środa, 23 grudnia 2015

To powoli nas zabija: ROZDZIAŁ 12



– Oliver, zatrzymaj się, do cholery! – krzyczał Rutherford, biegnąc za swoim kolegą z ławki. Teraz był w stu procentach pewien, że to on. Dodatkowo chłopakowi zsunął się kaptur z głowy, co jeszcze dogłębniej potwierdziło jego przypuszczenia – obecnie włosy Olivera były nieco dłuższe, niż gdy widział go ostatnim razem, ale nie było już mowy o pomyłce.
Może i Rutherford nie był dobry z WFu, ale gdy potrzebował biec, biegł szybciej niż zazwyczaj. Oliver chyba nie miał już siły, a do tego skręcił w ulicę prowadzącą obok zamkniętego supermarketu, gdzie ukrywała się organizacja. Ru dogonił go prędko i mocno chwytając za przedramię niemalże wrzucił na zachodnią ścianę sklepu, gdzie wcześniej ukrywali się z Galem przy egzekucji naukowców. Ludzie po drodze patrzyli na nich zapewne jak na parę szaleńców, ale teraz nie było czasu na przejmowanie się.
Oliver starał się odepchnąć kolegę, lecz ten nie dawał za wygraną. Nogą starał się lekko otworzyć drzwi dla personelu i wcisnąć tam drugiego chłopaka. Było to dosyć trudne, lecz po kilkuminutowej szarpaninie Oliver w końcu się poddał.
– Czego chcesz? – sapnął cicho, pozwalając Rutherfordowi wcisnąć się do środka budynku.
Chłopak się jednak nie odezwał i prowadził go przez pomieszczenia gospodarcze, aż w końcu wydostali się na halę pustego sklepu. Oliver rozglądał się niepewnie, pierwszy raz widząc podobne miejsce i dziwiąc się, że jego kolega z ławki najwyraźniej doskonale wie, co robi.
– Gdzie mnie ciągniesz? – zdecydował się spytać i zażartować: – Chyba nie zamierzasz mnie uprowadzić?
Rutherford podszedł do ogromnych, rozsuwanych drzwi, którymi bawił się przy pierwszym razie. Tym razem z łatwością je odblokował, w końcu należąc do organizacji blokada reagowała na jego odciski palców.
Weszli do środka, a siedemnastolatek od razu zamknął Oliverowi ostatnią drogę ucieczki. Zdecydował się go puścić, albowiem palce zaczynały go boleć od kurczowego zaciskania na ramieniu kolegi. Prócz tego zamierzał wysłać wiadomość do Antonio i innych członków organizacji z informacją, kogo im przyprowadził.
Zaciągnął Olivera do salonu i zatrzasnął drzwi. Do informacji dla innych osób z gangu dorzucił wzmiankę o pukaniu, gdyż drzwi są zamknięte na klucz.
– Gdzie jesteśmy? – spytał Oliver po chwili ciszy. Rutherford nie miał pojęcia, jak zacząć z nim rozmowę. Prócz tego zastanawiał się, co mogło się stać z Galem – z początku biegł za nimi, ale mógł zdecydować się wrócić do domu i uznać pogoń za bezsensowną. Jednak była też możliwość, ze zjawi się tutaj po odczytaniu komunikatu. Siedemnastolatek martwił się jednak,  że go tak porzucił, w każdej mógł jego brat zostać ofiarą radzieckiego patrolu.
– To taka… siedziba spotkań – odparł lakonicznie. Oliverowi więcej do szczęścia nie było trzeba.
– Spotkań kogo?
– Organizacji. Naprawdę zostałeś zabrany przez Rusków?
Oliver kiwnął głową. Nogi mu się trzęsły i był podenerwowany – chciał prędko zaliczyć spotkanie z rodziną i udać się na dworzec Puntigam, żeby razem z Doktorem K. pojechać do Okręgu Nadreńskiego. Nie chciał narażać się na jego złość w związku ze swoim spóźnialstwem… które w aktualnej sytuacji było wytłumaczalne.
– Nie mogę tutaj długo siedzieć. Muszę iść – oznajmił, siadając na samym skraju kanapy.
– A gdzie to ci się tak spieszy? – spytał z przekąsem Rutherford. – Wcześniej swobodnie spacerowałeś sobie po ulicy.
– Mam… pewne sprawy do załatwienia i żadne informacje nie są ci potrzebne do szczęścia.
– Słuchaj Oliver – to jest organizacja, która zajmuje się między innymi zwalczaniem ruskich żołnierzy, aby ci nie wybijali ludzi dwa razy szybciej. Oprócz tego szukamy przeróżnych informacji, a odpowiedź na pytanie, co dzieje się z pobranymi podczas cichej wojny jest na dość wysokiej pozycji. A ty możesz nam to powiedzieć.
– Czy dzisiaj, czy jutro, prędzej czy później i tak wszyscy umrą pokonani przez radiację – oznajmił Oliver. Odkrył, że odkąd zna swoją sytuację wynikającą z odporności na promieniowanie, jest o wiele bardziej pewny siebie.
– Dzisiaj albo jutro może zostać odkryty sposób, aby ją zatrzymać i uratować ludzi, których nie dotknęła jeszcze choroba popromienna.
– Jesteś zbyt wielkim optymistą – prychnął Oliver. Kilka dni w laboratorium wystarczyło, aby dowiedzieć się, że naukowcy do tej pory nie znaleźli niczego, co chociażby pomogłoby ulepszyć Werniks.
– Trochę optymizmu nie zaszkodzi.
Wtem oboje usłyszeli szczęk klamki. Najwyraźniej ktoś zapomniał o ostrzeżeniu Rutherforda. Siedemnastolatek od razu skoczył do drzwi i przekręcił klucz. W drzwiach ukazały mu się trzy twarze – Hermana pierwszego, Toma pesymisty i Jonasa.
– Szefuncio wpadnie jeśli mu się uda – oznajmił Tom, dołączając do lustrowania wzrokiem intruza na kanapie. – O niego ci chodziło?
– Tak. Uciekł Ruskom. I niech Antonio się pospieszy, bo to raczej ważna sprawa.
Oliver wcale nie zamierzał się odzywać w sprawie tego, gdzie był. Nie przeczył nawet błędnym spostrzeżeniom kolegi – wcale nie uciekł, lecz dostał małą przepustkę i powinien korzystać z niej teraz w innym miejscu. Żałował, że postanowił przejść się tamtą ulicą. Miał ochotę przywalić Rutherfordowi za marnowanie cennego czasu.
Po chwili w salonie zjawił się Gal. Miał zamiar pukać, lecz drzwi były uchylone, więc wystawił poza nie głowę, oceniając sytuację.
Oliver zauważył, jak Rutherfordowi zaświeciły się oczy, kiedy napotkał spojrzenie brata. Od razu do niego podbiegł.
– Nie wróciłeś do domu?
– Pobiegłem za wami, ale po drodze wpadłem na patrol. Gdybyście weszli do środka chwilkę później, na pewno by was zgarnęli, bo jechali w tę stronę.
Po pewnym czasie w salonie pojawiło się jeszcze kilka osób. Nie byli to wszyscy członkowie organizacji, Rutherford nie doliczył się też Niklasa. Rudek oznajmił swoje przybycie niby przypadkowym otarciem się o jego plecy. Siedemnastolatek zdziwił się, że nie zauważył jego wejścia do pomieszczenia. Antonio zjawił się jako ostatni i przeprosił za spóźnienie, od razu padając na kanapę. Był zdyszany, zapewne biegł długim przejściem kanałowym.
– No, Rutherford – spowiadaj się, dlaczego zwołałeś zebranie.
Siedemnastolatek zdawał sobie sprawę, że Szefuncio doskonale wie, o co chodzi. Nikt nie przeoczył intruza, którym był tutaj Oliver, a wysłana wiadomość także wiele mówiła, pomimo małej ilości słów.
– To jest Oliver – przedstawił kolegę. Ten rozejrzał się niepewnie po twarzach wszystkich członków organizacji. Żaden z nich nie zamierzał się z nim teraz witać i przedstawiać, nie był to czas na takie bzdury. – W zeszłym tygodniu został pobranym i, jak widzicie, udało mu się zwiać.
– Oliver umie mówić, prawda? – odezwał się Jonas. – Może nam opowiedzieć, co dzieje się z pobranymi, o ile jest skory do rozmowy.
– Żadnego „o ile” – nakazał Antonio. – Ta wiadomość może okazać się przydatna, każdy się zastanawia, co się z nimi dzieje i do czego są wykorzystywani. Oliver – zwrócił się do chłopaka. – Czy plotki o tym, że połowa idzie na rozstrzelanie a druga na badania są prawdziwe?
– Tak. Ale nie mam czasu na wywiady – Oliver zamierzał wstać z kanapy i udać się do wyjścia, ale został skutecznie powstrzymany przez Szefuncia i Tima, siedzących po jego obu stronach.
– Odpowiedziałeś na pierwsze pytanie, teraz zostaniesz tutaj do końca. Wypuścimy cię szybko, w zależności jak skory będziesz do rozmowy.
– Nie chcę z wami o tym rozmawiać.
– A czy mnie to obchodzi czy chcesz czy nie? Mógłbym w każdej chwili cię zastrzelić, ale według Rutherforda jesteś ważny – Szefuncio spojrzał znacząco na siedemnastolatka. Ten zaś przygryzł lekko wargę, jak gdyby zrobił coś źle i niepotrzebnie zwołał zebranie.
– Nie mam nic do opowiadania, po prostu udało mi się uciec żołnierzom, kiedy kazali nam wysiąść z furgonetki. Włóczyłem się przez kilka dni po obrzeżach.
– I nie padłeś z głodu?
– Wstąpiłem do cioci – pytanie Toma zbiło go lekko z tropu, lecz szybko wymyślił głupią wymówkę. – Mieszka na obrzeżach Graz.
– W takim razie skąd wiesz, że plotka o laboratorium jest prawdziwa?
– Mówili w…
– A może zechcesz przyznać się, jak było naprawdę?
Oliver zamarł. Nie miał takiego zamiaru. Nie mógł się przyznać. Bał się konsekwencji, które mogą wyniknąć z dzielenia się informacjami. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, sam się przekonał, cisnąc się tam, gdzie nie trzeba. Dlatego też życzył wszystkim zebranym, aby przestali się interesować. Niech zwalczają sobie żołnierzy na powierzchni czy organizują tajemnicze akcje, ale nie muszą się mieszać w sprawy pobranych, którzy zostają zamknięci w laboratorium. Tam nic im nie grozi, żadne misje nie są potrzebne.
– Było  tak, jak wam powiedziałem.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie potrafisz kłamać?
Rzeczywiście, jego głos brzmiał zbyt nienaturalnie. Tylko mu się zdawało, że jest tak pewny siebie. Poczuł, że jest żałosny.
– Kiedy ja nie kłamię – mówił wbrew temu, co myślał.
– Musicie tak na niego naciskać? – odezwał się Gal. – Może ma powód, by nie mówić, co się tam działo.
– I ty przeciwko nam? – zdziwił się Rutherford.
– Nie wygłupiaj się, Gal – parsknął Rudek.
Siedemnastolatek zupełnie zapomniał o obecności Indiego. Może dlatego, że tym razem nikt nie strząsał mu popiołu na kolano, a Antonio zajęty był dręczeniem Olivera?
 – Nie chcę podejmować żadnych drastycznych środków, ale tutaj jest to chyba wskazane – powiedział Antonio, przesadnie spokojnym głosem. Wstał z kanapy i stanął przed Oliverem.
– Wstań – nakazał mu. Chłopak posłusznie wykonał polecenie, a jego źrenice znacznie się rozszerzyły, kiedy poczuł na czole chłodny dotyk lufy pistoletu.
Chyba za szybko im zaufał. Za szybko poddał się Rutherfordowi i za szybko pomyślał o spacerze po Graz.
– Mów, jak było naprawdę.
– Wiem, że mnie nie zastrzelisz – powiedział łamiącym się głosem. – Sam tak wcześniej powiedziałeś.
Poczuł na twarzy mrowienie i rozlewającą się falę bólu.

