym tonem naukowiec. – Prawdopodobnie otrzymałem przepustkę do Okręgu Nadreńskiego i chcę tam emigrować, by tam prowadzić badania, z dala od promieniotwórczości.
                Oliver pomyślał sobie, że doktor K. jest tchórzem. Ale nie mógł odrzucić takiej propozycji i słuchał go z uwagą.
                – Słuchaj, zrobimy małe badania, ale najwyraźniej one nic nie dadzą. Chyba, że uda nam się wykryć, dlaczego izotopy cię nie chwyciły – mężczyzna obejrzał rogi pomieszczenia, jak gdyby szukał ukrytych w nim kamer, które podsłuchują jego plany. – Wtedy i tak zabiorę cię do Okręgu Nadreńskiego, do Fabryki Antariskiej, gdzie chyba lepiej zajmą się takim przypadkiem. To w końcu europejski raj, święte miejsce. Przepraszam, że tak nagle mam wobec ciebie ogromne plany, ale kiedy usłyszałem, że nie jesteś napromieniowany, od razu o tym pomyślałem. Jeśli uda mi się ciebie stąd wypuścić, dam ci dzień na pozbieranie się. Nie myśl nawet o uciekaniu, ponieważ masz już wbity numer identyfikacyjny i musiałbyś odciąć sobie całą rękę, by się go pozbyć.
                Oliver kiwnął głową na znak zgody, nie przerywając jednak monologu naukowca.
                – O tym wolnym dniu pogadamy później, a za chwilkę pokażę ci miejsce, gdzie trzymamy wszystkich badanych. Zostaniesz tu przez kilka dni dla niepoznaki.
                Siedemnastolatek obawiał się całej akcji bardziej aniżeli tego, jak gdyby miał tutaj zostać na zawsze. Miejsce nie wydawało się tak przerażające, jak mógł przypuszczać. Kiedy przechodził z Kielichem przez halę, obserwował wszystko z ogromnym zainteresowaniem. Nie widział żadnych zwłok, nękanych ludzi, operacji na żywca… Laboratorium wyglądała jak ogromna społeczność, w której królowali naukowcy z podrzędnymi im ludźmi, którzy zostali pobrani na badania. Nie widział bólu ani tragedii. Chyba, że to tylko złudzenie czy wyidealizowana część reprezentacyjna.
                Wolał nie wspominać o swoich przypuszczeniach doktorowi Karolowi i posłusznie podążył za nim, kiedy ten wyszedł z pomieszczenia. Zastanawiał się, jak wygląda „część mieszkalna” dla badanych. W końcu muszą gdzieś spać czy jeść, nawet jeśli byłaby to żywność syntezowana.
                Kiedy dotarli do masywnej, metalowej bramki, doktor K. bez zastanowienia przycisnął do niej dłoń z plakietką, nim zdążyła pojawić się laserowa płyta, która wcześniej nie chciała przepuścić go razem z Kielichem. Widać było, ze prowadzący go naukowiec miał tutaj większą władzę – może i doświadczenie, skoro to właśnie jemu powierzono opiekę nad zbadaniem ciekawego przypadku?
                Oliver ponownie znalazł się w ogromnej hali, gdzie gwar ani trochę nie ucichł. Zauważył, jak kilka osób kłania się doktorowi Karolowi, kiedy ten ponownie przybrał dumny wyraz twarzy. Siedemnastolatek wiedział już, że on po prostu dobrze gra. W rzeczywistości ma zupełnie odmienne plany, lecz nie zamierza się nimi z nikim dzielić i ukrywa je pod maską osoby, która cieszy się z takiej władzy.
                Naukowiec zerknął na swój komunikator i ze znudzeniem prędko wyrzucił wiadomość do kosza.
                – Muszę pogadać jeszcze z paroma osobami. Zaczekaj na mnie – nakazał, przyciskając dłoń do kolejnej bramki. Z korytarza prowadzącego do pomieszczeń, w których odbywały się nieznanego mu typu badania, padało bladoniebieskie światło. Pragnął zobaczyć, co je emituje, lecz brama zablokowała widok, wytwarzając zieloną płytę tuż przed jego nosem. Odskoczył od niej prędko, martwiąc się, że będzie w stanie stopić mu pół twarzy.