*

Nie trzeba mieć dwóch twarzy, by czerpać satysfakcję z tego, jak wszyscy się ciebie słuchają. Jest to swego rodzaju utrudnieniem, lecz umiejętne posługiwanie się nim pozwala na naukę kontroli nad samym sobą, na zwracanie uwagi na szczegóły i poprawę szybkiej reakcji.
Doktor Karol momentami zastanawiał się, co tak naprawdę przyniosło mu władzę w laboratorium. Pomijał fakt, że znał się na tym co robi – znał kilku innych naukowców, którzy także byli  świetni w swojej profesji, a mimo to się nie odzywali. Gdyby nie wymusił o siebie stanowczości ani nie wyuczył się chłodnego spojrzenia, na pewno nie czekałby teraz na dworcu Puntigam na specjalną odprawę na granicę Okręgu Nadreńskiego.
W jego ciele nagromadzona była niewielka cząstka promieniotwórczego izotopu i ten stan utrzymywał się odkąd zaczął zażywać silne stężone dawki Werniksu, te same, które podawał Oliverowi. Z początku obawiał się, że specyfik wyniszczy jego organizm i w zamian za zatrzymanie wchłaniania izotopów zostanie sparaliżowany, lecz jak do tej pory nieźle się trzymał. Dlatego też przestał się bać i od  razu podał lekarstwo chłopakowi, który jak na złość się spóźniał.
Doktor K. doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nic nie idzie po czyjejś myśli. Dzisiejszego dnia był jednak zbyt wielkim optymistą – dobry nastrój udzielał mu się ze względu na opuszczanie Związku Wiedeńskiego. Oliver spóźniał się jak dotąd piętnaście minut – naukowiec nienawidził czekać, zwłaszcza jeśli chodziło o ważną kwestię. A ta była bardzo ważna. Do tego promieniowanie na powierzchni było silniejsze aniżeli w podziemiach, dlatego też szybko wycofał się do swojej komory, którą miał dostać się na nieskażone tereny.
Obawiał się nieco procedury, kiedy będzie przekraczał granice, nawet przy Państwach Niemieckich. Niby miał przepustkę, która powinna ładnie przeprowadzić go tam, gdzie chciał, ale jako naukowiec miał również pewnego rodzaju sumienie. Mimo iż  izotop w jego ciele był skutecznie blokowany, był nieobliczalny i w każdej chwili mógł postanowić, że teraz się rozniesie. Pragnął naprawdę mocno nafaszerować się Werniksem, ale miałoby to raczej negatywne skutki. Nie chciał skończyć jako samo opakowanie, kiedy substancja wyżre jego wnętrzności.
Lepszą i bezpieczniejszą opcją byłoby pozostanie w laboratorium Graz i próba kontaktu z Fabryką Antariską. Badania na odległość także wchodziły w grę. Mogliby z łatwością przesyłać wyniki badań poprzez utworzenie własnej, prywatnej i chronionej sieci. Gdyby jeszcze ta sieć mogła działać tutaj prawidłowo. Po najeździe na Związek Wiedeński ciężko było utrzymać stałe, niezniszczalne połączenie.
Postanowił, że będzie czekał maksymalnie godzinę. Po tym czasie wyśle wszechobecnych tutaj żołnierzy na poszukiwania chłopaka z numerkiem 132-0000.

*

Oliver czuł się jak złoczyńca, członek gangu pojmany przez straże, który musi wygadać się, gdzie znajduje się ich kryjówka.
Tyle, że tym razem był pojmany przez członków gangu w ich bazie, a wygadać się musiał, gdzie strażnicy radzieccy wywożą pobranych w cichej wojnie.
Nie zamierzał im nic mówić, nie było im to potrzebne do szczęścia. W niczym im ta informacja nie pomoże. Jeśli naukowcy znajdą sposób na oczyszczenie ciał, będą się starać o to, by rozprzestrzeniono to na najwyższą skalę, aby każdy miał szansę przeżyć.
Chciał wyjechać do Okręgu Nadreńskiego wraz z Doktorem Karolem. Czuł się dowartościowany wiedząc, że się na coś nada. I miał nadzieję, że nie zostanie wyrzucony jak śmieć, kiedy nie będzie w stanie w niczym pomóc. Pragnął dowiedzieć się, odnaleźć w najciemniejszych zakamarkach umysłu informację, dlaczego jego ciało nie przyjmuje i nie wchłania promieniotwórczych izotopów.
Nigdy w życiu nie przypuszczał, że będzie torturowany. Może nie okrutnie, lecz mimo wszystko ból nie był łatwy do zbycia. Poszczególnym członkom organizacji z trudem przychodziło zadanie mu jakiegokolwiek ciosu. Sprzeciwienie się ich, najprawdopodobniej, szefowi, trochę popuściło ściągnięte wodze samokontroli. Jego głos wyrywał się z gardła sam, kiedy on powstrzymywał się przed mówieniem. To, jak myślał o sprawie było zgoła inne aniżeli jak o tym mówił.
Siedział przy ścianie, na krześle postawionym w chłodnym korytarzu, z nadgarstkami skrępowanymi grubym kablem. Ciężko było go jakkolwiek związać w supeł, przez co wrzynał się w skórę naprawdę mocno, kiedy mężczyźni go tu przywiązywali. Nie miał czasu ani ochoty na takie zabawy, pełen był obaw co do Doktora Karola jak i samych członków organizacji.
Nie wiedział, co też ma sądzić o sprawie. Bił się z myślami, bowiem nie widział niczego złego w potwierdzeniu plotek. Co by im dała wiadomość, o której i tak doskonale wiedzą? A co by się mogło stać, gdyby oznajmił, że wyjeżdża do Okręgu Nadreńskiego? Chcieliby pojechać razem z nim? Czy może przytrzymywali go póki Doktor Karol nie zdecyduje się ich uratować i wywieźć ze strefy połowicznego napromieniowania?
Jego rozmyślania były bezsensowne i nie mógł sobie na nie pozwolić, bowiem w pewnej części tracił kontakt z rzeczywistością. Prócz tego ideą organizacji nie było uratowanie własnych tyłków, ale pomoc innym ludziom.
Poczuł na dłoni stukanie lufą pistoletu. Dotyk chłodnego tworzywa przenosił się po wypalonych cyferkach, ramieniu i dotarł aż do jego skroni, nieprzyjemnie trącając jego czaszkę.
– Będziesz współpracował czy nadal nie masz ochoty?
Wciąż nie rozróżniał głosów poszczególnych członków. Kilkoro z nich zostało w salonie, gdyż zabawa znudziła im się już na samym początku. Słyszał w oddali stłumioną rozmowę pomiędzy Rutherfordem a Galem. Najwyraźniej się o coś kłócili, na co wskazywały ich ożywione głosy.
– Muszę stąd wyjść – Oliver powtarzał to zdanie jak mantrę.
– Możemy wyjść z tobą, jeżeli zechcesz odpowiedzieć mi na pytania.
– Nie wiem nic, co by się mogło wam przydać w jakiejkolwiek akcji!
– W takim razie możesz powiedzieć to, co wiesz!
Kopnięte krzesło niebezpiecznie się zachwiało. Oliver nie był na to przygotowany, dlatego też nie zdążył się podeprzeć i runął w bok, obijając sobie głowię i ramiona o beton. Kabel jeszcze mocniej ścisnął jego nadgarstki.
– Patrzenie na twojego związanego kolegę sprawia ci przyjemność, Ru? – odezwał się Gal, tym razem nieco głośniej. Oliver zrozumiał, że chłopak zrobił to specjalnie, aby i on to usłyszał.
Kiedy uderzył głową o podłogę i chwilkę później poprawił obiciem się o twarde oparcie, przed oczami pojawiły mu się czarne i białe plamy. Zacisnął powieki, by się ich pozbyć, nagle zebrało mu się na wymioty.
– Nie, tylko… – zawiesił się Rutherford, w jego głosie było czuć lekkie zakłopotanie uwagą brata. – Oliver, nie możesz się wygadać? Co ci się może stać? My także działamy wbrew prawu, temu narzuconemu przez Rusków. Którakolwiek z pozornie bez istotnych informacji może nam przynieść korzyść.
– Proszę was jedynie o to – jęknął Oliver. Starał się jednak zabrzmieć stanowczo. – Żebyście mnie puścili.
Siedział tutaj już długo. Za długo. Już dawno temu powinien stawić się na dworcu Puntigam. Zanim próbowali wycisnąć z niego informację, siedział dosyć długo sam. Mimo, iż nie wiedział, która jest godzina, a czas dłuży się niemiłosiernie kiedy nic nie możesz robić, zdawał sobie sprawę, że jest spóźniony i nie ominie go kara z ręki Doktora K.

*

Kiedy usłyszał, że odprawa czeka go dopiero przy nocnym połączeniu, bardzo się zdenerwował. Odkąd rozpoczął pracę w laboratorium w podziemiach Graz rzadko pojawiał się na powierzchni. Pod powierzchnią czuł się bezpieczniejszy – tam docierała znacznie mniejsza dawka promieniowania, a miejscami nie było jej w ogóle. Oczywiście były to wyjątki z wyjątków, zaledwie kilka metrów kwadratowych.
Niegdyś myślał nad tym, aby ludzie rozpoczęli podziemny tryb życia. Z czasem wyewoluowaliby i przystosowali się do ograniczonej dawki światła. Lecz trwałoby to milenia, a życie bez słońca nie jest możliwe. Prędzej wszyscy pochorowaliby się na depresję, umarli z głodu lub choroby popromiennej, przez aktualnie nagromadzony izotop.
Wsuwał dłoń we włosy i ciągnął się za nie lekko, ganiąc się za głupie pomysły. Wewnątrz czuł jak się trzęsie – czyżby pierwszy raz przyznawał się przed samym sobą, że się boi? Skąd to uczucie się tutaj tak nagle wzięło? Nie mogło tutaj istnieć już wcześniej, nie miało prawa. Po to stworzył sobie drugą twarz, aby ta pierwsza, prawdziwa mogła się regenerować, kiedy on będzie szalał z tą sztuczną. Tym razem jednak nic nie szło po jego myśli. Żołnierze nie zamierzali udawać się na poszukiwania Olivera. Jako że Doktor K. nie ruszał się ze swojej komory, otrzymywał jedynie ustne informacje, iż chłopak nadal przebywa w Graz i nigdzie się nie rusza.
Naukowiec martwił się, że zbyt szybko zaufał siedemnastolatkowi i mknął do przodu zaślepiony własnym szczęściem i głupotą. Wyjazd do Okręgu Nadreńskiego wydawał się być ratunkiem, izolacją – tym, czego szuka każdy człowiek żyjący w obrębie strefy skażonej. Tyle się przecież mówiło o tłumach szukających wybawienia przy świętej granicy.
Co z tego, że był naukowcem – tytuł nie sprawiał, że jego ciało zostało oczyszczone. W życiu nie wpuszczą go do środka, a ważna wiza pozwoli mu jedynie na bezkarne pozostanie na obrzeżach, na zawsze zamkniętemu w  cholernej komorze. Prócz tego jego posada nakazywała poszukiwań czegoś dla dobra innych – chciał tego, i to bardzo – marzył o rewolucjonizującym odkryciu, w dodatku miał przy sobie chłopca, który posiadł coś, czego szukano dogłębnie od samego początku katastrofy.
Z nudów zmrużył na moment oko. Zbudził się, gdy jego głowa niebezpiecznie opadała w dół. Spanie na fotelu nigdy nie było jego ulubioną pozycją. Nakazał swojemu organizmowi prędko się rozbudzić i zerknął na komunikator – sądził, że przysnął na o wiele dłuższy czas, lecz najwyraźniej się przeliczył i do odprawy wciąż czeka go mnóstwo czasu.
Zarzucił na ramiona lekką kurtkę i zdecydował się wyjrzeć na zewnątrz. W jego komorze nie było okien, dlatego też nie zauważył, że zdążyło się już ściemnić. W ich pociągu było dość ciepło, dlatego wzdrygnął się lekko przy kontakcie z chłodnym, październikowym powietrzem.
Podszedł do konduktora, który rozmawiał spokojnie ze strażnikami stojącymi na peronie. Pilnowali oni, by nie napatoczył się tutaj żaden zbłąkany podróżny. O tej porze nie jeździły pociągi. Zbliżała się godzina policyjna, dlatego nikt nie powinien odważyć się wysunąć nos poza swoje mieszkanie.
– Musicie poszukać chłopaka – nakazał, stając za plecami mężczyzny w charakterystycznej czapce z daszkiem. Pierwszy raz spotkał kogoś, kto przestrzegałby tradycyjnych zasad dotyczących ubioru pracowników kolei. – Za niedługo odjazd, a jego nadal nie ma.
– Do odprawy jeszcze dużo czasu – konduktor machnął ręką, niemalże uderzając go w twarz, jako że doktor K. stał zaraz za jego barkiem. Naukowiec odebrał ten gest jako nieprzypadkowy, jak gdyby mężczyzna odganiał natrętną muchę.
– Macie iść go szukać – nakazał strażnikom.
– Zajdź do przedziału głównego i sam zobacz, że chłopak nadal jest w Graz. Prędzej czy później się tutaj zjawi.
– Nie mam zamiaru wysyłać mu żadnego pierdolonego zaproszenia. Dałem mu dwie godziny, nie sześć.
– Do odprawy ma jeszcze trzy – konduktor najwyraźniej postanowił podokuczać rozjuszonemu naukowcowi.
– Gdzie jest dowódca? – doktor Karol zignorował irytującego konduktora i zwrócił się do żołnierzy. Ci jednak najwyraźniej pochodzili ze związku radzieckiego i nie do końca rozumieli po niemiecku, co wyraźnie odbiło się na ich minach.
Komandir! – to słowo niedawno wklepał sobie do tłumacza i cieszył się, że po raz kolejny się przydało.
Żołnierz pokiwał głową ze zrozumieniem. Drugi, do tej pory stojący do nich bokiem, zwrócił się prędko w stronę naukowca.
– Nie trzeba po rosyjsku, ja umiem po niemiecku! – oznajmił.
Doktor K. uśmiechnął się kwaśno, idąc za dwójką żołnierzy. Zaprowadzili go do ostatniego wagonu, gdzie kilku strażników urządziło sobie małą posiadówkę z drożdżóweczkami.
– Szukamy chłopaka – rozkazał, stając na metalowym stopniu. – Teraz! – krzyknął, widząc, że jego nakaz nie zrobił na nich żadnego wrażenia.
Znudzeni żołnierze odłożyli niedojedzone drożdżówki i powoli zaczęli się zbierać, poprawiając sznurówki w butach i biorąc porzuconą po kątach broń.
Naukowiec nie był w stanie patrzeć na ich tempo i pomaszerował w stronę głównego wagonu, gdzie oprócz konduktora urzędował facet, który był jego pośrednikiem przy załatwianiu wizy. Doktora Karola nie interesowała jego posada. Oprócz braku głównego elementu tej wycieczki – Olivera, niezmiernie zirytował go stosunek żołnierzy co do jego misji. Nie widział, aby brali na poważnie jego wyjazd z Graz, co w porządku dziennym było niemożliwe.
Rosjanie, którzy zostali zwerbowani do jego oddziału byli sojusznikami – tymi, którzy popierali badania laboratoryjne w podziemiach. Zdania były podzielone, dlatego też niektóre grupy strażników patrolujących Graz w okolicach popołudniowych zgarniały furgonetki wiozące pobranych i laborantów, by wszyscy szli na rozstrzelanie, nie widząc sensu w zabawie w poszukania skarbu jakim był klucz do znalezienia sposobu na odporność na promieniotwórcze izotopy. Nie było mapy, krzyżyk leżał nie wiadomo gdzie – o ile istniał, więc zabawa była skomponowana nieprecyzyjnie.
Wpadł do głównego wagonu i wyrwał siedzącemu tam mężczyźnie kabel z ręki. Wiele razy bawił się urządzeniem śledzącym ich oznakowanych pobranych. Ciężko było usunąć z siebie numer, specjalny laser prócz tworzenia numerycznego tatuażu rozsyłał po ciele fazoczułe cząsteczki, dlatego nawet po usunięciu części skóry przez pewien czas bardzo wyraźnie widziało się sylwetkę opieczętowanej osoby.
Wpiął kabel w wejście swojego komunikatora i zniecierpliwionym stukał w ekran, aby ten prędzej odczytał obraz. Nieszczegółowa mapa okolic Grazu wychwyciła sylwetkę chłopaka w niedalekiej odległości od dworca Puntigam. Usatysfakcjonowany zapisał obraz.

*

Rutherford – ja nie wiem, czy ci dzisiaj naprawdę bije, ale cię już nie rozumiem i nie wytrzymam tutaj ani chwili dłużej – wysyczał Gal, idąc przez jeden z korytarzy w podziemiach magazynu.
– Mnie się wydaje, że ty wciąż nie jesteś świadom tego, dlaczego go tutaj zaciągnąłem – odgryzł się siedemnastolatek.
– Jak najbardziej jestem – obronił się młodszy. – Ale wydaje mi się, że to już gruba przesada.
– Jasna cholera, nie ma czasu na cackanie się! Gdybyś dwa lata temu posadził go na krześle i próbował wyciągnąć od niego czy siedział u Rity do nocy, mógłbyś mu wisieć na ramieniu i błagać o odpowiedź do rana.
– Czy ty widzisz, że on wygląda na ledwo żywego? Jest w tobie jeszcze chociaż kapka empatii?
– Później zabawisz się w lekarza – klepnął go w ramię.
Gal uniósł głowę go góry i westchnął głęboko. Obejrzał się lekko za siebie, patrząc na Olivera, prowadzonego przez Toma i Hermana pierwszego. Antonio szedł kilka kroków przed nimi. Piętnastolatek pomyślał sobie o nich jako o potworach, wcale nie lepszych niż okupanci. Jeżeli tak też właśnie wyglądał poziom przyjaźni prezentowany przez jego brata, to bardzo mu współczuł.