                Oparł się o metalową ścianę i westchnął ciężko. Rozejrzał się niepewnie wokół siebie, poruszając jedynie oczami. Nikt nie zwracał na niego uwagi a mimo to czuł się tutaj jak kosmita, ponieważ wszyscy badani mieli na sobie podobne koszulki w kolorach fartuchów chirurgicznych. Trochę go zemdliło na widok tej barwy, lecz zapewne on też taką dostanie.
                Do bramki podszedł pobrany mężczyzna i zaczął wpisywać kod składający się z siedmiu cyfr. Oliver przypomniał sobie, że nadal miał przylepiony na przedramieniu żelowy plaster.
                Mężczyzna łypnął na niego wzrokiem, a zielona płyta ustąpiła, przepuszczając go. Siedemnastolatek zerwał opatrunek i policzył cyfry w swoim numerze identyfikacyjnym – również było ich siedem.
                Doktor K. nakazał mu na niego zaczekać, ale jego bardzo zaciekawiło błękitne światło i nie mógł już wytrzymać, by również nie wypróbować swojego numeru. Stanął niepewnie przed bramą, a przed jego klatką piersiową pojawiła się holograficzna ramka o kształcie kalkulatora, nakazująca wpisać jego numer identyfikacyjny.
                Próbował  stuknąć w 1, kiedy ramka przylepiła się do jego dłoni i goniła za jej ruchem. Spróbował ją strzepnąć, co poskutkowało przy drugiej próbie. Serce podeszło mu do gardła i biło ze zdwojonym rytmem – co jeśli ramka zostałaby z nim na zawsze?
                Zdziwił się, że jego numer jest taki prosty, zapewne nie mówiący nic istotnego – 132-0000. Ten należący do mężczyzny, który popatrzył na niego nieprzyjaźnie, składał się z siedmiu różnych cyfr. Zapewne cztery zera w jego przypadku oznaczały brak napromieniowana.
                Płyta błysnęła czerwonym światłem, na co Oliver prędko odskoczył od tyłu. Co jeśli zacznie wyć?
                Nic jednak nie wydało żadnego dźwięku. Usłyszał jedynie za sobą głos, który przyprawił go o dreszcze.
                – Jesteś nieupoważniony, nie możesz tam wejść – należał do starszego mężczyzny, również ubranego w zieloną koszulkę, lekko wymiętą. Siwowłosy nie zamierzał jednak długo szczycić go swoją obecnością i ruszył w swoją stronę.
                Oliver zaczerwienił się i zbeształ w myślach. Nie miał niczego dotykać, odchodzić. Dostał nakaz, by czekać.
                – Jeśli ci zależy, mogę cię tam wpuścić – usłyszał kobiecy głos i powoli odwrócił się w stronę bramy.
                Kobieta wydawała się mieć około trzydziestu paru lat, zapewne więc została pobrana z zakładu pracy. Ciemne włosy spięła w niedbały kucyk, a jej twarz wyrażała obojętność, którą usiłowała zatuszować wymuszonym uśmiechem.
                – Ja…
                – Łatwo wykiwać bramę. Musisz wejść równo ze mną.
                Oliver przełknął ciężko ślinę. Dlaczego bladoniebieskie światło tak bardzo go ciągnęło?
                Kiwnął głową i stanął obok kobiety. Ta przycisnęła do bramy lewą dłoń, a kiedy zrobiła powolny krok w przód, on od razu zareagował i już znajdował się po drugiej stronie. Szatynka machnęła mu ręką na pożegnanie i ruszyła do przodu.
                Oliver stał jak wryty, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Stanął przy ścianie, próbując się w nią wtopić. Korytarz był ciemny, nikogo w nim nie widział. Wiedział, że postąpił bardzo nierozsądnie, ponieważ zapewne nie wydostanie stąd przed powrotem doktora Karola.
                Postanowił jednak sprawdzić, co jest źródłem błękitnego światła, ponieważ i tak zapewne zostanie zbesztany. Sunął powoli po ścianie i zamarł, kryjąc usta dłonią. Naprzeciwko niego stworzono pomieszczenie, którego ściany wypełnione zostały podświetlaną na niebiesko formaliną. Gdyby nie jeden element, bardzo by się zawiódł.
                W jednej komorze formaliny zanurzony został uśpiony człowiek. Substancja trzymała go kilka centymetrów ponad granicą naczynia, a rozsypane włosy tkwiły nieruchomo. Wyglądało to tak, jakby ten człowiek wskoczył do wody na żołnierzyka, po czym ktoś zatrzymałby czas i usunął bąbelki powietrza, wytworzone przy skoku.