Rutherford klapnął na kanapę zaraz obok Rudka, który jak zwykle zajęty był tworzeniem rekordowej wielkości balonu z gumy. Indy najwyraźniej był zadowolony, skoro nikt mu nie dokuczał i mógł zająć się niezmiernie pasjonującą czynnością, którą niestety zakłócił mu siedemnastolatek, swoistym zwyczajem zbijając ogromny, biały twór.
– Ej… – jęknął niczym oburzony dzieciak.
Mężczyźni przywlekli Olivera i posadzili na wolnym fotelu. Rutherford poczuł odzywające się wyrzuty sumienia w stosunku do kolegi z ławki. Nie wyglądał okropnie, lecz z pewnością nienajlepiej. Oczywistym było, że rozbita głowa, przy nagłej wywrotce krzesła spowodowanej złością Szefuncia, dawała mu się we znaki. Oliver oparł ją ciężko o zagłówek fotela.
– Hej, hej, fotel się okrwawi… – upomniał ich rudy, jak gdyby to mebel był tutaj najważniejszy. Starał się ignorować Rutherforda bawiącego się sznurkiem jego bluzy.
– Umyjesz go sobie, skoro jest dla ciebie taki cenny – mruknął Antonio.
– Tutaj i tak wszystko jest wystarczająco brudne – dodał Tom.
– Ejże, nie przesadzaj. Jeszcze nie zalęgła się tutaj zaraza – zauważył Jonas.
Tom obrzucił go znaczącym spojrzeniem, które miało za zadanie przypomnieć mu o sytuacji panującej na zewnątrz.
– No co wy mu zrobiliście – powiedział Indy tonem, który miał wzbudzić u nich współczucie. Był jednak mocno przesadzony. Rudek w tym właśnie momencie odgarnąłby biednemu Oliverowi grzywkę z czoła, gdyby nie fakt, że jego włosy były zbyt krótkie, by mówić o jakiejkolwiek grzywce.
– Nawet nie jestem pewien, czy jakkolwiek mnie to usatysfakcjonowało – zauważył Antonio, stając przed Oliverem, który nadal siedział z zamkniętymi oczami. Zapewne przez pewien czas przeżywał będzie małą traumę.
Rutherford spojrzał na swój komunikator, mimowolnie włączając i wyłączając holograficzny ekran, wskazujący godzinę, o której zazwyczaj nikt nie opuszczał domu. Rozpoczęła się pora, kiedy za kilka cichych kroczków poza mieszkaniem przypłacisz życiem, bez zastanowienia przestrzelony kulą przez żołnierza. Po wyznaniu Szefuncia miał ochotę spojrzeć znacząco na Gala, lecz nie dojrzał go w żadnym zakamarku salonu. Podniósł się z kanapy by sprawdzić, czy nie ma go gdzieś siedzącego na podłodze lub opartego o meble.
– Gdzie jest Gal? – spytał zdenerwowany.
Nikt mu nie odpowiedział.
– Kurwa – syknął pod nosem, a w całym pomieszczeniu rozległ się jęk alarmu.
Mimo iż Rutherford nie słyszał go wtedy w pełnej krasie, przypomniały mu się pierwsze dni w magazynach i próba zdenerwowania Rudka poprzez masowe klikanie na blokadę przy drzwiach.
– Ja pierdolę – zawtórował mu Antonio. – Goście.
Rutherford skoczył do niego i wyrwał mu pistolet zza paska. Musiał odnaleźć Gala, który okazał się był skończonym idiotą, wychodząc na zewnątrz o tej godzinie. Jakby tego było mało, ktoś odkrył wejście do magazynów i nie zamierzał odpuścić – alarm rozległ się na nowo i nie zamierzał kończyć wyć. A na dzisiaj nie zapowiadano pełni.
– Co robisz? – Szefuncio zareagował zbyt późno, a Rutherford był już u drzwi.
– Idę po Gala – odparł stanowczo.

*

Jej chłopcy wracali zwykle od razu po szkole. Odkąd rozpoczęła się wojna nigdzie się nie włóczyli. Nawet kiedy Rutherford miał zmianę w szpitalu, wpierw przychodził zameldować się do domu, nawet jeśli równoznaczne było to z rzuceniem w kąt plecaka, zjedzeniem kilku łyżek zupy i ponowne wyjście z domu.
Czekała godzinę, nim rozpoczęła wymyślanie najgorszych scenariuszy. Wysprzątała kuchnię i salon na błysk, wygładziła pościel i firanki. Babcia chłopców spała, dlatego jedynie to powstrzymało ją od wtargnięcia również i do tamtego pomieszczenia.
Tuż przed godziną policyjną jej najgorsze przypuszczenia, zaczęły przepychać się do przodu. Wcześniej starała się skutecznie wyrzucać jej z głowy, lecz teraz przekroczyło to wszelkie granice. Widziała komunikator Gala, lecz jakoś nie było okazji, aby wzięła od niego numer i zapisała w ich telefonie domowym.
Kiedy pytała młodszego syna, skąd wytrzasnął urządzenie, ten prosto odpowiadał jej, że znalazł. Próbowała drążyć temat, by upewnić się, czy go przypadkiem nie ukradł, aby się pochwalić, lecz ten upierał się przy swoim.
Tym razem chłopcy przegięli. Nie byliby zdolni do zrobienia jej jednego z najokrutniejszych żartów – że schowaliby się gdzieś i przyszli dopiero późnym wieczorem i zażartowali, że żyją. A jeśli nawet, będą mieć ją na sumieniu.
Trzymała na pamiątkę stary pistolet męża, jeden z jego pierwszych. Wzięła go do rąk po bardzo długim czasie – zanim jeszcze stali się narzeczeństwem, jej ukochany pasjonata postanowił nauczyć ją strzelać. A jako że dobrego celu nie miała i bała się broni, była to pierwsza i ostatnia lekcja. Oczywiście, mąż namawiał ją wiele razy, żartując, że taka umiejętność się jej przyda. I rzeczywiście – jego żarty okazały się prawdziwe. Jedynym mankamentem był fakt, że odbyła jedynie jedną lekcję.
Wcisnęła pistolet za pasek tylko dla pewności i dodania sobie odwagi. Wcześniej sprawdziła, czy są w nim jakikolwiek naboje, po czym z trudem umieściła magazynek na miejscu, martwiąc się, czy na pewno czegoś nie uszkodziła. Była pewna, że nie będzie zdolna go użyć, ale musiała mieć go przy sobie. Założyła buty i kurtkę i poszła zerknąć do pokoju swojej mamy. Babcia chłopców pogrążona była we śnie, kobieta liczyła na to, że nie obudzi się ona przez najbliższy czas i nie będzie się zamartwiać, gdzie się podziali wszyscy domownicy. Mogłaby nie przetrwać myśli, iż została tutaj sama.
Mama braci również nie zamierzała nawet wspominać o ewentualności, że nigdy już nie spotka swoich synów. Mogli się teraz znajdować wszędzie – kryć przed żołnierzami czy też leżeć w kałuży własnej krwi. O tej porze wszystko było możliwe i nikt nie liczył się z najważniejszym aspektem, jakim była chęć przeżycia, samo życie.
Zdawała sobie sprawę ze swojej lekkomyślności, ale cóż mogła poradzić? Jeżeli jej numerek trafił na złote miejsce w tkaniu materii losu, uda się jej znaleźć poszlakę co do lokalizacji Gala i Rutherforda. Nie mogła zostać sama – owszem, miała jeszcze mamę, ale nie przetrwałaby kolejnych strat. Wystarczająco wiele przeżyła po śmierci męża, kiedy ten nie stawił się u progu domu po ostatniej misji w Azji.
Skradała się pomiędzy stertami gruzu i wąskimi uliczkami oddzielającymi poszczególne kamienice. Ściany pokryte były wieloma wypustkami, bruzdami, gdzieniegdzie pozostały kule, łuski, a ciemne plamy, ledwo widoczne, skojarzyły się jej z kałużami krwi.
W ciemnościach niewiele mogła zobaczyć, nie wszystkie lampy się paliły. Ta, pod którą aktualnie stała, zaczęła drażniąco migać, dlatego też prędko eskortowała się z plamy światła rzucanej na nią. Nawet jeśli miała na sobie swoje najciemniejsze ciuchy, nie uchroniłoby to ją przed prędkim wydaniem.
Ulice ziały pustkami. A czego mogłaby się spodziewać? Słyszała niespokojny szum wiatru, a wszędobylski biały pył wciskał się jej do nosa, przez co musiała tłumić kichanie. Za każdym razem, kiedy się wstrzymywała, przypominało się jej zdanie o wytworzonym ciśnieniu i jego szkodliwych możliwościach. Przerażały ją każde ewentualne możliwości, dlatego też zdecydowała się kichać po cichutku, sposób wypracowany przez lata szkolne przy wychowawczyni, która za każdym razem krzyczała o roznoszonych chorobach. Nie była to odpowiednia pora na refleksje, a idąc ciemną uliczką rozmyślała nad swoją dawną nauczycielką – co mogło się z nią stać i jak zareagowała na wieść o Wielkim Wybuchu, gdzie „zaraza” rozniosła się wszędzie?
Odruchowo dotknęła pistoletu, kiedy zdało się jej, że do jej uszu dobiegł podejrzany dźwięk. Wszystkie zmysły w mig się wyostrzyły. Przystanęła na moment, lecz po chwili ruszyła dalej, tym razem w pełni koncentrując się nad tym, co działo się wokół niej.
Szła trasą, którą chłopcy zazwyczaj wracali ze szkoły. Postanowiła później w miarę możliwości odwiedzić szpital, w którym pracował Rutherford. Z każdą dziesiątką kroków jej nadzieja malała – chłopcy mogli być wszędzie, lub też równie dobrze mogło ich nie być. Tak jak w obecnej chwili żadnych odgłosów.
Jej spostrzeżenie trwało jednak najkrócej zdefiniowaną chwilkę – wtem do jej uszu dobiegł odgłos strzału i tupot butów, co rusz przerywany trzaskiem spadających ze sterty i obijających się o siebie kawałków gruzu. Zdążyła wymyśleć, że ofiarami wieczornych łowów padli pracownicy wracający z drugiej zmiany i rzuciła się do ucieczki, by schronić się w najbliższym cieniu czy mieszkaniu.
Nim jednak dopadła jakichkolwiek drzwi, jej łydkę przeszył rażący ból. Noga mimowolnie się ugięła, przez co przepadła przez wystającą płytkę chodnika i runęła do przodu, ratując się przed upadkiem bolesnym otarciem dłoni.
Serce zaczęło bić jej kilkanaście razy szybciej, wyzwalając adrenalinę wywołaną szokiem. W nodze rwało ją tak mocno, jakby doznała najokropniejszego z nocnych skurczów. Nie zamierzała nawet patrzeć na tamto miejsce. Czując, jak cała drży, starała się sięgnąć klamki – drzwi okazały się zamknięte, szarpanie również nie dało efektów.
Skryła się w cieniu, zaciskając powieki i oddychając szybko starała się uśmierzyć ból. Pewnym było, że miała w swoim ciele kulę i trzeba było jak najszybciej się pozbyć. Lekko przekręciła głowę, by dostrzec biegnących ulicą mężczyzn, najprawdopodobniej żołnierzy. Teraz jej synowie naprawdę będą mieć ją na sumieniu. A jak wytłumaczy się mamie z własnej głupoty? Ta zgani ją tak, jak nigdy wcześniej – o ile kobieta dotrwa tego momentu.

*

Antonio i pozostała reszta organizacji prędko się zmobilizowała. Nie raz sytuacja wymagała naprawdę prędkiej reakcji, takiej jak ta.
Salon nie był miejscem na zwykłe posiadówy. O ile główny magazyn broni znajdował się w siedzibie SO, tutaj również trzymali co nieco na czarną godzinę. Nie każdy z nich był fanatykiem, jak Szefuncio, który z domu nie ruszał się bez pistoletu.
– Jeśli dostaną się do środka, będziemy zmuszeni zmienić siedzibę – zauważył Herman pierwszy, sięgając po swój ulubiony karabinek. Nie korzystał z niego zbyt często, lecz pamiętał, jak z nim ćwiczył i pozostały mu dobre wspomnienia.
– A ja myślałem, że pozwolimy im się ciągle odwiedzać… – zasmucił się Tom.
– Nie ma Rudka, nie ma kogo wysłać na zwiady – oznajmił Jonas, odbezpieczając swój pistolet.
– Tęsknisz za nim? Na pewno sobie poradzisz – odparł beznamiętnie Antonio.
Alarm wciąż wył, a członkowie organizacji nadal zachowywali się, jak gdyby wyciągnęli broń jedynie w celu oczyszczenia jej i odłożenia jej z powrotem. Wcześniejsze akcje wyszkoliły ich w utrzymywaniu spokoju, nawet jeśli pojawiały się takie zaskakujące sytuacje.
Opuścili salon i ustawili się w uprzednio ustalonych pozycjach. Najtrudniejszą częścią akcji magazynowej było zidentyfikowanie intruza i nie danie mu możliwości by zobaczył któregoś z nich. W pustych kanałach nie było wielu miejsc do skrycia się.
Tym razem każdy z nich był pewien, że nie dołączy do nich żaden kolejny, zbłąkany chłopiec. Ten ktoś musiał znać się na rzeczy, ponieważ alarm uciął się, jak gdyby w jednej chwili przeszyto mu gardło nożem.
Wszyscy mężczyźni zamarli. Tom powoli sunął przyciśnięty plecami do chropowatej ściany. Za nim czaił się również Mark. Od metalowych schodków prowadzących do hali magazynowej dzieliło ich kilka metrów. Usłyszał ściszone głosy i niemalże bezgłośny dźwięk stawianych kroków. Spojrzał przez ramię na kolegę po czym migiem podjął decyzję i wskoczył na schody, od razu pokonując po dwa stopnie. Czasami trzeba było się poświęcać
– Nie strzelać! – usłyszał, kiedy jego palec już układał się na spuście.
Spod kurtki mężczyzny wypływał biały fartuch, przez co bez większego namysłu można było stwierdzić, ze ma do czynienia z naukowcem pracującym w laboratorium. Tylko czego on szukał tutaj, w magazynach starego supermarketu? I dlaczego wpadł na pomysł, by tutaj zajrzeć? Niby rzeczy ukryte w najbardziej oczywistych miejscach są najtrudniejsze do odnalezienia, ale członkowie gangu nie powinni już być tego tak pewni.
Wraz z naukowcem pojawiła się również i jego świta, która trzymała się za jego plecami. Broń mieli wyciągniętą i gotową, Tom również był przygotowany. Zaraz za nim znalazł się Mark, który nie potrafił wysiedzieć na dole bez dowiedzenia się, co się stało.
Mężczyzna w białym fartuchu wykonał kilka kroków w jego kierunku.
– Macie chłopaka? – spytał. – Nazywa się Oliver, młody, dosyć krótko ogolony. Tylko po to przyszliśmy.
Tom i Mark już doskonale wiedzieli, że przyszli po uciekiniera. W końcu Rutherford wyjaśnił im, że Oliver jest zbiegiem.
Naukowiec brzmiał bardzo niegroźnie. Nie mogli mu jednak ślepo zaufać, skoro za jego plecami czaili się żołnierze. Radzieccy czy nie, należało uważać.
– Ciekawe miejsce – zauważył mężczyzna, rozglądając się po magazynie. Hala spowita była mrokiem, rozświetlanym jedynie smugą światła płynącego z wąskich okienek wbudowanych zaraz pod sufitem. Drzwi rozsunięte były tylko do połowy, tak by wystarczyło na zgięcie się w pół i dostanie do środka.
Tom nie odzywał się. Po raz pierwszy nie miał pojęcia jak potraktować intruzów. Zawahał się raz, lecz prędko wysłał do Antonio wiadomość z pojedynczym znakiem, który nakazywał natychmiastowe stawienie się przy wzywającym.
– Umiecie mówić? – spytał naukowiec, przekrzywiając głowę. – W takim razie może się przedstawię – Karol Krzekobrzegoszczyński, przepraszam, polskie korzenie. Pracuję w laboratorium – wystawił prawą dłoń ku Markowi i Tomowi. – Wydaje mi się, ze chłopak nie jest wam potrzebny. A mnie wręcz przeciwnie. Wybrałem go sobie jako obiekt badań, który kilka godzin temu miał stawić się przy mnie. Teraz pragnę go odzyskać i dowiedzieć się, dlaczego został uprowadzony.
Światło na hali rozbłysło a przy schodach pojawił się Antonio. Karol Krzekobrzegoszczyński lekko zmrużył oczy, podrażnione zbyt dużą i nagłą dawką światła.
– A witam pana – przywitał się Szefuncio, jak gdyby naukowiec był jego znajomym. I rzeczywiście był. – Miło cię znowu widzieć.
Tom i Mark spojrzeli na Antonio jak na obłąkanego.
– Antonio – naukowiec wypowiedział jego imię przesadnie afektowanym tonem. – Co ty tutaj robisz? I dlaczego masz pod sobą dwie niemowy?
– A ty? Czego tutaj szukasz?
– Pierwszy zadałem pytanie. Poza tym – dawno żeśmy się nie widzieli, mógłbyś być milszy. Przyszedłem po mojego chłopaka.
– Widzę, że przez ten czas zmienił ci się gust i preferencje…
– Mojego chłopaka do badań – sprostował. – Wiem, że jest tutaj i bardzo chciałbym go odzyskać. Twoje niemowy już chyba wiedzą, o kogo mi chodzi.
– Ja również. Lecz jeszcze z nim nie skończyliśmy.
– Nie przypominam sobie, żebym ci go wypożyczał. Co to w ogóle za zabawa? – spojrzał prześmiewczo na Toma i Marka i ruszył w kierunku schodów. – Jakieś darmowe szkolenie w razie spotkania z żołnierzami?
Antonio spróbował go zatrzymać. Nie mógł dopuścić do tego, by Karol dostał się na dół. I tak w momencie jego wtargnięcia na ich teren zostali zmuszeni do zmiany siedziby. Nie byli kumplami, naukowiec nie był konfidentem, lecz przy okazji wspomniałby o jednym z odłamów organizacji działających w Graz. Tom i Mark również wkroczyli do akcji, co zakończyło się jedynie nietrafnym wystrzeleniem naboju, a Szefuncio skończył z lufą pistoletu przy głowie. W tej chwili właśnie pomyślał sobie, jaki to żałosny chwyt, przypominając sobie sytuację z Oliverem.
– Bez nerwów, okay? – spróbował pożartować. – Zróbmy jakieś małe negocjacje. Trzymamy chłopaka ze względu na informacje, ale równie dobrze ty ich możesz nam udzielić, skoro już się spotkaliśmy.
– Hm… A co byś chciał wiedzieć? Na czym wam tak bardzo zależy, że aż uprowadzacie biednego chłopaczka?
– Co tak naprawdę dzieje się z pobranymi.
Naukowiec prychnął, nadal zezwalając żołnierzowi trzymać lufę przy głowie Antonio.
– Myślałem, że orientujecie się w świecie plotek.
– Oliver powiedział nam, że udało mu się uciec Ruskom, kiedy wysiadali z furgonetki. Skąd w takim razie się znacie? – Karol stał w takiej odległości od niego, że musiał nieźle nagimnastykować się oczami, by chociażby na niego spojrzeć. Martwił się, że przy dłuższym takim patrzeniu popuszczą mu mięśnie przytrzymujące gałki oczne. – Prócz tego bardzo zależy nam na jakichkolwiek informacjach, które mogą się nam kiedyś przydać.
– Czyli naprawdę obracasz się w światku organizacji, misji i włamań do magazynów?
– Tak jak widzisz – posłał mu krzywy uśmiech.
– Kiepsko ci idzie. Nawet bazę macie tak oczywistą…
– Czasami właśnie takie miejsca znaleźć najtrudniej. Najciemniej jest pod latarnią.
– Mnie przyszło to z łatwością, jak widzisz. Niestety istnieją ludzie, którzy myślą prosto i zaraz na początku wybierają łatwe opcje, by się nie pogrążyć. Znają swoje możliwości i to wykorzystują.
Antonio patrzył na wprost, na moment przymknął oczy, by dać im odpocząć od prób wyłapania sylwetki Karola.
– Nie mam siły na żadne negocjacje – wyznał naukowiec, pozwalając  żołnierzowi opuścić broń. – Już dzisiaj wystarczająco się ponerwowałem. Zróbmy to tak… po kumpelsku. Nie wydaje mi się, aby przesłuchiwanie Olivera wniosło cokolwiek do funkcjonowania organizacji. Oddacie mi go, a ja udam… że mnie tutaj nie było. Oni również. Najwyżej ich zabijemy.
Antonio domyślił się, że wskazał na żołnierzy i posłał im sarkastyczny uśmiech, a ci go odwzajemnili.
– Z wydania was nie będę miał żadnych korzyści, bowiem i tak stąd wyjeżdżam.
– Przypadkiem granica połowicznego napromieniowania nie jest zablokowana dla uciekinierów?
– Wystarczy mieć dobre kontakty i cały świat stoi przed tobą otworem.
– Zdawało mi się, że twoim zadaniem jako naukowiec jest znalezienie sposobu na zablokowanie promieniowania, a nie roznoszenie go dalej.
– Owszem. Ale mamy odpowiednie zabezpieczenia – tego nie był pewien, ale nie miał zamiaru dać po sobie poznać. – Zawrzyjmy tę kumpelską umowę. Nie chce mi się dalej ciągnąć tej rozmowy.
– Mnie również.
– Widzisz? Zgadzamy się.
Antonio nie zamierzał dłużej ciągnąć tego spotkania. Znał Karola i wiedział, że kiedy ten dostanie to, o co prosi, od razu zniknie z twojego życia na najbliższe miesiące lub lata. Nie miał siły na zabawy z nim zwłaszcza, kiedy na głowie miał poważniejszą akcję, jaką było odwiedzenie radzieckiego arsenału. Do listy zmartwień doszła zmiana siedziby organizacji i przeprowadzka wszystkich znajdujących się tutaj mebli.
Wysłał do Jonasa wiadomość z prośbą o przyprowadzenie tutaj chłopaka. Może i dobrowolnie oddawał swoją zdobycz w ręce wroga, ale starał się wmawiać sobie, że i tak by się od Olivera niczego przydatnego nie dowiedział.
Jonas pilnował siedemnastolatka w salonie – sam się zaoferował, nigdy nie był tak ciekawski jak reszta bandy i nie musiał od razu pędzić w punkt kulminacyjny. W magazynie panowała cisza, kiedy wprowadził chłopaka po schodach.
– No i co wy mu zrobiliście… – załamał się teatralnie Karol, widząc w jakim stanie jest Oliver. Ten wzdrygnął się lekko, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się. Miał nadzieję, że naukowiec nie zechce go ukarać widząc, w jakiś sytuacji się znalazł. – Oliver, dasz radę iść?
– Jasne.
Antonio, słysząc troskę w głosie Karola o mało co się nie roześmiał. Czy to znaczyło, że aż tak bardzo zależało mu na chłopaku? W czym był taki wyjątkowy?
Patrzył, jak wychodzą z magazynu, jak gdyby byli jego gośćmi, dla których nadeszła już pora powrotu do domu. Pociągnął z całej siły za łańcuch, zamykając drzwi i budowie wachlarza i razem z Jonasem, Markiem i Tomem udał się z powrotem do salonu, w międzyczasie zbierająca resztę i oznajmiając im, że wypadałoby zacząć się pakować.