                – Nie martw się, Oliverze – to nie jest żywy człowiek. Tandetna atrapa.
                Chłopak przeraził się na dźwięk głosu doktora Karola. W jego włosach i oczach migotały drobinki błękitnej poświaty.
                – Nie chciałem tu włazić…
                – Jasne, jasne. Gdybyś nie chciał, stałbyś o tam, przy bramie – wskazał ręką przed siebie.
                Wydostał ich oboje na zewnątrz, do hali, a Oliver wciąż miał przed oczami obraz człowieka zanurzonego w formalinie. Wzdrygnął się na myśl o tym, że on może skończyć podobnie, jeśli będzie nieposłuszny. Co jeśli doktor K. go okłamał, a w budynku znajduje się pomieszczenie, gdzie do żył toczy się formalinę i zamyka ludzi w podobnych komorach?
                Mieszkania badanych znajdowały się na podobnym poziomie jak pomieszczenie, gdzie Oliver pierwszy raz spotkał doktora Karola. Kilka mijających osób ponownie ukłoniło się naukowcowi i zerknęło na siedemnastolatka. Byli zapewne zaskoczeni, że jest osobiście prowadzony przez ważną osobistość.
                Przez część mieszkalną prowadził korytarz, po którego prawej  stronie widniały drzwi do łazienek, a po lewej znajdowały się kilkuosobowe pokoje mieszkalne. Na jego końcu zdążył dostrzec większe pomieszczenie, które najwyraźniej odgrywało rolę pokoju wspólnego. Nigdzie nie widział żadnego monitora do ogólnego użytku, żaden z badanych nie miał na nadgarstku komunikatora a jedyne urządzenia posiadali naukowcy. Jego komunikator został zabrany wcześniej przez radzieckiego żołnierza. Pomyślał sobie, że nie ma tutaj żadnego połączenia ze światem zewnętrznym. Chyba, że doktor K. rzeczywiście zechce wcielić swój plan w życie.
                Razem z naukowcem zaszedł do ostatniego pokoju, obok jego drzwi widniała tabliczka z napisem: „Biuro obsługi mieszkalnej”. Doktor wszedł bez pukania, a siedząca tam kobieta wzdrygnęła się, nie spodziewając się żadnej wizyty.
                – Słucham pana? – spytała lekko speszona.
                – Potrzebuję wolnego pokoju dla niego – wskazał na Olivera, który krył się mu za ramieniem.
                – Już, już… – uruchomiła swój komunikator. – W dziewiętnastce zwolniło się miejsce…
                Siedemnastolatek wyobraził sobie, że skoro miejsce się zwolniło, ta osoba najprawdopodobniej umarła. Nie ma nikogo, kto wydostał się z laboratoriów.
                Obejrzał się za siebie i ujrzał przy drzwiach żołnierza, który uważnie go obserwował. Chłopak zdziwił się, że wcześniej go nie zauważył. Czy będą tutaj kontrolowani na każdym kroku? Czy jeśli nie są śledzeni przez żołnierzy, są tutaj ukryte kamery?
                – Nie – sprzeciwił się doktor Karol. – Ma mieć osobny pokój.
                – Nie mamy pustego pokoju…
                – No to kogoś przenieś, kobieto – powiedział z naciskiem. Pracownica biura skinęła głową.
                – Pokój powinien być gotowy za pół godziny.
                – Ma być sterylnie wyczyszczony. Ani grama izotopu – nakazał doktor.
                – Czterdzieści minut – poprawiła się kobieta i wyszła z biura, Oliver i doktor zrobili to samo.
                – Chcę, żebyś miał czysty pokój, ponieważ nie zamierzam pozwolić na to, abyś w ciągu tych kilku dni zdążył się napromieniować – wyjaśnił. – Chociaż nie wiem, czy to możliwe, skoro przez taką ilość czasu pozostałeś czysty. Pamiętasz może, co mogło spowodować twoją odporność? Chorowałeś wcześniej na nieklasyfikowaną chorobę?
                – Nie wiem… – Oliver się zamyślił. Nie miał pojęcia co mogło przyczynić się na jego odporność na radiację.
                – Przypomnisz sobie. Jeśli ci się uda, prawdopodobnie będziemy iść w tym kierunku by odnaleźć sposób na wyleczenie napromieniowanych ludzi. Mam dla ciebie dosyć silną dawkę Werniksu – powiedział, wskazując na niewielką buteleczkę. – Brałeś go regularnie, prawda?