*

– Ru, postradałeś zmysły? Stój, idioto! – krzyczał Indy, biegnąc za młodszym chłopakiem, który najzwyczajniej w świecie nie zwracał na niego uwagi. Rudy złapał go dopiero przy drabince prowadzącej do wyjścia z kanałów. – Skąd wiesz, że wyszedł akurat z tej strony?
Rutherford wzruszył jedynie ramionami i nie racząc nawet obdarzyć go spojrzeniem zaczął wspinać się po metalowych szczeblach.
– Jesteś świadomy tego, że pchasz się prosto do paszczy lwa?
Yhm.
– Chyba nie bardzo.
– W takim razie po co za mną leziesz? – przystanął na ostatnim szczeblu.
Indy patrzył mu prosto w oczy, w pewnym momencie jednak się złamał, spojrzał na moment w bok i nic nie odpowiadając również postawił stopę na drabince.
– Sprawdź, czy masz zabezpieczony pistolet i włóż go za pasek, bo w najlepszym przypadku przestrzelisz sobie twarz. Broń Szefuncia lubi robić to, co chce – polecił, zmieniając temat. Rutherford był jednak pewien, że ten ma zamiar go pilnować. Niegdyś strzelał z broni taty, ale umiejętności nabyte kilka lat temu nie były wystarczające, by przetrwać w sytuacji, w które może się znaleźć.
Młodszy uniósł lekko klapę i wsłuchując się w odgłosy wieczoru z nosem przy ziemi rozejrzał się wokół. Nie widział zbyt wiele, lecz mimo to nie zamierzał ryzykować. Dopiero kiedy upewnił się, że w pobliżu na pewno kogoś nie ma, zdecydował się unieść ją wyżej.
To sekretne wejście do kanałów również zostało zaklepane w ciemniejszej i rzadziej używanej części sąsiedniej dzielnicy. Rutherford spodziewał się jednak, że i ono wkrótce przestanie być tak bezpieczne. Prócz tego zastanawiał się, co mogło dziać się we właściwej części magazynów i kto odwiedził siedzibę organizacji. Błagał w myślach, aby to radzieccy żołnierze nie odkryli ich sekretnej grupy.
Póki co, nie usłyszał ani jednego głuchego strzału. A ci przecież bardzo lubili strzelać i robić wokół siebie zamieszanie.
Oboje wydostali się na powierzchnię i ruszyli przed siebie. Prowadził Rutherford, a Indy zastanawiał się, czy ten przypadkiem nie wmontował w brata jakiegoś nadajnika, skoro zachowywał się tak pewnie, jak gdyby dokładnie wiedział, gdzie znajduje się Gal. Nie pytał.
Sunęli powoli przez ciemne platformy południowej części Graz. W niektórych miejscach przewody były doszczętnie zniszczone i pozrywane, przez co nie byli w stanie zobaczyć nawet własnej dłoni, dopiero na placu Puntigam, miejscu uznawanym za serce dzielnicy, rozbłysło światło. Rutherford i Gal zazwyczaj omijali tę część, gdyż prędzej dochodzili do domu idąc bocznymi ścieżkami. Jednak od tej strony sprawa miała się zupełnie inaczej, a siedemnastolatek od razu rozpoznał sylwetkę brata, przyczajonego za kolejną stertą wyniesionego mieszkania. Gal nie zauważył ich od razu, ze względu na to, że kryli się w cieniu. Rutherford dotknął pistoletu wciśniętego za pasek – o dziwo, jeszcze go nie zgubił, a broń bardzo ładnie trzymała się na miejscu. Uśmiechnął się, kiedy napotkał wzrok Rudka – jego ogromne oczy same przez się pytały, skąd miał pewność, że tutaj znajdzie brata.
Na ścianie budynku pojawiły się niewyraźne i ogromne cienie radzieckich żołnierzy. Gdyby ktoś poświecił w twoim kierunku, a ciemne plamy pozostałyby na tobie, nie musiałbyś się długo zastanawiać iż zmierzają w twoim kierunku. Tym razem znajdowali się po przeciwnej stronie i zachowywali, jak gdyby na coś czekali – na potencjalną ofiarę.
Kiedy cienie zniknęły, a powietrze znów wypełniło się rzadką ciszą wieczoru, Rutherford odważył się zrobić pierwszy krok i pochylony podbiegł do Gala. Młodszy chłopak zupełnie nie spodziewał się jego obecności tutaj.
– Co ty robisz? – szepnął zaskoczony.
– Raczej, co ty robisz – wysyczał starszy. – Pojebało cię?
– Za chwilkę sobie pójdą i wrócimy do domu okrężną drogą, tam, gdzie nie ma światła.
– Jest godzina policyjna, zdechniesz prędzej niż się obejrzysz, jeśli chociaż staniesz w plamkę światła albo jak coś usłyszą! Dlaczego uciekłeś?
– Nie mogłem już patrzeć na to, co robili Oliverowi.
– To było konieczne, bo sam dzioba nie chciał otwierać. A poza tym sam pchałeś się w szeregi organizacji – pamiętasz jeszcze? To nie była najgorsza z rzeczy, jakie ci dane będzie oglądać.
Gal prychnął i burknął coś niewyraźnie pod nosem. Rutherford wychylił się zza sterty desek, prawdopodobnie połamanych części ogromnej szafy, by skontrolować sytuację.
– Wracamy do magazynów. Poczekamy tam do rana, aż wszystko się uspokoi.
– Skoro już tutaj jesteśmy, bardziej opłaca się już iść do domu – młodszy wciąż upierał się przy swoim. – Mama zaraz zejdzie na zawał, nie ma nas od popołudnia.
Jak na zawołanie dosłyszeli kilka głuchych strzałów w oddali. Dźwięki dobiegały dokładnie z tej części, którą Gal wybrał jako drogę do domu.
– Nie ma mowy – zaprzeczył siedemnastolatek. – Słyszysz, co się tam dzieje. Mama nie jest głupia, nie to co ty – nie będzie specjalnie narażać się na niebezpieczeństwo i nie wyjdzie z domu. Na trzy-cztery skaczemy przez te deski i lecimy do cienia.
Zrobili to, co polecił Rutherford, jednak jaskrawe światło latarni okazało się być pułapką. Kilka kul śmignęło obok dwójki braci, kiedy Galowi udało się zepchać starszego w dół. Oboje kucnęli przy ziemi, adrenalina podskoczyła nam znacząco w górę. Rutherford wyciągnął pistolet zza paska, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że i tak nie potrafi zrobić z niego użytku.
Fifty-fity, lecimy do cienia i żyjemy, albo padamy na ziemię w połowie drogi – siedemnastolatek spojrzał na brata, nie dając mu nawet chwili do namysłu. Gdyby nie spróbowali, byłoby o wiele gorzej.
Poderwali się równocześnie, a Rutherford posłał dwa strzały za siebie, jakby chciał obudzić w sobie chociaż kroplę odwagi. Jak mógł się spodziewać chybił, ponieważ nawet nie był do końca pewien, z której strony pojawił się wróg. Na szczęście do akcji wkroczył Indy, który musiał mieć już spore doświadczenie i udało mu się zestrzelić jednego strażnika. Nie było czasu na ocenianie w co trafił i jak bardzo uszkodziło to radzieckiego strażnika – cała trójka zaszyła się w cieniu i pędziła na oślep przed siebie. Bieg w totalnych ciemnościach także nie był rzeczą nadzwyczaj mądrą, ze względu na możliwość nabycia kontuzji, ale teraz liczył się dystans i prędkość przebycia go.
Rudkowi udało się natrafić na klapę, więc prędko ją podniósł, dając braciom szansę na wskoczenie do kanałów. Tym razem wystarczyło dotknięcie jedynie dwóch szczebli, by znaleźć się na dole.
– Jak myślisz – widzieli nas? – spytał zdyszany siedemnastolatek, kiedy Indy z trudem z powrotem zatykał wejście.
– Nie wiem – rudy zeskoczył ze szczebla i poprzez lekkie pociągnięcie Rutherforda za nadgarstek zasygnalizował, aby się pospieszyli.
Kiedy dopadli drzwi salonu, zauważyli, że w pomieszczeniu znajdują się wszyscy uprzednio obecni w siedzibie.
– Macie tego uciekiniera? – spytał najspokojniej w świecie Antonio, przystając przy framudze drzwi prowadzących do jego biura.
– Kto uruchomił alarm? – Rutherford również zadał mu pytanie.
– Chłopaki przyszły po Olivera – zażartował Jonas.
Starszy z braci spojrzał na Indiego, jak gdyby ten coś wiedział.
– Oliver był obiektem badań mojego znajomego, Karola. Przyszedł odzyskać swoją własność i… tyle. Żadnej strzelaniny, nic ciekawego. Jedyne co, to trzeba się do jutra stąd wynieść – odparł Antonio, opierając się o ramę plecami.
– Dlaczego? – zaintrygował się Gal.
– Ty się lepiej nie odzywaj – brat poleciał po ciebie jak na złamanie karku. Wiem, że chciałeś się wynosić już dziś, ale gdybyście wpadli na patrol, wynieśliście by się całą trójeczką.
– Owszem, wpadliśmy na patrol – rudy posłał mu zadziorny uśmiech. – Ale udało się nam wyjść z tego bez szwanku.
– Pewnie teraz Ruski już wiedzą, gdzie mamy właz – mruknął Tom.
– O, to kolejny powód, żeby opuścić to miejsce jak najprędzej.
– A jaki był pierwszy?
– Kiedy mianowaliśmy te magazyny naszą siedzibą, na samym początku już stwierdziliśmy, że kiedy ktoś nieupoważniony dowie się o niej, od razu zostaje zamknięta. Podobnie działa się również w przypadku innych organizacji. Irytujące zasady SO, ale jak najbardziej słuszne. Zostaniemy tutaj do końca godziny policyjnej, do rana – mam nadzieję, że się pomieścimy, a teraz trzeba się zająć zacieraniem śladów naszej niedługiej obecności w tym miejscu, żeby przy wyjściu wszystko jedynie pozbierać. Zadzwonimy po kogoś, żeby podstawił samochód.
– David ma nocną zmianę – podsunął Herman pierwszy. – Może rano podjechać.
– Idealnie.

Pomimo krótkiej żywotności siedziby, mebli i głupich drobiazgów nazbierało się całkiem sporo. Ścianę zdobiły przeróżne taśmy pozbierane z miejsc, gdzie nie można było stawiać swojej stopy, oraz ogromny plakat z czerwonym napisem „WSTĘP WZBRONIONY Strefa ograniczona ‘Połowiczne napromieniowanie’” zwinięty z bramy na granicach Graz przy jednej z pierwszych misji SO. Przy okazji znaleźli również sterty śmieci powciskane do szafek, odkryli tony kurzu i starą paczkę gum Rudka, który rzucił się na nie z miłością i zaczął wypytywać każdego po kolei, kto mu je ukradł i ukrył.
Meble również musiały stąd zniknąć, ponieważ nie stały tu od zawsze, ale zostały skolekcjonowane przez członków organizacji. Ich wyniesienie nie będzie jednak łatwą sprawą. Noszenie przez ulicę ogromnych kanap i foteli raczej nie klasyfikuje się do codziennych działań ludności ani ćwiczeń w ramach poprawienia siły.
Chłopakom udało się pomieścić wszystkie rzeczy z salonu i kartonach chomikowanych w biurze Antonio. Sam szef zajmował się swoim azylem, nie dopuszczając tam nikogo. Członkom gangu udzielił się dobry humor, kiedy próbowali dojść do tego, przed czego znalezieniem Szefuncio się tak ustrzega.
Gal przypomniał Rutherfordowi o tym, że ich mama z pewnością bardzo się martwi. Wykonali telefon z komunikatora młodszego i odetchnęli z ulgą, kiedy ta oznajmiła im, że wszystko z porządku. Wiedzieli, że miała ochotę na nich nawrzeszczeć za doprowadzenie ją do obłędu, ale nie chcieli denerwować się wzajemnie. Powiedzieli jej jedynie, że są bezpieczni, ukrywają się i do domu wrócą z samego rana, zaraz po zakończeniu godziny policyjnej.
Ogołocony salon prezentował się o wiele gorzej i groźniej niż ten zagracony. Zdjęcie przerażających taśm i ogromnego plakatu okazało się o wiele gorszym wyczynem – puste ściany również odstraszały. Najważniejszy sprzęt Antonio również został zapakowany do pudeł – decyzję co do jego ogromnych szaf postanowili podjąć dopiero z rana, a tymczasem starali się ulokować gdzieś, gdzie będzie im wygodnie.
Rutherford i Gal zajęli najmniejszą kanapę, jako że potrzeba było im mniej miejsca aniżeli reszcie. Indy zaklepał sobie samotny, rozkładany fotel, stojący w ciemnej wnęce pomieszczenia, gdzie wcześniej wisiał plakat „WSTĘP WZBRONIONY”. Jako że pełen skład nie był obecny, nie było większego problemu z rozdzieleniem miejsc na krótki sen.

Rutherford przewrócił się na plecy, podnosząc do góry i rozciągając ręce. Salon rozświetlała jedynie blada smuga żółtego światła, dobiegająca z korytarza i wpadające do pomieszczenia przez otwarte drzwi. Wszyscy zasnęli bardzo szybko, nie spodziewał się tego. On jak na złość musiał przeżywać dziś bezsenną noc.
Przewrócił się na prawy bok, po czym po raz kolejny wrócił do poprzedniej pozycji. Gal spał po jego lewej stronie. Patrzył na niego przez chwilkę, szukając czegokolwiek, co mógłby policzyć lub co zajęłoby go na tyle, że nie zauważyłby, kiedy nadejdzie ranek. Liczenie włosów spadających na czoło nie wchodziło w grę a było zbyt ciemno by zająć się jakimiś plamkami na skórze twarzy.  
Nie miał mu długo za złe tego, jak się zachował. W pełni rozumiał swojego brata, który mocno przeżywał każdą krzywdę czy swój własny ból fizyczny. Pozornie wydawałoby się, że wcale a wcale nie nadaje się na lekarza, ale zaangażowanie w pomoc innym pozwoli mu zajść bardzo daleko. Dzisiaj nie mógł nic zrobić – Antonio naprawdę uwziął się na Olivera, Rutherford również nie mógł przewidzieć tego, że zabrnęło to tak daleko. Czuł się winny, w końcu to głównie przez niego siedziba organizacji zostaje przeniesiona. Gdyby nie uparł się i nie zgrywał bohatera również Gal nie zostałby narażony na niebezpieczeństwo. Siedemnastolatek nie potrafił wyobrazić sobie co zrobiłby, gdyby nie udało mu się wybrać odpowiedniej trasy, którą podążył jego brat, a z rana znalazłby jego porzucone zwłoki. Załamałby się, podobnie jak jego mama po śmierci taty.
Wzdrygnął się, kiedy Gal najwyraźniej zamierzał się wygodniej ułożyć i przejechał mu dłonią po twarzy, przy czym zgiął kolana napotykając jego przednią stronę ud. Nie chciał wyjść na zboczeńca, dlatego prędko się odsunął, czując zalewającą go falę gorąca. Westchnął ciężko, próbując wygodnie ulokować się na skraju kanapy. Nie chciał myśleć, bronił się przed napływającymi pytaniami; był jednak pewien, że nie zaśnie w takim stanie.
– Rudek, śpisz? – szepnął, wyciągając szyję w kierunku samotnego fotela.
Usłyszał niecierpliwe mruknięcie.
– Mam pytanie.
Usłyszał je ponownie.
– Przeleciałbyś mnie?
Tym razem mruknięcie zostało urwane w połowie, jakby Indy zorientował się w ostatniej chwili, że ono tutaj jednak nie pasuje.
– Nie masz wstydu? – syknął, podnosząc się i odsuwając kurtkę, którą się nakrył.
– Już dawno go gdzieś zgubiłem.
– Zebrało ci się na grę ze szczerymi odpowiedziami? Inni zawodnicy śpią.
Rutherford po cichu wstał i przeniósł się na fotel Rudka. Ten zaś spojrzał na niego badawczo, lustrując go od stóp do głów.
 – Skąd ci się nasunęło… Okay, chyba widzę twój problem – szepnął już o wiele ciszej. – Ale… Tak. Po ładnej lewatywie.
Młodszy uśmiechnął się pod nosem i rozejrzał po salonie i upewniwszy się, że reszta nadal śpi jak zabita, znów skierował swój wzrok na Indiego. Niepewnie wyciągnął ku niemu dłoń. Rudek zawahał się, ale przyjął propozycję i wstał z fotela. Przeszły po nim dreszcze; październikowe noce nie należały do najcieplejszych.
Oboje przemierzyli magazyn, w którym stał zaparkowany smutny wózek widłowy i jak najciszej podciągnęli drzwi wejściowe do góry. Głuchy odgłos kroków roznosił się po opustoszałej hali sklepowej, odbijając się od półek i ścian. Czuli się jak intruzi, mimo iż nieoficjalnie byli u siebie.
– Skąd ci się to wzięło? – Indy zadał głupie pytanie, lecz Rutherford zrozumiał o co mu dokładnie chodzi. Zawstydził się i nie miał zamiaru na nie odpowiadać. – Hej, sam chciałeś grać w tę grę. Nie mów mi tylko, że co wieczór staje ci na widok śpiącego brata.
Spojrzenie młodszego zawisło na rudym przez ułamek sekundy, ale tyle wystarczyło, by ten domyślił się odpowiedzi.
– Nie żartuj… – szepnął mu do ucha.
– Nie… Po prostu… Jakoś tak wyszło – próbował się wytłumaczyć ze swojej obecnej sytuacji, nie zdając sobie sprawy z dwuznaczności odpowiedzi.
Oboje znaleźli się w pomieszczeniu dla pracowników, tuż przy tylnym wyjściu z supermarketu, gdzie Gal i Rutherford wcisnęli się po raz pierwszy.
Indy kiwnął raz głową i ponownie zaszczycił go swoim spojrzeniem, liżąc wzrokiem jego ciało, tym razem o wiele wolniej. Młodszy nie wytrzymał i styknął się z nim czołem i nosem, tak, aby rudy czuł na ustach jego ciepły oddech. Starszy spodobał mu się na samym początku, sprawa została nawet ułatwiona, kiedy nie musiał upewniać się co do jego orientacji i bawić w podchody. Wiedział jednak, że ten jest wrażliwy, jeżeli chodzi o publiczne mówienie o jego upodobaniach. Rudy kolor włosów ani trochę go nie zrażał – wręcz przeciwnie, dodawał miłośnikowi gumy do żucia mnóstwo uroku. Kiedy urodzisz się z takim kolorem włosów, masz do wyboru tylko dwie opcje – albo jesteś przystojny, albo ani trochę. Indiemu się udało i trafił do tej pierwszej grupy.
Skubnął raz ustami wargę kolegi i nie widząc sprzeciwu zrobił to ponownie. Lubił tak się z kimś męczyć, za to jednak nienawidził, kiedy ktoś męczył jego, tak jak Rudek właśnie w tej chwili.
– Nie mówię, że jestem stary i dochodzę przy nieco większym wysiłku, ale takie mizianie tylko pogorszy sprawę – upomniał Rudka, kiedy ten tylko muskał dłonią jego krocze.
– Myślałem, że lubisz inaczej… – odparł skruszony i od razu wcisnął rękę w jego bokserki.
Rutherford nie zamierzał podawać mu na tacy gotowego przepisu na jego upodobania. Niech sam do tego dojdzie – bardzo szybko się połapie, nie były jakieś wygórowane.
Chłód dłoni Indiego bardzo mu się spodobał. Był drażniący i pozwalał mu zapomnieć o powodzie jego problemu. Jedną ręką wciąż podtrzymywał starszego za kark, by przypadkiem nie stracić tego kontaktu, a drugą pomagał mu obsunąć sobie spodnie. Chciał być czysty do jutra, dlatego też ucieszył się, że rudy zdecydował się jedynie na ręczną robotę. Indiemu może i trudno było skoncentrować się na całowaniu go i zajmowaniu się nim niżej, ale Rutherford chciał, by ten się trochę pomęczył.
Problem został rozwiany bardzo prędko, młodszy wcisnął czoło w jego ramię i zawędrował ręką na jego pośladki, gdzie wyczuł paczkę chusteczek higienicznych.
– Widzę, że przygotowany – zażartował.
– Rano zbierało mnie na katar.
– Ale już ci chyba przeszło, temu niestety wykorzystam je do innych celów.
Wytarł Indiemu dłoń, a ten schylił się jeszcze, by prędko obetrzeć podłogę i zatrzeć jakichkolwiek ślady jego poczynań. Po drodze jeszcze ucałował skórę Rutherforda, tuż obok linii włosów łonowych.

Po cichu wrócili do salonu i ulokowali się razem na fotelu. Było im trochę ciasno, ale znośnie. Tym razem Rutherford pilnował, by nie zasnąć i patrzył na brata, który nie zmienił pozycji odkąd wyszli z pomieszczenia. Upewnił się, że Indy naprawdę zasnął i nie zacznie mruczeć, po czym delikatnie wstał z fotela i wrócił na swoje poprzednie miejsce, niby przypadkiem zarzucając ramię na brata, w geście delikatnego utulenia go.

___________

Zignorowałam fakt, że rozdział 14 jest dopiero ledwo muśnięty. Dobra, przyszły te cholerne święta, a od ostatniej publikacji minął ponad miesiąc. Chyba przeprowadzę się do Skandynawii, bo mam potrzebę śniegu i zimna.
W końcu dostałam w swoje łapki Metro 2033, może ono znów naprowadzi mnie na właściwą drogę. Ostatnio naczytałam się zbyt wiele ckliwych historyjek i zajęłam czymś innym aniżeli blog autorski. Prócz tego jaram się wymianą w mojej szkole, najprawdopodobniej będę gościć u siebie dziewczynę z Meksyku :') Trochę śmiesznie, bo miał być to kraj bardziej anglojęzyczny, hiszpański słyszę jedynie oglądając Skazanego na śmierć.
W każdym razie, życzę wszystkim miło spędzonych świąt. Mnie już od pewnego czasu one wcale nie cieszą, ale nie zamierzam niszczyć radości innym ludziom :> Za to kocham Sylwestra (i płaczę za każdym razem, kiedy stoję na polu o 23:59 i widzę, jak zmienia się data), dlatego też z góry upominam was o dobrą zabawę, z cudownym Polsatem czy czymś innym :')

3 komentarze:

  1. Och, zmiana szablonu, a co za tym idzie, koloru czcionki. <3 Bardzo ładne zdjęcie w nagłówku.
    Co do rozdziału: taak, zdecydowanie wolę rozdziały parzyste. I uwielbiam Graz, Ru i Rudka (swoją drogą - nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę tak shippować jakiekolwiek postacie). W zasadzie nie mam żadnych uwag - oprócz pozytywnych, bo tych parę się znajdzie. Przede wszystkim, bardzo ładnie prowadzisz kazirodczy wątek. Nic nie jest nachalne, wymuszone, a i tak od samego początku pojawiają się ku temu aluzje w taki sposób, że doskonale wiadomo, o co chodzi. Poza tym, spójność postaci i utrzymywanie klimatu bardzo, bardzo dobrze Ci idą, co wręcz podziwiam (i trochę zazdroszczę :D). Komentarz krótki jak na mnie, ale naprawdę nie mam nic więcej do powiedzenia.
    Jedynie, na koniec, również miłego Sylwestra : D

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię tempo tego opowiadania – jest powolne i momentami usypiające, a mimo tego wciąż wiadomo, że to nie tak. Bo to jednak świat, w którym radiacja zabija (a jeżeli nie ona, to na pewno znajdzie się inny chętny). Na razie nie ma na razie zaskakujących zakrętów, a główna oś fabularna nadal wydaje mi się nie do końca jasna, ale wierzę w to, że wszystkie tropy już niedługo połączą się w coś konkretnego i zapewne zaskakującego. Post-apokalipsy mają w zwyczaju (lub, niestety, czasami tylko w zamiarze) zaskakiwać, jak wynika z mojego (mizernego) doświadczenia.
    Jestem też pod wrażeniem tego, że każdy wątek jest przedstawiony w bardzo szerokim spektrum punktów widzenia. Szczególnie, kiedy chodzi o naukowców i ich badania, taka wieloaspektowość wydaje mi się dobrze przemyślana. Pozwala uniknąć szufladkowania czyichkolwiek zachowań lub całych sytuacji, które z nich wynikają. Z jednej strony dalsze analizy dają szansę na poprawę sytuacji, a z drugiej – co też zostało przedstawione – są niebezpieczne. Astat, który w zasadzie wiódł spokojne życie (co zakładam po lekturze poprzednich rozdziałów), boi się konsekwencji napromieniowania, i do wszelkich badań podchodzi sceptycznie. Natomiast Oliver jest tak jakby bezpieczny, więc nagle wszystkie (no, a przynajmniej bardzo wiele) drzwi stanęły przed nim otworem, a jednak on niemal sam pakuje się pod igły lekarzy. To interesujący kontrast. Zastanawia mnie, jak rozwinie się w kolejnych rozdziałach.
    Podoba mi się również rozwój poszczególnych bohaterów (a przynajmniej tych bardziej wysuniętych na przód akcji). Nie są obojętnymi kukiełkami z dwiema cechami charakteru i życiem wewnętrznym krasnorostów, a to, co dzieje się dookoła, ma na nich rzeczywisty wpływ. To dodaje dużo realizmu wszystkim wydarzeniom, w pewien sposób. Dziękuję też wszystkim bogom, którzy aktualnie mają dyżur i przyjmują podziękowania, że opisy refleksji postaci są dobrze wyważone – nie zajmują długich akapitów, ale też nie są rzucone jako samotne zdania w dżunglę reszty tekstu. To trudne, jak wynika z moich obserwacji (poczynionych również na niektórych książkach wydanych drukiem, w wydawnictwach w których wydawać by się mogło, że ktoś czyta nowości przed drukiem).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, że teraz już popłynę nie-cukrem, ale to przyzwyczajenie:
      Nie jestem pewna co do tempa upływu czasu, ale zauważyłam, że bohaterowie bardzo szybko się do siebie przywiązują. Może to specyfika świata przedstawionego (w trudnych warunkach żyje się szybciej, bardziej intensywnie)…. w każdym razie jest to kwestia, która mnie zastanawia. Każda z postaci, które nieśmiało uważam za główne, niemal z miejsca zdobywa przyjaciół lub znajomych gotowych wiele dla nich ryzykować. Czasami ludzie wpadają na siebie przez przypadek, i później przez ten sam przypadek zostają najlepszymi przyjaciółmi, jednak nie mam pojęcia, czy działa to w takim tempie. Zwłaszcza, że Cosmo może spotkać się z naprawdę poważnymi konsekwencjami. Rozumiem, że ma też osobiste motywy (a przecież wszyscy wiemy dobrze, że nauka jest najważniejsza), jednak coś zgrzyta mi w tej postawie – chociaż akurat u tego bohatera, paradoksalnie do wymienienia go w roli przykładu, najmniej. On ma naprawdę przekonujące argumenty, z tą całą swoją postawą naukowca w kamuflażu.
      (Swoją drogą, skoro prestiż jest czymś tak ważnym w Fabryce, czemu Astat o nim nie wie? Nie dotyczy on wszystkich pracowników? Odpowiedź najbardziej prawdopodobna jest zapewne taka, że po prostu przeoczyłam coś we wcześniejszych rozdziałach. Pardon.)
      Nadal widzę też zwroty, które trochę… wytrącają z rytmu. Kiedy już przyzwyczajam się do narracji, nagle wyskakuje słowo lub zlepek słów, które brzmią tak, jakby brakowało lepszego określenia, więc trzeba było zadowolić się potocyzmem. Mam też zastrzeżenia co do rozróżniania postaci na podstawie koloru włosów, czyli wtedy, kiedy przymiotnik nagle staje się rzeczownikiem i dostaje w darze od losu również wielką literkę na początku. Z jednej strony rozumiem, że to zwiększa czytelność tekstu (bo od razu wiadomo „kto” i „co”), a z drugiej – trąci to podstawówką. Pierwszym fanfikiem w życiu, gdzie dialogi zapisuje się jak kwestie w scenariuszu i przeplata nielicznymi opisami.
      (Alarm: powtórzenia. Są, czasami mniej zauważalne, a czasami głośne jak huk fajerwerków całkiem niedługo. Alarm drugi: sama końcówka dwunastego rozdziału w pewnym momencie niepokoi mnie tak mocno, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Nie wiem, czy umiem i chcę czytać takie rzeczy. )
      Przepraszam za ewentualne błędy w komentarzu (i generalnie za to, że znowu przychodzę i się czepiam, i tym razem jeszcze spóźniona o dwa rozdziały, proszę wybaczyć bakterii lub nie wybaczać), pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego w 2016.

      Usuń