                – Tak.
                – W takim razie nie możemy tego przerwać – wręczył mu specyfik. – Pół buteleczki wystarczy. Nie przesadź, bo ten jest znacznie silniejszy niż ten podawany wam na co dzień. Uważaj, żeby się nie oblać.
               
                Oliver otrzymał pokój na końcu korytarza, naprzeciwko biura. Wzdrygnął się na myśl, że zapewne ciągle będzie czatował przy nim żołnierz. To o wiele gorsze niż kamera, ponieważ Rosjanin będzie mógł zareagować od razu, kiedy coś mu się nie spodoba  jego zachowaniu.
                Doktor K. zostawił go samego i polecił, żeby nie wychodził z pokoju, póki po niego nie przyjdzie. Miał odpocząć przed indywidualnymi badaniami i zażyć swoją dawkę Werniksu.
                Pokój był przeznaczony dla pięciu osób, a on od razu poczuł się samotnie, widząc opuszczone łóżka, z nieskazitelnie białymi, wygładzonymi prześcieradłami. Próbował pocieszyć się myślą, że przynajmniej z nikim nie musi kłócić się o własną przestrzeń i może samodzielnie wybrać sobie miejsce do spania. Mało to jednak poprawiło jego humor.
                Na niewielkim stoliku leżały trzy zielone koszulki, idealnie poskładane. Nie widział siebie w tym kolorze i naciągnęło go prawie tak mocno, jak wtedy, kiedy pierwszy raz musiał wypić Werniks.
                Spojrzał na buteleczkę, która zdążyła się zmoczyć od potu w kurczowo zaciskanych dłoniach. Wyglądała jak trucizna. Zawahał się. Kiedy odkręcił zakrętkę, uderzył go charakterystyczny zapach specyfiku. Kiedy go powąchał, aż pogryzł mu nos i drogi oddechowe. Na buteleczce nie było żadnej informacji na temat poziomu stężenia Antaru, lecz Oliver wiedział, że ten Werniks jest o wiele mniej rozcieńczony niż ten, który otrzymywali na co dzień. Ponownie poczuł się, jak gdyby miał wypić płyn do toalet, kiedy przystawił buteleczkę do ust.
                Wziął duży łyk, by połknąć od razu całą dawkę, a do oczu podpłynęły mu łzy. Wiedział, że musi się przyzwyczaić do zażywania okropnych chemikaliów, więc zmusił się do przełknięcia. Było ciężko, ale udało mu się po dwóch próbach.
                Wiedział, że doktor K. nakazał mu siedzieć w pokoju, lecz odstawił buteleczkę na stolik i zatykając usta dłonią, pognał w stronę łazienek, które widział po drodze. Wyminął dwóch zdziwionych pobranych i zatrzasnął się w kabinie, od razu zwracając całą zawartość żołądka. Żółć zmieszana z resztkami Werniksu, który jeszcze nie zdążył się wchłonąć, podrażniła ścianki drogi, którą specyfik przebył przez jego układ pokarmowy.

                Zatrzasnął deskę toalety i bezsilnie oparł się o nią czołem, siadając na zimnych kafelkach.

~~~

Lubię ten rozdział. Pisałam go na początku zeszłego miesiąca (?) i nie bardzo pamiętam, ale wydaje mi się, że przyjemnie mi się go tworzyło.
Podoba mi się w technikum, w ciągu tych kilku dni zdążyłam polubić tę szkołę - chociaż to dopiero początek i mogę zmienić zdanie! Nowe środowisko cudownie na mnie wpłynęło. Czuję się  wiele bardziej otwarta i mniej ograniczona.
Chciałabym wyrobić się z kolejnym rozdziałem na moje urodziny (21.09). Część 9 jest już gotowa, lecz zamierzam ją opublikować dopiero wtedy, kiedy skończę pisać 11.
Przeglądając podręcznik od fizyki znalazłam cudowny artykuł o akceleratorze z rozdziału 7 (szok. Troszkę zmieniłam na potrzeby opowiadania) i pogrążyłam się, opowiadając o nim na lekcji. Czytałam przez wakacje artykuły na internecie, więc mówiłam własnymi słowami i nauczycielka chyba nie wszystko dosłyszała, bo się cholernie bałam. A chciałam zabłysnąć :((

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz